We właściwym miejscu. Recenzja "The Good Place", nowej komedii NBC
Mateusz Piesowicz
20 września 2016, 19:02
"The Good Place" (Fot. NBC)
Choć zapewne najgorsze dopiero przed nami, to trzeba przyznać, że serialowa jesień wystartowała zaskakująco nieźle. "The Good Place", nowy sitcom od NBC, może być jednym z jej jaśniejszych punktów. Małe spoilery.
Choć zapewne najgorsze dopiero przed nami, to trzeba przyznać, że serialowa jesień wystartowała zaskakująco nieźle. "The Good Place", nowy sitcom od NBC, może być jednym z jej jaśniejszych punktów. Małe spoilery.
Przy nowościach telewizji ogólnodostępnych próg oczekiwań wisi już tak nisko, że wystarczy jakikolwiek pozytyw, by całość uznać za udaną. W przypadku "The Good Place" nie trzeba jednak szukać zalet pod lupą, bo to serial, którego oglądanie najzwyczajniej w świecie sprawia przyjemność, co jakkolwiek nie patrzeć, trzeba uznać za zaskakującą informację. NBC wszak odzwyczaiło od robienia czegokolwiek dobrze. Tym razem jednak trzeba ich pochwalić, bo ponowne zainwestowanie w Mike'a Schura może wyjść wszystkim na dobre.
Schur, czyli twórca "Parks and Recreation", który po zakończeniu tego serialu skupił się na pracy przy "Brooklyn Nine-Nine", wrócił do NBC z serialem, który na pierwszy rzut oka nie ma nic wspólnego z jego poprzednimi dokonaniami. "The Good Place" to bowiem komediowa fantazja, której akcja rozgrywa się po śmierci głównej bohaterki w bliżej nieokreślonej lokacji. Jakiekolwiek metafizyczne podejście pasuje do NBC jak pięść do nosa, więc trudno przewidzieć, czy widzowie stacji w ogóle kupią ten pomysł. Ale doceniam samą próbę, nawet jeśli nie wypali.
Trzymam jednak kciuki, by się udało, bo "The Good Place" to rzecz warta uwagi z co najmniej kilku powodów. Zacznijmy od samego pomysłu, bo ten wreszcie jest "jakiś". To nie jest kolejny sitcom o grupie przyjaciół, dziwnej rodzince czy związkach. Tu mamy mocno odjechany pomysł i wykonanie, które nie obraża inteligencji oglądającego. Całkiem porzucić schematów się nie udało, ale od czegoś trzeba zacząć. W przypadku tutejszej bohaterki, Eleanor (Kristen Bell), tym czymś jest dość nietypowa śmierć.
No właśnie, Eleanor nie żyje. Dowiadujemy się tego w tym samym momencie co ona, więc cały proces poznawania nowych okoliczności przechodzimy razem z nią. Pierwsze minuty są zdecydowanie najlepszym jak na razie fragmentem "The Good Place" właśnie dlatego, że nikt ich nam nie zasygnalizował. Serial nie atakuje jednak tysiącem informacji, ale sporą dozą absurdu, który potem uzupełnia kolorowym surrealizmem. Brzmi to fantastycznie, a wygląda jeszcze lepiej, bo ważnym elementem całej sytuacji jest niejaki Michael (Ted Danson). Kim jest tajemniczy mężczyzna, będziemy się stopniowo dowiadywać, na razie niech wystarczy informacja, że jest architektem świata, do którego trafia główna bohaterka.
Ten, czyli tytułowe "Dobre Miejsce", to swego rodzaju odpowiednik nieba, ale jak zauważa Michael w swoim szczegółowym wprowadzeniu, chrześcijanie odgadli, co dzieje się z ludźmi po śmierci tylko w jakichś pięciu procentach. Podobnie jak wyznawcy innych religii, bo rzeczywistość jest nieco inna. Twórcom należą się brawa za sam koncept życia po śmierci, w którym ludzie są szczegółowo rozliczani za swoje uczynki (m.in. używanie słowa "facebook" jako czasownik – minus 5,55), a do "Dobrego Miejsca" trafiają tylko najlepsi z najlepszych. Pomysłowe, zabawne, ale też nie przesadnie skomplikowane. Jak na sitcomowe standardy, naprawdę nieźle, ten koncept mógłby trafić do znacznie poważniejszych seriali.
Proces wdrażania się Eleanor w nową sytuację wypada świetnie, ale od razu widać, że coś tu jest nie tak. Szybko się więc okazuje, że nasza bohaterka trafiła do cudownego świata przez pomyłkę, bo nie jest osobą, za którą wszyscy ją biorą. W tym momencie "The Good Place" wskakuje na bardziej standardowe tory i zamienia się w serial o niesympatycznej kobiecie, która musi całkiem zmienić swoje zachowanie, by udowodnić, że zasługuje na pobyt wśród reszty chodzących ideałów. W przeciwnym razie może skończyć w "Złym Miejscu", o którym na razie wiemy tyle, że nie jest sympatyczne. Spodziewam się tu jeszcze niejednego zwrotu akcji, zresztą serial skonstruowano tak, że spokojnie może wywrócić do góry nogami wszystko, co o nim na razie myślimy. Dlatego też nie będę wybiegał w przyszłość, pozwólmy fabule nieco się rozwinąć.
Zwłaszcza że ta naprawdę ma potencjał, co udowodniła w kilku pierwszych minutach serialu. Potem jednak wcale nie robi się szczególnie gorzej, po prostu mija pierwsze zaskoczenie, a "The Good Place" podąża bardziej w kierunku typowej komedii. Obserwujemy więc, jak na wierzch wychodzi prawdziwa twarz Eleanor, jak ujawniają się jej wady, a wreszcie, w jaki sposób stara się je przezwyciężyć. W tym elemencie twórcy nie robią nic nowego. To klasyczny przykład przemiany osobowościowej, nawet całkiem udanej, bo Eleanor zadaje sensowne pytania o to, czy naprawdę tak bardzo się różni od reszty, ale na szczególną uwagę zasługują drobnostki, jakie temu towarzyszą. Ot choćby fakt, że Eleanor pomaga Chidi (William Jackson Harper), profesor etyki, który funduje jej krótkie wykłady z największych filozofów. Kant i Arystoteles w sitcomie NBC? Tego jeszcze nie było.
Jasne, że "The Good Place" nie startuje tu w szranki z choćby komediodramatami Amazona, bo to w głównej mierze ciągle komedia i prosta rozrywka, ale miło wiedzieć, że da się taką zrobić bez toaletowego humoru i festiwalu dowcipów o seksie. Nie wiem wprawdzie, jak taką zmianę przyjmie publika NBC, ale bądźmy dobrej myśli. Tym bardziej, że obok bardziej wyrafinowanych żartów jest tu też miejsce na znacznie prostsze rozśmieszacze. I te są jednak wystarczająco pomysłowe, by postawić przy nich plusa. Mini apokalipsa z Arianą Grande i gigantyczną biedronką? Czemu nie?
"Czemu nie", to dobre pytanie, które można odnieść do całego "The Good Place". To komedia jednocześnie na tyle prosta, by zaspokoić gusta zwykłych telewizyjnych odbiorców, ale i niegłupia, potrafiąca bawić w inteligentny sposób. Cieszą w niej i duże pomysły, jak konstrukcja całego świata, i te mniejsze (sposób zaznaczenia cenzury – rewelacja). Jest przy tym fantastycznie obsadzona, bo Bell i Danson to kapitalny duet. Zwłaszcza ten drugi, który po latach przypomniał, że ma komediowy talent, tutaj bawi się swoją rolą i widać, że po prostu sprawia mu to przyjemność. Podobnie jak i reszcie obsady, bo w tym kolorowym świecie aż roi się od niezwykłych postaci. Dostaliśmy dopiero zarys kilku z nich, ale każdy miał coś, co przyciągało wzrok, brak tu chodzących stereotypów, co nieźle wróży na przyszłość.
O ile oczywiście "The Good Place" przetrwa, bo wiadomo, że nawet tylko trochę ambitniejsze komedie mają w USA pod górkę. Poprzednie seriale Schura rosły z czasem, więc mam nadzieję, że to będzie podobny przypadek. Punkt wyjścia jest bardzo obiecujący.