10 seriali, dzięki którym nasze lato było lepsze
Redakcja
1 września 2016, 12:03
Chcieliśmy zrobić tradycyjne zestawienie hitów i kitów na koniec sezonu letniego, ale nam wyszło, że kity szybko porzuciliśmy, zaś hity – jeśli pominąć kilka tytułów – tym razem były raczej nieoczywiste. Tak oto powstała lista tytułów, które sprawiły nam tego lata dużo frajdy, nawet jeśli nie wszystkie były genialne od początku do końca.
Chcieliśmy zrobić tradycyjne zestawienie hitów i kitów na koniec sezonu letniego, ale nam wyszło, że kity szybko porzuciliśmy, zaś hity – jeśli pominąć kilka tytułów – tym razem były raczej nieoczywiste. Tak oto powstała lista tytułów, które sprawiły nam tego lata dużo frajdy, nawet jeśli nie wszystkie były genialne od początku do końca.
"Orange Is the New Black"
Według niektórych widzów 4. sezon serialu Jenji Kohan był jak do tej pory najlepszym, co samo w sobie stanowi znakomitą rekomendację – przecież poprzednie serie stały na bardzo wysokim poziomie. Nowa odsłona losów osadzonych w Litchfield kobiet bardzo zgrabnie łączyła komedię z dramatem, wyraźniej jednak stawiając na ten drugi, zwłaszcza w poruszającej końcówce.
Nie znaczy to jednak, że na emocje trzeba było czekać aż do samego końca. Wręcz przeciwnie, wstrząsające zakończenie był tylko podsumowaniem całego sezonu, który potrafił poruszać tematy bardzo poważne i ogólne, jak konflikt jednostek z bezduszną instytucją czy walkę o zachowanie ludzkiej godności. Obok nich pojawiały się jednak znacznie skromniejsze, osobiste historie. W bolesną drogę twórczyni serialu wysłała choćby Piper (Taylor Schilling), ale niemniej poruszające wątki dotyczyły postaci do tej pory mało znanych, jak choćby Lolly (Lori Petty).
Całość bawiła, wzruszała i niemal doprowadzała do łez w taki sposób, w jaki tylko ten serial potrafi. Cliffhanger z jakim nas pozostawiono sugeruje, że przed naszymi bohaterkami trudne czasy, co pozwala myśleć, że kolejne sezony nie zamierzają spuścić z tonu. Oby, bo oglądanie "Orange Is the New Black" w takiej formie to czysta przyjemność. [Mateusz Piesowicz]
"The Get Down"
Nie tyle serial, co wielkie widowisko, które najlepiej oglądać na ogromnym ekranie. Roztańczony, rozśpiewany spektakl, zrobiony w typowym dla Baza Luhrmanna rozbuchanym stylu, ma swoje wady – podobnie jak niemal wszystkie jego filmy – ale potrafi też być zachwycający i porywający. Uwielbiam te momenty, kiedy "The Get Down" staje się nieokiełznaną imprezą i przez muzykę opowiada losy swoich bohaterów. Uwielbiam Zeke'a i Mylene, którzy są jak jedna z klasycznych musicalowych par, ale mają też w sobie nutkę "Glee" czy "Plotkary". Uwielbiam wylewający się z ekranu kicz, uwielbiam kostiumy, uwielbiam serialowy Nowy Jork i uwielbiam te sceny, w których bohaterowie tańczą. Uwielbiam ich energię, to, że serial ma w sobie życie, jakiś ogień, spontaniczność.
Luhrmannowi wiele rzeczy tutaj naprawdę wyszło, począwszy od castingu, a skończywszy na perfekcyjnym wręcz zgraniu muzyki z fabułą serialu. Inne rzeczy nie wyszły wcale – kiedy "The Get Down" próbuje być bardzo poważny i zaangażowany społecznie, zdarza się, że staje się karykaturą samego siebie. Ale doceniam to, że oglądając go, nie mam czasu o tym myśleć. Kiedy już, już zaczynam się zastanawiać nad wadami serialu, wjeżdża taka scena, że szczęka opada mi do samej ziemi i natychmiast zapominam o tym co złe.
Krótko mówiąc, jeśli lubicie specyficzny, przegięty pod każdym względem styl Luhrmanna – ja nie ukrywam, że lubię i to bardzo – nie ma powodu, dla którego nie mielibyście zakochać się w "The Get Down". A jeśli tego typu szaleństwa są Wam obce, netfliksowy serial tylko utwierdzi Was w przekonaniu, że od dzieł ekscentrycznego reżysera z Australii lepiej trzymać się z daleka. [Marta Wawrzyn]
"Casual"
2. sezon serialu Hulu nie zmienił wiele w życiu tutejszych bohaterów. Alex (Tommy Dewey), Valerie (Michaela Watkins) i Laura (Tara Lynne Barr) są nadal takimi samymi życiowymi rozbitkami, co poprzednio, a może nawet i większymi, bo tym razem zaczęli również dryfować z dala od siebie samych. Co ważne, nie zmienił się również poziom serialu, który znów jest numerem jeden, jeśli chodzi o życiowe komediodramaty.
Podobnie jak przed rokiem, "Casual" bywało zabawne, poruszające, depresyjne i szalenie niezręczne, co rusz stawiając swoich bohaterów w sytuacjach, w których trudno o dobre rozwiązanie i kazało im jakoś z nich wybrnąć. Pojawiali się nowi partnerzy (starzy też), poszukiwani byli "ci jedyni", ewentualnie "ci zapewniający najwięcej emocji", nie brakowało napięć, konfliktów i otwartych wojen, a cała trójka pokazała zestaw nowych wad, za które spokojnie moglibyśmy ich nie lubić.
Jakoś jednak do tego nie doszło, bo prawda jest taka, że na Alexa, Val i Laurę zwyczajnie trudno się gniewać. Oni też zwykle dochodzą do podobnych wniosków, a że okrężną drogą z wieloma przeszkodami, to tym lepiej dla nas. Banalne szczęśliwe zakończenia to nie jest coś, czego należy się spodziewać po "Casual" i bardzo dobrze – wszak nie za to uwielbiamy i nadal będziemy uwielbiać ten serial. [Mateusz Piesowicz]
"Looking: The Movie"
Filmowe zakończenie serialu "Looking" prawdopodobnie mogło być jeszcze lepsze, ale przede wszystkim cieszę się, że w ogóle się pojawiło. I bohaterowie, i my dostaliśmy jakieś zamknięcie historii, która inaczej zakończyłaby się w środku. Poprzednim razem widzieliśmy Patricka (najlepsza rola w karierze Jonathana Groffa!), jak wszystko zepsuł, teraz dostał szansę, żeby sobie poukładać sprawy.
Odbyliśmy z Patrickiem kolejną podróż po San Francisco, smuciliśmy się razem z Kevinem i cieszyliśmy razem z Richiem, dowiedzieliśmy się, że stały związek to nie wyrok śmierci i że dorastanie wcale nie musi aż tak boleć. Otrzymaliśmy zakończenie, które nie wszystkim pewnie się spodobało, ale które w tym momencie ma sens. Ale za rok, dwa albo pięć lat wszyscy ci bohaterowie mogą być w innym miejscu, bo "Looking" to przede wszystkim bezustanne poszukiwania.
Będzie mi brakowało tych rozmów, tych widoków i tego klimatu. Ale na szczęście moda na kameralne komediodramaty się nie kończy, po prostu w HBO nie wszystkie mają oglądalność, na jaką zasługują. [Marta Wawrzyn]
"Długa noc"
Skromny serial HBO, wyglądający na ubogiego krewnego wielkich produkcji tej stacji, który jednak pod wieloma względami bije je na głowę. "Długa noc" okazała się nieoczekiwanym hitem tego lata, którego cotygodniowe rozkładanie na czynniki pierwsze było zadaniem równie wymagającym, co satysfakcjonującym. Bo serial to pełen niejasności i wymykający się prostym klasyfikacjom.
Po części typowy kryminał z morderstwem na samym początku i próbami jego wyjaśnienia w kolejnych odcinkach, po części opis zderzenia jednostki z bezosobowym i zabijającym indywidualność systemem, a po części serial uciekający jak najdalej od wszelkiego rodzaju schematów i oczywistych rozwiązań. Podróż śladami Naza Khana (Riz Ahmed) i Johna Stone'a (John Turturro) miała różne oblicza, kazała też często zmieniać zdanie o bohaterach, bo nikt tu nie był jednoznacznym charakterem.
Nie jest to rozrywka łatwa i przyjemna, bo wymaga od widza samodzielnego myślenia i niepodążania utartymi ścieżkami. Daje jednak mnóstwo satysfakcji i pozwala inaczej spojrzeć na telewizję, w której tego typu dojrzałe produkcje są nadal zbyt wielką rzadkością. [Mateusz Piesowicz]
"Stranger Things"
Magiczna podróż do dzieciństwa, która zaskoczyła mnie niesamowicie i jeszcze bardziej zachwyciła. Przyznaję, nie spodziewałam się aż tyle dobrego po dwóch młodych scenarzystach, których jedynym wcześniejszym doświadczeniem telewizyjnym było "Wayward Pines". A tu proszę, urodzeni w latach 80. bracia Duffer byli w stanie nie tylko przenieść na ekran wszystko to, co pamiętam z czasów, kiedy zaczęłam interesować się popkulturą – poczynając od "Goonies" i "E.T.", a kończąc na "Gwiezdnych wojnach" czy Dungeons & Dragons – ale i tchnąć w to ponownie życie.
"Stranger Things" działa, bo bezbłędnie pokazuje wszystko to, co dzisiejsi trzydziesto- i czterdziestolatkowie wspominają z nostalgią – filmy Spielberga, czasy bez internetu, muzykę z syntezatorów – a do tego dodaje coś od siebie. Historię napisaną w duchu tych, które pamiętamy z dzieciństwa, a przy tym mającą w sobie coś prawdziwego, żywego, jakiś własny rys. Jeśli dodać do tego rewelacyjną obsadę, z grupką niesamowitych dzieciaków i Winoną Ryder na czele, mamy wielki hit.
Fenomen "Stranger Things" jest tym większy, że Netflix serialu szczególnie nie promował. Jeszcze kilka miesięcy temu wiedzieliśmy o nim tyle co nic, a klimatyczne zwiastuny zapowiadały tylko i aż kolejną niezłą produkcję na letnie wieczory. Szał na "Stranger Things" zaczął się dzięki serwisom społecznościowym, gdzie wszyscy polecali serial wszystkim. Docenił go nawet sam Stephen King, co dla twórców jest ogromnym komplementem.
2. sezon właśnie został zamówiony, a jeśli jeszcze nie widzieliście pierwszego, czas go nadrobić. Bracia Duffer pokazali, jaką frajdę potrafi sprawić popkultura – widzom, jak i twórcom. [Marta Wawrzyn]
"Angie Tribeca"
Drugi sezon absurdalnego policyjnego sitcomu jest prawdopodobnie jeszcze bardziej zwariowany niż pierwszy, co oznacza, że tempo rzucanych na lewo i prawo dowcipów nie spada ani na sekundę. I bardzo dobrze, bo dzięki temu nie mamy czasu zastanawiać się nad sensem tej historii, którego… nie ma (choć w tym sezonie mamy całkiem poważną intrygę). Bo "Angie Tribeca" nie kryje się z tym, że zależy jej tylko na wyśmianiu schematów policyjnych procedurali i wszystkiego innego, co nawinie się pod rękę. Łącznie z samymi widzami, przyzwyczajonymi do pewnych oczywistych rozwiązań.
Przez to serial TBS, choć pozornie głupiutki, wznosi się na nieco wyższy poziom humoru i może przypaść do gustu również tym widzom, którzy szukają w telewizji czegoś więcej niż banalnej rozrywki. "Angie Tribeca" sprawdza się w obydwu wariantach, przeplatając żarty prościutkie z bardziej wyrafinowanymi, równie dobrze odnajdując się w slapsticku, co w grach słownych czy zabawach metatekstualnych. Jest przy tym przez cały czas tą samą, niedorzeczną komedią, której oglądanie to czysta przyjemność. [Mateusz Piesowicz]
"Halt and Catch Fire"
Zajęta przedpremierowym maratonem "Narcos" i innymi tego typu atrakcjami prawie przegapiłam powrót "Halt and Catch Fire". Już wszystko nadrabiam i Wam też polecam – ten sezon, jak również poprzednie. W 3. sezonie serial przeskakuje do 1986 roku i zarazem zmienia lokalizację. Przenosimy się do Doliny Krzemowej, gdzie Mutiny próbuje się przebić na strasznie trudnym rynku – to już nie jest liga podwórkowa! – ale na szczęście Cameron i Donna wciąż mają tysiąc świetnych pomysłów na minutę. Tymczasem Joe w swoim stylu odpala prawdziwą bombę.
Można się uśmiechnąć, patrząc, jak bohaterowie wpadają ot tak na kolejne genialne pomysły; jak tworzą internet, czaty, gry online, sklepy internetowe, antywirusy, gify tudzież "dżify" i dosłownie wszystko to, co jest dziś naszą codziennością. Rewolucja w "Halt and Catch Fire" jest tak szybka, że aż mało realistyczna, ale serial potrafi uczynić z tego atut. Dyskusje, które toczą się w serialu, mają w sobie coś prawdziwego i aktualnego – choćby ta o prywatności w sieci – a grupce głównych bohaterów aż chce się kibicować, żeby zmienili świat.
A poza tym to serial tak piękny, tak wspaniale wystylizowany, że po prostu chce się na niego patrzeć. Wielka szkoda, że to już pewnie ostatni sezon, ale cieszmy się, że w ogóle go mamy. Świat komputerowych geeków jeszcze nigdy nie wyglądał tak atrakcyjnie jak w "Halt and Catch Fire". [Marta Wawrzyn]
"Mr. Robot"
Nie dajcie się zwieść narzekającym – zeszłoroczny hit USA Network wrócił w równie wysokiej formie, co poprzednio, pozwalając nam jeszcze bardziej zgłębić tutejszy świat i pokręconą psychikę głównego bohatera. Trudno się zdecydować, która podróż jest bardziej fascynująca, ale niewątpliwie obie przynoszą równie dużo satysfakcji, co nowych pytań i mnożących się wątpliwości.
Twórca serialu, Sam Esmail, podąża bardzo precyzyjnie wyznaczoną ścieżką, zwodząc i ukrywając przed nami mnóstwo faktów, co niektórych, bardziej niecierpliwych widzów, zaczynało już doprowadzać do szewskiej pasji. Złość nie ma jednak sensu, bo "Mr. Robot" to ten rodzaj serialu, w którym samo oczekiwanie jest olbrzymią przyjemnością. Zwłaszcza że o nudzie nie można mówić, a dodatkowo urozmaica się nam oglądanie podsuwaniem różnych tropów, których rozgryzanie stało się jedną z ulubionych czynności użytkowników Reddita.
Nie sprzyja to niestety widowni serialu, która spada coraz bardziej, co na szczęście nie przeszkodziło włodarzom stacji w zamówieniu kolejnego sezonu. Sam Esmail cieszy się więc dużym poparciem przełożonych, co może nas tylko cieszyć, bo to twórca, którego wyobraźnia zdaje się nie mieć granic (ci, którzy widzieli pewien surrealistyczny sitcom, wiedzą, o czym mówię). Dla widzów to doskonała wiadomość, a dla Elliota? Nie mam pojęcia, ale nie mogę się doczekać, by poznać odpowiedź. [Mateusz Piesowicz]
"BoJack Horseman"
"BoJacka" Serialowa dopiero nadrabia i z odcinka na odcinek coraz bardziej się dziwimy, że Netflix zrobił tak dorosłą, niegłupią, momentami mroczną kreskówkę. Nigdzie indziej taki serial prawdopodobnie by nie przetrwał, tutaj bez problemu znalazł swoją publikę. Will Arnett rządzi jako depresyjny koński aktor, który najlepsze lata kariery ma już za sobą, w obsadzie są też Aaron Paul, Alison Brie czy Amy Sedaris, a i świetnych występów drugoplanowych bądź też gościnnych nie brakuje.
"BoJack Horseman" najsłabszy ma tak naprawdę początek, ale warto go przetrwać, bo potem humor staje się coraz inteligentniejszy i coraz mniej mainstreamowy. W 3. sezonie – którego recenzję znajdziecie tutaj – BoJack już nie jest aktorzyną, który ciągle wspomina, że kiedyś był w sitcomie, jest znów gwiazdą, gra w wymarzonym filmie, ma szansę na Oscara i powinien być wreszcie szczęśliwy. Ale wcale nie jest. Przeciwnie, serial staje się bardziej mroczny niż kiedykolwiek, a autodestrukcyjne skłonności BoJacka przybierają na sile.
Teraz to już nie jest średnia komedia, która "miała swoje momenty", to jeden z tak modnych depresyjnych komediodramatów. A że głównym bohaterem jest koń? Wierzcie mi, bardziej ludzkiego serialu nie zobaczycie. [Marta Wawrzyn]