Trzy miasta, wszędzie nuda. Recenzujemy premierę 8. sezonu "Modern Family"
Nikodem Pankowiak
23 września 2016, 14:02
"Modern Family" (Fot. ABC)
Najczęściej nagradzana telewizyjna rodzina w historii powróciła. Premierowy odcinek "Modern Family" zafundował nam dobrze znane schematy i jedną sympatyczną niespodziankę. Spoilery.
Najczęściej nagradzana telewizyjna rodzina w historii powróciła. Premierowy odcinek "Modern Family" zafundował nam dobrze znane schematy i jedną sympatyczną niespodziankę. Spoilery.
"Modern Family" pożegnało się wiosną z widzami w zadziwiająco przyzwoitym stylu – końcówka 7. sezonu było całkiem udana, więc do premiery nowej serii podchodziłem z nadzieją. Wiem, to głupie, w końcu to już 8. sezon, a sitcom ABC najlepsze lata ma dawno za sobą. Wciąż jednak wierzyłem, że to jeszcze może być serial, który da się oglądać z przyjemnością. Niestety, najnowszy odcinek zatytułowany "A Tale of Three Cities", w którym bohaterowie są rozsiani po różnych miastach w USA, zawiódł na całej linii.
Moim największym zarzutem wobec tego odcinka jest to, jak scenarzyści postąpili z bohaterami. Czy naprawdę miało sens wysyłanie postaci w różne części Ameryki, aby po 10 minutach sprowadzić ich wszystkich do salonu Jaya? Toż to absurd, zwłaszcza patrząc na to, jaki potencjał drzemał w miejscach, w które ich wysłano. Przecież aż prosiło się, by pokazać, jak bardzo Mitchell nie może odnaleźć się na wiosce w Missouri wśród rodziny Cama. Tymczasem cały wątek sprowadzono do kilku niefortunnych zachowań i opacznie zrozumianych zdań, które wpędziły go w niełaskę u Tuckerów. Jay na meksykańskim weselu? Przecież z tego można byłoby zrobić cały odcinek, pełen świetnych gagów i dialogów, a zamiast tego ograniczono się do jednej sceny.
Największy żal mam jednak o to, jak potraktowano rodzinę Dunphych, bo ich nowojorski wątek najlepiej pokazuje, w jaką schematyczność (znów) wpadło "Modern Family". Otóż cała historia polega na tym, że dzieciaki i rodzice mają z Nowego Jorku wrócić do domu osobno, jednak jedni i drudzy w tajemnicy postanawiają zostać tam nieco dłużej. Oczywiście w każdej scenie jesteśmy świadkami, jak bohaterowie już niemal na siebie wpadają, co nie powinno być takie trudne, w końcu mieszkają obok siebie w hotelu. Schemat powtarza się kilka razy, a my tylko czekamy na moment, aż wszystko się wyda, bo przecież od początku wiemy, że w końcu to nastąpi. Dlaczego oni wszyscy nie mogli przeżyć tam jakichś przygód? Nowy Jork to jedno z najwspanialszych miast na świecie, a tymczasem tutaj sprowadzono je do kilku ujęć na ulicy. Równie dobrze scenarzyści mogli wysłać ich do jakiejś dziury w Dakocie, nie byłoby różnicy.
Żarty to też jeden wielki kotlet odgrzany po raz setny na nieświeżym oleju. Mitchell kolejny raz musi mierzyć się z tym, że ktoś nie potrafi zaakceptować jego orientacji seksualnej, Gloria ma problem z kimś ze swojej rodziny, a Luke i Hayley udowadniają, jak bardzo nie grzeszą inteligencją. Jedyny świeży pomysł to mały Joe mówiący słodkim głosem, że lubi kraść, i wynoszący suszarkę z hotelu. Podejrzewam jednak, że twórcy tego wątku kontynuować nie będą. Po co mieliby to robić, skoro mają tyle pomysłów powtarzanych w kółko… I niech nikt nie próbuje używać argumentów w stylu "to przecież już 8. sezon, trudno wymyślić coś nowego", bo to nieprawda. W historii telewizji wiele sitcomów docierało do tej granicy i wiele z nich robiło to w lepszych stylu.
Słabą formę premiery nowego sezonu zrozumieć mi tym trudniej, że jest on bezpośrednią kontynuacją udanego finału poprzedniej serii, a za oba te odcinki odpowiadała ta sama scenarzystka – Elaine Ko. Ta niekonsekwencja w prowadzeniu fabuły byłaby łatwiejsza do zrozumienia, gdyby za najnowszy odcinek odpowiadał ktoś inny, jednak w tym wypadku wygląda to tak, jakby Ko nagle zmieniła zdanie w środku całej historii i postanowiła wyrzucić do kosza wszystko, co wymyśliła. Jednym z niewielu pozytywów tego odcinka był dość niespodziewany powrót Stephanie Beatriz (Rosa z "Brooklyn Nine-Nine") do roli Sonii, siostry Glorii. Przyczyny jej powrotu pozostawiają co prawda dużo do życzenia, ale miło było zobaczyć łagodne, przynajmniej przez chwilę, wcielenie Stephanie. Inna sprawa, że jeśli ktoś nie ogląda na co dzień "Brooklyn Nine-Nine", zapewne nie doceni tej roli.
Widać wyraźnie, że "Modern Family" się już wypaliło i nawet jeśli zdarzą się jeszcze jakieś przebłyski formy, a pewnie się zdarzą, nie zmienia do faktu, że jest to serial, który powinien powoli dobiegać końca. Oczywiście nie dobiegnie, bo oglądalność wciąż jest dobra, więc zamówienie kolejnego sezonu będzie zapewne tylko formalnością, ale marzę, aby kolejna seria była już ostatnią. Do tego wciąż jednak zbyt daleko.