Niewiedza jest błogosławieństwem. Recenzujemy finał 2. sezonu "Mr. Robot"
Mateusz Piesowicz
22 września 2016, 21:33
"Mr. Robot" (Fot. USA Network)
"Chcieliście odpowiedzi? Proszę bardzo!" – mógł z satysfakcją powiedzieć Sam Esmail, wyobrażając sobie zdziwione twarze widzów. Tylko czy o takie zdumienie tutaj chodziło? Uwaga na mnóstwo spoilerów!
"Chcieliście odpowiedzi? Proszę bardzo!" – mógł z satysfakcją powiedzieć Sam Esmail, wyobrażając sobie zdziwione twarze widzów. Tylko czy o takie zdumienie tutaj chodziło? Uwaga na mnóstwo spoilerów!
Czekałem na finałowy odcinek, podobnie jak Wy, z utęsknieniem od samego początku sezonu. Jednocześnie czułem jednak obawę, bo rozsądek podpowiadał, że to nie może się zakończyć w satysfakcjonujący sposób. Wszak kolejny sezon już został zamówiony, więc można się było spodziewać, że na koniec obecnego zostaniemy potraktowani jakimś okrutnym cliffhangerem. Rzeczywistość okazała się jednak nieco inna, a Sam Esmail po raz kolejny wyszedł na mistrza inteligentnego trollingu – i jak się na takiego obrażać?
Tym bardziej że nie da się ukryć, iż kilku odpowiedzi nam naprawdę udzielił. Czy były one wystarczające, to już kwestia sporna, ale bez wątpienia mamy nad czym myśleć do następnego razu. Może zacznijmy od tego, co zostało wyjaśnione. Nie było tego przecież wcale tak mało, poczynając od Darlene i Dom, a na Tyrellu i fazie drugiej skończywszy. Esmail nie byłby jednak sobą, gdyby odpowiadając na jedno pytanie, nie postawił przy okazji kilku następnych. W rezultacie wyszliśmy mniej więcej na zero. Pierwszy głód został zaspokojony, ale o najedzeniu się nie ma mowy.
I pewnie jeszcze przez jakiś czas nie będzie, bo jeśli finał 2. sezonu "Mr. Robot" powiedział coś w stu procentach pewnego, to tyle, że jego twórca dokładnie wie, dokąd to wszystko zmierza. I nie, wcale nie zamierza nam zbyt szybko tego zdradzać. Potwierdza to choćby kilka scen, które w gruncie rzeczy mogły pojawić się w tym sezonie wcześniej. Weźmy Joannę (Stephanie Corneliussen) i jej spotkanie ze Scottem Knowlesem (Brian Stokes Mitchell). Pamiętacie go jeszcze? To jego żonę zabił Tyrell i to on okazał się podszywać pod Wellicka, dręcząc w ten sposób Joannę. No, przynajmniej taki miał plan. Nie przewidział jednak, z jaką osobą ma do czynienia.
Szczerze mówiąc, też nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę i początkowo poczułem się nieco rozczarowany tym rozwiązaniem. Zapijaczony facet w depresji? I to wszystko? Nie doceniłem jednak ani Joanny, ani Esmaila, który uderzył nas tu piekielnie mocną sceną. Najpierw ten przerażający monolog kobiety, a potem wściekły atak – już samo to robiło wrażenie, a konkluzja tej sytuacji i sposób, w jaki pani Wellick prawdopodobnie oczyści swojego męża z zarzutu morderstwa, sugeruje, że prowadzi ona znacznie bardziej skomplikowaną rozgrywkę. Pytanie tylko, czy z wyjaśnieniem tego trzeba było czekać tak długo.
Zarzut niepotrzebnego przedłużania padał w stronę Esmaila już kilka razy w ciągu tego sezonu, a po finale z całą pewnością się od niego nie uwolni. Nie przesadzając z krytyką, mogę przyznać, że rzeczywiście coś w tym jest, bo to właśnie przez rozwlekanie niektórych wątków ten finał nie ma takiej mocy, jaką mieć powinien. Historia Joanny akurat zrobiła swoje, ale jest dobrym przykładem na to, że twórca "Mr. Robot" chyba nieco przesadził z zastawianiem pułapek na widzów. Tak jak szybko stało się jasne, że żona Tyrella ma do odegrania większą rolę i zbędne było czekać z potwierdzeniem tego do samego końca, tak samo pewnikiem było, że sam Wellick będzie musiał się wreszcie pojawić i skonfrontować z Elliotem. Gdy więc do tego doszło, rozwiązanie, choć w moim odczuciu naprawdę dobre, pozostawia jednak pewien niedosyt.
Nie zrozumcie mnie źle – finał 2. sezonu bardzo mi się podobał, ale wydaje mi się, że nie zrobił takiego wrażenia, jakie mógłby, gdyby pewne rzeczy wyjaśniono szybciej. Samo rozwiązanie wątku Tyrella było naprawdę pomysłowe, poczynając od pierwszej sceny i zmiany perspektywy naszego patrzenia na Elliota. Pierwszy raz zobaczyliśmy, jak odległymi od siebie osobami są nasz bohater i jego alter ego (w głównej mierze dzięki kunsztowi Ramiego Maleka, ta scena to jego popis). Gdy Robot miał twarz Christiana Slatera, ciągle oddzielała ich jakaś granica, teraz, gdy ta wreszcie znikła, łatwiej zrozumieć ich relację. To naprawdę są dwaj, zupełnie różni ludzie uwięzieni w jednym ciele. A skoro tak, to co stoi na przeszkodzie, by było tam miejsce na jeszcze jedną osobowość?
Mam na myśli rzecz jasna Wellicka i popularną także wśród fanów teorię, że jest on jeszcze jednym wcieleniem Elliota. Tutaj wreszcie ją obalono (przyznać się – kto miał wątpliwości, co się stanie, gdy Tyrell wystrzeli?), ale ciężar tej sceny nie był taki, jak się spodziewałem. Elliot oczywiście przeżyje, nie w tym rzecz. Po prostu zbyt długo zwlekano z ujawnieniem choćby strzępów informacji, by na koniec zrzucić je wszystkie naraz, oczekując, że będziemy w szoku. Faza druga, Robot współpracujący z Tyrellem i Dark Army, tajemnicza kryjówka – to wszystko ma sens i układa się w spójną całość, ale po tak długim czekaniu, wielu spodziewało się nie wiadomo jakich cudów. Logiczne wytłumaczenie nie jest do końca tym, czego tu oczekiwaliśmy.
Jest to oczywiście paradoksalne i pokazuje, że Esmail wpadł we własne sidła. Wydaje się, że gdyby nieco chętniej dawkował nam tajemnice, nie czekając do ostatniej chwili z ich ujawnieniem, siła tego finału byłaby większa. A tak, musimy być nieco rozczarowani faktem, że całość po prostu… ma sens. Faza druga, czyli zniszczenie zapisów danych skasowanych w hakerskim ataku – logiczne. Tyrell ukrywający się przed całym światem również. Robot działający w tajemnicy przed Elliotem także pasuje. I gdyby na tym szalenie przygnębiającym, mającym perfekcyjny sens rozwiązaniu finał się skończył, pewnie bym na niego narzekał.
Ale tutaj pojawia się powód, dla którego, jak już wspominałem, nie potrafię się gniewać na Sama Esmaila. Tym razem okazała się nim bohaterka, której w finale niemal wcale nie było. Jak narzekałem na niepotrzebne rozciąganie wątków na cały sezon, tak w przypadku Angeli Moss (Portia Doubleday) nie mogę tego zrobić. Bo tej bohaterce od początku wyraźnie szykowano większą rolę do odegrania, co potwierdziły ostatnie minuty odcinka, gdy jej telefoniczna rozmowa z Tyrellem dosłownie zwaliła mnie z nóg. Rozczarowujący finał? Przewidywalne rozwiązania? Esmail znów sobie z nas zakpił, bo idę o zakład, że spodziewaliście się przed finałem wszystko oprócz podwójnego wyznania miłości względem Elliota i dosłownego zgaszenia świateł zaraz po tym.
Gdy już zdołałem pozbierać szczękę z ziemi po tym zakończeniu, dotarło do mnie, jak fantastycznie został rozpisany wątek Angeli w tym sezonie. Ta wydawała się często nie mieć konkretnego celu czy nawet jasnych motywacji, miotając się pomiędzy resztą postaci bez wyraźnego przeznaczenia. Wystarczyła jedna rozmowa z Whiterose'em (a raczej ta jej część, której nam nie pokazano), a już stała się najbardziej intrygującą bohaterką serialu – tą, która może naprawdę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Oczywiście my możemy tylko snuć domysły, bo nie wiemy kompletnie nic. Ale jaka to jest przyjemna niewiedza!
Ustanawia ona bowiem cel na przyszły sezon – poznać prawdę o Elliocie, który ze wszystkich tutejszych bohaterów jest chyba najgorzej poinformowanym. Bo nawet agentka DiPierro okazuje się wiedzieć znacznie więcej niż myśleliśmy, a teraz jeszcze podzieliła się tą wiedzą z Darlene. Myślicie, że ta się ucieszy na wieść, że brat współpracował z Tyrellem Wellickiem? Wątpliwe. Prawdopodobnie będziemy tu więc mieli sojusz, którego wizja już mi się podoba, bo między tymi dwoma jest wyraźna chemia. Przewidzieć dokąd to zmierza nie sposób, ale ogólnie wyznaczony kierunek bardzo mi się podoba.
Podobnie jak cały ten finał, gdy spoglądam na niego z pewnym dystansem. Nie zrzucono tu na nas żadnych spektakularnych bomb, stawiając raczej na spokojne dokładanie kolejnych elementów do układanki, której kształt rysuje się coraz wyraźniej. Serial, w którym zrównano głównego bohatera z widzami, sprawiając, że ma on dokładnie tę samą wiedzę, co my, nie może serwować prostych rozwiązań, bo znudziłby się bardzo szybko. "Mr. Robot" opiera się na braku konkretnych odpowiedzi, ponieważ to właśnie te niejasności sprawiają, że oglądanie go jest tak fascynującym doświadczeniem. Symptomatyczne, że najmniej przekonujące były tu te fragmenty, które dawały nam jakieś zakończenia. Trzeba sobie to w końcu głośno powiedzieć – możemy się na Sama Esmaila irytować, ale my po prostu lubimy rozplątywać te jego fabularne zawijasy. Niech więc je dalej plącze, biorę wszystko w ciemno, nawet jeśli na koniec poczuję lekkie rozczarowanie. Wiem na pewno, że przynajmniej po drodze będę zadowolony.