Bardzo ostry dyżur. Recenzja premiery 2. sezonu "Scream Queens"
Mateusz Piesowicz
22 września 2016, 17:32
"Scream Queens" (Fot. FOX)
Powiedzieć, że 1. sezon "Scream Queens" był niewypałem, to nic nie powiedzieć. Kolejna odsłona serialu miała pokazać, czy twórcy wyciągnęli wnioski. Na efekty jeszcze poczekamy, ale jakieś światełko w tunelu widać. Spoilery.
Powiedzieć, że 1. sezon "Scream Queens" był niewypałem, to nic nie powiedzieć. Kolejna odsłona serialu miała pokazać, czy twórcy wyciągnęli wnioski. Na efekty jeszcze poczekamy, ale jakieś światełko w tunelu widać. Spoilery.
Fakt, że "Scream Queens" w ogóle otrzymało 2. sezon, po tym jak kiepską oglądalnością się cieszyło, zakrawa na sporych rozmiarów cud. Jak widać, wiara FOX-a w Ryana Murphy'ego jest jednak niczym niezachwiana i w sumie trudno się temu dziwić, bo ten ma ostatnio znakomitą passę. "American Crime Story" zmiażdżyło konkurencję podczas gali rozdania Emmy, a jego kuzyn z "Horror" w nazwie wrócił z najlepiej zapowiadającym się sezonem od paru ładnych lat. "Scream Queens" to jednak inna para kaloszy, bo ten pastiszowy horror był jednym z większych rozczarowań poprzedniego roku, więc oczekiwań wobec kontynuacji nie miałem praktycznie żadnych.
Początek odcinka zatytułowanego po prostu "Scream Again" niestety potwierdził moje obawy. Jeśli nie pamiętacie już, w jaki sposób rozpoczął się serial przed rokiem, to twórcy przyjdą Wam z pomocą, bo otwarcie nowego sezonu jest niemal lustrzanym odbiciem swojego poprzednika. Zmieniła się tylko sceneria – zamiast imprezy na uniwersyteckim kampusie mamy ją w szpitalu o wiele mówiącej nazwie ("Our Lady of Perpetual Suffering"). Poza tym jest identycznie. Śmierć, pozbycie się ciała i ciężarna żona ofiary. Nie wysilili się scenarzyści, tworząc punkt wyjścia dla opowieści o mordercy mszczącym się po latach za zabójstwo tatusia, czyli prawie kropka w kropkę tak samo jak poprzednio. Ach, byłbym zapomniał. Czerwony Diabeł będzie teraz zielonym potworem. Oryginalnie, co?
Potem jest właściwie podobnie, bo wracamy do teraźniejszości, w której spotykamy znane bohaterki. Już była dziekan Munsch (Jamie Lee Curtis) jest teraz dyrektorką szpitala, który zmieniła w placówkę zajmującą się leczeniem beznadziejnych przypadków, a wśród personelu znajdują się m. in. Zayday (Keke Palmer) i oczywiście trójka Chanelek, cieszących się niesławą po wydarzeniach na kampusie. Rzecz jasna fabuła nie ma najmniejszego sensu i służy tylko jako rama dla serii dziwacznych wydarzeń oraz pokręconych dowcipów, ale do tego zdążyliśmy już przywyknąć. Logiki nie ma sensu tu oczekiwać, w miarę dobrej rozrywki już tak. Ku mojemu zdziwieniu, premierowy odcinek 2. sezonu trochę jej dostarczył.
Konkretniej rzecz ujmując, zrobiła to jego środkowa część, czyli ta skupiająca się na funkcjonowaniu osobliwego ośrodka. Na razie jeszcze z dystansem, ale skłaniam się ku stwierdzeniu, że zmiana scenografii z uniwersyteckiej na szpitalną może wyjść serialowi na dobre. Zobaczymy, w jaki sposób twórcy wykorzystają ją dalej, ale sam pomysł, by umieścić w scenariuszu pacjentów z absurdalnymi schorzeniami jest niezły. Na początek dostaliśmy dziewczynę-wilkołaka (Cecily Strong), a co za tym idzie cały zestaw dowcipów o jej bujnym owłosieniu, co na dłuższą metę byłoby trudne do wytrzymania, ale w małej dawce spełnia swoją rolę i wpisuje się w krajobraz tutejszego bezsensu.
Podobnie jak trójka Chanelek, które po publicznym upokorzeniu i pozbawieniu środków do życia na poziomie, do którego przywykły, wcale nie przeszły spodziewanej przemiany. To ciągle pierwszorzędne zołzy, na czele oczywiście z Nr 1 (Emma Roberts), ale gdy ich pozycja nieco osłabła, ogląda się je z nieco większym zainteresowaniem. Jakimś dziwnym trafem różowe fartuszki, wyniosłe spojrzenia i zachowania nieskażone myślą prezentują się w szpitalnych korytarzach całkiem korzystnie. Nie żebym nagle zapałał do tych postaci sympatią, zwłaszcza że prawdopodobnie za dwa, trzy odcinki powtarzalne żarty mi się znudzą (no ileż można naśmiewać się z Abigail Breslin?), ale na razie stawiam tu małego plusa.
Jest to po części na pewno zasługą nowych członków obsady, do której dołączyli John Stamos i Taylor Lautner jako para niecodziennych lekarzy, Kirstie Alley w roli złowrogiej siostry przełożonej oraz James Earl jako szpitalny rozweselacz. Wszyscy są odpowiednio przerysowani i widać, że bawią się swoimi rolami, a twórcy potrafią umiejętnie wykorzystać ich potencjał. Na początku bryluje zwłaszcza Stamos, którego widok pod prysznicem w rytmie Roxette sprawił, że szczerze się uśmiałem, a sekrety, jakie kryje jego doktor Brock Holt powodują, że ta decyzja castingowa może być strzałem w dziesiątkę. O reszcie na razie za wiele powiedzieć nie można, ale nie sądzę, by mogło być gorzej niż przed rokiem. Pozbycie się tak fatalnych postaci jak Grace, jej ojciec czy Gigi nie uleczy całego serialu, ale z pewnością mu nie zaszkodzi.
Na odpowiedź, czy 2. sezon "Scream Queens" będzie bardziej oglądalny od poprzednika na razie jest jeszcze za wcześnie, ale przyznaję, że nowe "Scream Again" jest zdecydowanie bliższe strawnej wizji tego serialu niż wszystkie poprzednie odcinki razem wzięte. Nadal nie jest to produkcja tak wysokiej jakości, jaką mogłaby być, ale potrafi rzucić niezłym żartem (rozdzielenie braci Hemsworthów), inteligentnie wyśmiać konkurencję (docinki w stronę Netfliksa i HBO – pierwsza klasa), być nawet uroczą w swoim absurdzie i w sumie sprawić, że czas mija w miarę przyjemnie. Ograniczono również liczbę bezsensownych wrzasków, a scenariuszowa pustka na razie nie rzuca się w oczy tak mocno jak poprzednio. Jest jednak przy tym wszystkim pewne "ale".
Mianowicie fakt, że za tydzień wszystko może wrócić do normy, czyli do stanu permanentnego idiotyzmu i bezbrzeżnej nudy, jaka towarzyszyła nam przez cały poprzedni sezon. Końcówka premierowego odcinka to bowiem kolejna powtórka z "rozrywki", a więc zamaskowany morderca, ostre narzędzia, sporo groteskowo rozpryskującej się krwi i mnóstwo krzyku. Tak, wiem, że na tym polega ten serial, ale twórcy udowodnili, że stać ich również na coś więcej. Tymczasem tutaj zanosi się na to, że za moment powróci jeszcze więcej znajomych twarzy (na pewno Lea Michele, Niecy Nash i Glen Powell), a serial skręci w stronę marnego pastiszu, jakim był przed rokiem. Będzie więc całe mnóstwo trupów, sztucznie nakręcane napięcie i tajemnica, która absolutnie nikogo nie interesuje. Zamienimy tylko uniwersytecki kampus na sterylne, szpitalne korytarze. Chciałbym się mylić, bo duże fragmenty tego odcinka pokazały, że to może być udana, świadoma swej niedorzeczności komedia, której twórcy nie ograniczają się do banalnych chwytów. Jeśli nie, trudno, gorzej i tak nie będzie.