Tłoczno, lecz nieśmiesznie. Recenzujemy premierę 10. sezonu "Teorii wielkiego podrywu"
Marcin Rączka
21 września 2016, 12:33
"The Big Bang Theory" (Fot. CBS)
Po dziewięciu latach emisji nic nie wskazuje, by "Teoria wielkiego podrywu" miała się skończyć. Wprost przeciwnie! Uwaga na spoilery.
Po dziewięciu latach emisji nic nie wskazuje, by "Teoria wielkiego podrywu" miała się skończyć. Wprost przeciwnie! Uwaga na spoilery.
"Teoria wielkiego podrywu" to obecnie najdłużej emitowany serial komediowy w telewizji ogólnodostępnej, który zwyczajnie nie wie, kiedy ze sceny zejść. Produkcja CBS od lat traktowana jest jako machina napędzająca ramówkę stacji, która ma wspierać nowe seriale emitowane w poniedziałki oraz w czwartki. Kilka lat temu, gdy serial oglądało 20 mln widzów, faktycznie miało to sens. Dziś owszem – jest to jeden z najpopularniejszych seriali w amerykańskiej telewizji, ale jednocześnie produkcja, która w niewielkim stopniu przypomina komedię, w jakiej widzowie zakochali się blisko 10 lat temu. Premiera nowej serii dobitnie to potwierdza.
Nigdy nie byłem fanem odcinków "rodzinnych". Mało tego – od zawsze uważałem, że najlepszy czas "TBBT" to okres, w którym główni bohaterowie występowali w proporcjach 4+1. Niestety wraz z fabularnym rozwojem całej historii obok Leonarda, Sheldona, Howarda i Raja musiały pojawiać się partnerki… a obsada serialu powiększyła się ostatecznie do 4+3. Premiera 10. sezonu, będąca bezpośrednią kontynuacją finału 9. serii, jest prawdopodobnie rekordowa. Z racji ponownego ślubu Leonarda i Penny na ekranie pojawiło się łącznie… 15 bohaterów. Niestety w tym przypadku "więcej" nie oznaczało "lepiej".
Z punktu widzenia fana serialu, najistotniejszym elementem odcinka powinno być poznanie w pełni rodziny Penny. Jej ojciec pojawił się w produkcji jakiś czas temu (jego rolę powtórzył Keith Carradine), a wraz z nim do Los Angeles przyjechali również mama i brat, w których wcielili się odpowiednio Katey Sagal i Jack McBrayer. O ile jeszcze Sagal w roli Susan wypadła poprawnie, tak kompletnym nieporozumieniem jest dla mnie rola Randalla – brata Penny. Nie wiem, kto wymyślał żarty z nim związane, ale czegoś tak słabego w tym serialu nie widziałem od dawna. Czułem się zażenowany każdym słowem i zachowaniem tego człowieka na ekranie. Z drugiej strony uczciwie należy przyznać, że rodzina Penny pojawiła się na ekranie ledwie kilka razy. Na początku odcinka widzieliśmy scenę w samochodzie tuż po odebraniu z lotniska, a kilkanaście minut później wesoła gromadka na lotnisko wracała. Nie mogę więc oprzeć się wrażeniu, że wprowadzenie rodziny Penny zrobione było na siłę, a przez to źle. Szkoda. Byłem pewny, że w ich wątku tkwił dużo większy potencjał.
Wzajemne przepychanki pomiędzy rodzicami Leonarda, w które wplątana została również matka Sheldona, nie były specjalnie odkrywcze. Wzajemną niechęć pomiędzy Alfredem i Beverly pamiętamy z poprzednich odcinków, a ich docinki przestały być śmieszne już w finale poprzedniego sezonu. Efekt natłoku bohaterów sprawił, że w premierze kompletnie "zgubiła się" postać Amy. Należy jednak przyznać, że moment w którym zamarzyła o oświadczynach Sheldona okazał się jednym z najzabawniejszych podczas całej ceremonii zaślubin.
Przy zdecydowanie zbyt tłocznym wątku powtórnego ślubu Leonarda i Penny, o wiele bardziej podobał mi się paranoik Howard. Twórcy co prawda tylko zarysowali postać pułkownika Richarda Williamsa, w którego wcielił się Dean Norris, ale wygląda na to, że bohater będzie miał sporo do powiedzenia w kolejnych odcinkach. Solidnie rozbawiło mnie też straszenie Raja wygasającą wizą. Tego typu żartów w "Teorii wielkiego podrywu" nie ma wiele i szkoda, że pojawiają się dość rzadko.
Głównym problemem "Teorii wielkiego podrywu" jest kompletny brak odwagi scenarzystów. Pisane historie są bardzo bezpieczne, łatwe w odbiorze i proste do stworzenia. Rodzinne zjazdy w "Teorii wielkiego podrywu" rzadko trzymały poziom i dziwię się, że twórcy nie chcą pójść krok dalej. Pamiętacie jak cała grupa bohaterów wyruszyła na wyprawę badawczą na biegun północny? Albo jak Howard dał się dosłownie wystrzelić w kosmos? To były odważne decyzje wrzucające w bohaterów w nowe środowisko, będące kopalnią świetnych gagów i żartów. Dziś już tego nie ma. "Teoria wielkiego podrywu" stała się przeciętną komedią z wypalonymi bohaterami. Co teraz? Ślub Amy i Sheldona? Pierwsze dziecko Leonarda i Penny? A może Raj prześpi się z Bernadette, gdy Howard wyruszy na kolejną misję NASA?
"Teoria wielkiego podrywu" to dziś komedia poprawna, a przez to nudna. Ten stan rzeczy obserwuję już od kilkunastu odcinków i nic nie wskazuje, że kiedyś się to zmieni. Od tego serialu oczekuję dużo więcej! Owszem – zdarzają się ciekawe odcinki tematyczne (np. skupione na premierze "Gwiezdnych wojen"), ale jest ich zbyt mało! Kolejny ślub Penny i Leonarda już za nami. Mam nadzieję, że scenarzyści nie będą już do niego wracać. Rozdział zamknięty. Czas na coś nowego. Oby tylko ta siła przyzwyczajenia trzymająca mnie przy tym serialu nie wyczerpała się w 10. sezonie. Cierpliwości na oglądanie tego serialu mam niestety coraz mniej.