Czego nie dostrzegamy? "Mr. Robot" komplikuje sprawy przed finałem 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
15 września 2016, 22:03
"Mr. Robot" (Fot. USA Network)
"Mr. Robot" każdym kolejnym odcinkiem przesuwa granice tego, co uznajemy za dziwne. Wstęp do ostatniego aktu 2. sezonu serialu poszedł pod tym względem na całość, zostawiając nas z ogromnym mętlikiem w głowie. Uwaga na duże spoilery.
"Mr. Robot" każdym kolejnym odcinkiem przesuwa granice tego, co uznajemy za dziwne. Wstęp do ostatniego aktu 2. sezonu serialu poszedł pod tym względem na całość, zostawiając nas z ogromnym mętlikiem w głowie. Uwaga na duże spoilery.
Nie wiem, czy "Python Pt. 1" był najdziwniejszym odcinkiem w całym serialu, ale na podium mieści się z pewnością. Bo Sam Esmail znów postanowił nas radośnie strollować i podczas gdy oczekiwaliśmy konkretnych rozwiązań, zaoferował nam wycieczkę w takie sfery swojego twórczego planu, których jeszcze nie odwiedzaliśmy. Jeśli bowiem wcześniej przychodziły Wam do głowy nawiązania do "Podziemnego kręgu" czy całkiem niedawno do klasycznych sitcomów, tak tym razem mocno powiało Davidem Lynchem. Surrealizm jak się patrzy.
Nic więc dziwnego, że wszystkie nasze przewidywania co do przebiegu akcji w końcówce tego sezonu można już wyrzucić do kosza. Ale czy naprawdę ktoś tutaj spodziewał się innego rozwiązania? Od kilku tygodni "Mr. Robot" prowadzi nas dziwnymi ścieżkami, nie podając przy tym żadnych konkretnych odpowiedzi, więc dziwne byłoby, gdyby zrobił to nagle na tydzień przed wielkim finałem. Skala dziwności, jaką obrał tym razem, była jednak na tyle duża, że wyobrażam sobie, iż bardziej niecierpliwych widzów (których z tygodnia na tydzień przybywa) doprowadził do wściekłego zgrzytania zębami. Zwłaszcza po cliffhangerze, jaki zafundował poprzednio.
Nie dowiedzieliśmy się więc niczego ani o losie Darlene i Cisco (ale Dom wspominała o przesłuchaniu, czyli przypuszczalnie chociaż jedno z nich żyje), ani kto wydzwaniał do Joanny, ani o co chodzi z tajemniczą fazą drugą. Ale za to wiemy, że Tyrell żyje, prawda? Chciałbym odpowiedzieć twierdząco, lecz natrętny głosik w głowie przypomina mi, że nikt tego w stu procentach nie potwierdził (oczywiście, że użytkownicy Reddita już przetłumaczyli z arabskiego, co mówił taksówkarz), a końcowy cytat z "Casablanki" zabrzmiał tu dość podejrzanie. No ale przynajmniej Martin Wallström pojawił się wreszcie we własnej osobie – marne to pocieszenie, ale dobre i to. Bo więcej konkretów po 11. odcinku tego sezonu po prostu nie ma.
Jest za to przedziwna scena z Angelą i dziewczynką wyglądającą na jej młodszą wersję, w której udział wzięły również Commodore 64, telefon tarczowy, stacja dyskietek, "Lolita" Nabokova, ryba i obrazek z kotem. Była też gra zwana "Land of Ecodelia" i czerwony dywan. Brakowało tylko agenta Coopera i tańczącego karła. Nie podejmuję się nawet próby wyjaśnienia, co tam się dokładnie stało, ale nie wiedzieć czemu zapadł mi w pamięć fakt, że nie usłyszeliśmy odpowiedzi tylko na jedno pytanie – czy Angela jest żyrafą, czy mewą. Bez sensu, wiem, ale staram się jakoś zakryć mój kompletny brak pomysłów. Cała ta sekwencja była bez wątpienia dziwna, nieco niepokojąca i na pewno na swój sposób fascynująca, ale też pierwszy raz w tym sezonie poczułem, że przekroczyliśmy granicę zdrowego rozsądku.
Możliwe, że za tydzień będę odszczekiwał te słowa, ale mam wrażenie, że Esmail, drażniąc się z nami po raz kolejny, tym razem nieco przesadził. Dyskusja Whiterose z Angelą to już wyższy poziom abstrakcji i nieważne, że prawdopodobnie chodziło tu tylko o przekonanie dziewczyny do konkretnego działania. Nie odmawiając sekwencji specyficznego klimatu, cała ta otoczka wygląda na sztukę dla sztuki, za którą nie idą odpowiednie wnioski. Do tej pory wszelkie scenariuszowe dziwactwa udawało się co najmniej przyzwoicie uzasadnić – tutaj tego wyjaśnienia zabrakło. Jest oczywiście jedno "ale", które może całkiem zmienić moje postrzeganie całej sytuacji: rozmowa Angeli i Whiterose miała trwać 28 minut. Czego więc nie zobaczyliśmy?
To samo pytanie zadał sobie i nam przy okazji Elliot, który dokonał sporego przełomu w starciu z Panem Robotem. Po raz pierwszy to on sam stał się milczącym obserwatorem działań swojego drugiego ja, co pozwoliło nam spojrzeć na tę dziwną relację z innej strony niż dotychczas. Obserwowany stał się obserwującym, bezradność i niewiedza stały się przynajmniej w pewnym stopniu kontrolą. Pytanie brzmi w jak dużym, bo niewątpliwie nie widzieliśmy jeszcze wszystkiego, a i Elliot daleki jest od roli gracza trzymającego wszystkie asy w rękawie.
W tym momencie nie jestem już jednak pewien, czy ktokolwiek tutaj może się cieszyć takim statusem. Mam wrażenie, że nawet Phillip Price (Michael Cristofer), zdający się mieć wszystko pod kontrolą i napawający się swą nieograniczoną potęgą, może niedługo przeżyć sporych rozmiarów rozczarowanie. Wszystko to jednak strzały w ciemno, bo po tym odcinku trudno nawet jednoznacznie stwierdzić, czego się spodziewać po finale. Mam tylko nadzieję, że Dom wyjdzie z tego cało, bo to chyba jedyna postać tutaj, do której pałam szczerą sympatią. "Mr. Robot" pełen jest koszmarnie samotnych ludzi, ale równie dołującej sceny, jak rozmowa agentki DiPierro z Alexą jeszcze nie widziałem. Jeśli ktoś tu zasługuje na chociaż namiastkę szczęśliwego zakończenia to właśnie ona.
Wiadomo jednak, że Sam Esmail nie pójdzie prostą drogą, dlatego spodziewam się absolutnie wszystkiego, tylko nie banalnych rozwiązań. Twórca "Mr. Robot" nie boi się eksperymentów i mocno wierzy w swoich widzów, że dotrzymają kroku jego pomysłom. Obyśmy mogli za tydzień powiedzieć, że nic w tej sytuacji nie uległo zmianie.