Partnerzy prawie idealni. Recenzujemy premierę "Lethal Weapon"
Marcin Rączka
23 września 2016, 12:03
"Lethal Weapon" (Fot. FOX)
Czy serialowa "Zabójcza broń" choć w niewielkim stopniu przypomina kultową dziś serię filmów z Melem Gibsonem i Dannym Gloverem? Uwaga na spoilery!
Czy serialowa "Zabójcza broń" choć w niewielkim stopniu przypomina kultową dziś serię filmów z Melem Gibsonem i Dannym Gloverem? Uwaga na spoilery!
O tym, że amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej kończą się pomysły na nowe seriale, wiemy od kilku lat. Oryginalnych scenariuszy brakuje, a wszystko to, co proponują stacje telewizyjne, oparte jest na innych dziełach. Często są to książki, ale od niedawna amerykańscy producenci robią krok w złym kierunku. Próbują przekonać widzów, że serialowe wersje filmowych hitów sprzed lat to coś, z czym warto się bliżej zapoznać. Cóż z tego, że zmieniają się aktorzy. Cóż z tego, że fabularna otoczka pozostaje ta sama, a widz doskonale wie, czego się spodziewać. Aby serial oparty na filmie mógł odnieść sukces, musi reprezentować sobą coś więcej. Musi czymś zaskakiwać. "Lethal Weapon", czyli serialowa wersja "Zabójczej broni" robi dokładnie na odwrót.
Po obejrzeniu pilotowego odcinka doszedłem do wniosku, że właśnie taki był zamiar twórców. "Lethal Weapon" bardzo wiernie odwzorowuje filmowy pierwowzór. Historia jest oparta na tym samym schemacie, a główni bohaterowie zachowują się dokładnie tak samo i mają te same problemy. Problem polega na tym, że ja to wszystko gdzieś już widziałem. Dokładnie cztery razy. Dlaczego więc miałbym po tę historię sięgnąć jeszcze raz i poświęcać jej czas każdego tygodnia? I to jest główny problem "Lethal Weapon". Serial ten jest banalny, a do tego skrojony dla przeciętnego, prostego i niewymagającego widza. To takie "Hawaii 5.0", tylko bez… cieszących oko hawajskich widoków. Jest trochę akcji, sporo humoru, dialogi zupełnie nieprzyciągające uwagi i – co zaskakujące – zupełny brak głównego wątku.
"Lethal Weapon" to bowiem serial proceduralny z krwi i kości, który w pilotowym odcinku nie sili się na bardziej skomplikowaną, wielowątkową historię, z nadzieją na jej kontynuację w niedalekiej przyszłości. Z drugiej jednak strony taki odcinek jest potrzebny, by przedstawić bohaterów i ich życiową sytuację. A ta jest daleka od idealnej. Uczciwie muszę przyznać, że twórcom serialu należą się brawa za dobór aktorów. Zarówno Clayne Crawford, jak i Damon Wayans dobrani są do swoich ról perfekcyjnie. Poniekąd ma to związek z tym, że z dużą łatwością przychodzi im odgrywać bohaterów znanych z filmowej serii – nieobliczalnego i cierpiącego po stracie żony Martina Riggsa i wracającego do pracy po poważnych problemach zdrowotnych Rogera Murtaugha. Formuła pozostaje wierna filmom. Murtaugh wraca do pracy po dłuższej przerwie i jako partner przydzielony zostaje mu Riggs. Panowie z pozoru do siebie nie pasują, ale po 40 minutach odcinka okazuje się, że są w stanie znaleźć wspólny język i dość szybko zostać dla siebie kimś więcej, niż tylko znajomymi pracy. Problem w tym, że trochę za szybko.
W pilotowym odcinku dość przyzwoicie wypadł wątek Riggsa jako faceta z poważnymi problemami. Gość jest trochę szalony, a jednocześnie w dość luźny sposób podchodzi do tematu śmierci. Na życiu mu nie zależy, więc nie ma skrupułów w samodzielnym ratowaniu zakładników w banku (swoją drogą to chyba najlepsza scena z pilota). Gdzieś w tym jego szaleństwie, sarkazmie i żartach udało się twórcom i samemu Crawfordowi przemycić prawdziwy ból i depresję faceta, który cierpi po stracie żony. O dziwo, wyszło to przynajmniej tak samo dobrze jak w filmie. Mam nadzieję, że ten stan utrzymywał będzie się w kolejnych odcinkach, bo taki Riggs jest dużo bardziej atrakcyjnym bohaterem, niż ktoś, kto ze śmiercią żony już się pogodził.
W mojej opinii słabiej wypadł Murtaugh, czyli postać grana przez Damona Waynasa. Głupiutkie żarciki o prezencie urodzinowym żony i łatwy do przewidzenia myk z kajdankami jakoś zupełnie do mnie nie przemówiły. Chyba najbardziej podobały mi się jego reakcje na mocno bijące tętno, ale umówmy się – za trzecim i czwartym razem ten motyw już dawno się znudzi i twórcy nie będą mogli korzystać z niego tak często jak w pilocie. Crawfordowi i Wayansowi nie można odmówić jednego – panowie złapali na planie serialu całkiem niezłą chemię, która może procentować w przyszłości. Nie jestem jednak przekonany, czy "Lethal Weapon" to serial, któremu uda się w ramówce przetrwać dłużej niż kilka miesięcy. No, ale o tym przekonamy się najwcześniej za kilka tygodni.
"Lethal Weapon" to serial, który przede wszystkim stawia na widowiskowość, akcję, humor, a konkretnymi scenami powinien zapadać w pamięć. I właśnie z tym ostatnim jest największy problem. Nie widzę w serialowej wersji "Zabójczej broni" produkcji, która zapisze się w historii telewizji jako coś, co będziemy wspominać po latach. Jeśli twórcy nadal proponować będą łatwe, nieskomplikowane historie kryminalne i w minimalny sposób rozwiną bohaterów (których i tak przecież świetnie znamy z filmów!), to o "Lethal Weapon" zapomnimy bardzo szybko. Oczywiście może być też inaczej. Nie wolno bowiem oceniać serialu po pilocie. Być może kolejne odcinki przedstawią nieco mocniejsze wątki i poza widowiskowością i humorem postawią też na nieco poważniejsze historie zahaczające o dramat.
Jeśli "Zabójcza broń" to jedna z Waszych ulubionych serii filmowych z dzieciństwa, sprawdźcie jej serialową wersję. Martin Riggs w nieco innym wcieleniu to nadal bohater, dla którego warto poświęcić kilka chwil. Całej reszcie "Lethal Weapon" zwyczajnie nie polecam. To produkcja do bólu przeciętna, ale też idealnie wpisująca się w jakość seriali proponowanych przez telewizję FOX. Od wielu już lat stacja ta nie ma szczęścia do seriali kryminalnych i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić.