Pazurkiem po ekranie #132: Wrześniowe przypadki
Marta Wawrzyn
24 września 2016, 22:03
"The Good Place" (Fot. NBC)
Seriale wróciły, cieszycie się? Dla nas to prawie bez różnicy, bo tak czy siak zajmujemy się głównie Netfliksem. Nie zapominając o docenieniu przeuroczej Kristen Bell zwiedzającej niebo z kieliszkiem w ręku.
Seriale wróciły, cieszycie się? Dla nas to prawie bez różnicy, bo tak czy siak zajmujemy się głównie Netfliksem. Nie zapominając o docenieniu przeuroczej Kristen Bell zwiedzającej niebo z kieliszkiem w ręku.
Za mną ciekawy tydzień, po części spędzony z Netfliksem – co poradzę, że oni są tacy zajmujący! – a po części z nowościami telewizji ogólnodostępnej, przez które brnę, brnę i końca nie widać. Jak co roku, większość z nich nie nadaje się do niczego i zostanie porzucona po jednym, najwyżej kilku odcinkach. Wciąż przede mną to, co prawdopodobnie okaże się tej jesieni najgorsze, czyli "Notorious" i "MacGyver". Bardzo mnie rozczarował "Designated Survivor", którego pewnie będę jeszcze jakiś czas oglądać, ale to serial tak mniej więcej świeży i subtelny jak nieszczęsna "Madam Secretary".
Podobnie jak Mateusz, zostałam całkiem przyjemnie zaskoczona przez "Pitch". Kylie Bunbury wyciąga ze swojej roli maksimum, schematy aż tak nie przeszkadzają, a środowisko sportowe na ekranie to też fajna sprawa. Zawsze coś nowego.
Więcej niż przyzwoicie wypadło "The Good Place", nowa komedia twórcy "Parks and Recreation", trochę bardziej nierówna niż "Brooklyn 9-9" w początkach swojej kariery, ale też bardziej oryginalna. Kolorowa wizja nieba z Tedem Dansonem w roli przewodnika, nie tylko duchowego, zdecydowanie coś w sobie ma, a Kristen Bell jest przeurocza w roli złej dziewczynki, która trafiła tam przez przypadek. Jasne, sporo tu schematów, uproszczeń i mainstreamowego humoru, ale też sam pomysł jest na tyle odjechany, a odtwórcy głównych ról na tyle w całym tym dziwactwie naturalni, że zdecydowanie chcę w tym specyficznym światku jeszcze trochę posiedzieć. Zwłaszcza że wina nie brakuje. Bardzo miła wizja życia pozagrobowego, muszę przyznać.
Największym zaskoczeniem tego tygodnia jest jednak dla mnie "This Is Us". Spodziewałam się, że będzie nieźle, nie spodziewałam się, że dostanę coś aż tak świetnego. Nie dość że serial wypada szalenie wręcz świeżo na tle tych wszystkich produkcji o prawnikach, policjantach i zawodowych antybohaterach z kablówek, to jeszcze jest sympatyczny, mądry i rewelacyjnie napisany. Byłam pod wrażeniem, jak sprytnie Dan Fogelman poukładał kolejne klocki, odsłaniając coraz więcej i więcej, by w końcu zrzucić na nas najbardziej wdzięczną bombę świata. Nie wiem, czy uda się utrzymać ten poziom, ale wiem jedno. Po 42 minutach lubię wszystkich bohaterów i chcę w ich towarzystwie spędzać czas. Póki co tyle mi wystarczy.
Moim wydarzeniem tygodnia było jednak spotkanie z szefem Netfliksa, Reedem Hastingsem. To człowiek, do którego mam ogromny szacunek, choćby dlatego, że w ciągu 19 lat z małej, eksperymentalnej firmy, zajmującej się wypożyczaniem Amerykanom filmów na DVD, wysyłanych w charakterystycznych czerwonych kopertach, zrobił prawdziwego giganta rynku VoD. Z Netfliksem po raz pierwszy zetknęłam się mniej więcej dziesięć lat temu w Stanach Zjednoczonych i od tej pory właściwie się nie rozstajemy. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo polski Netflix różni się od amerykańskiego – ale też pamiętam amerykańskiego, kiedy był zupełnie malutki, i wiem, co jego szefowie potrafią stworzyć z niczego. Dlatego będę im kibicować w Polsce, cokolwiek by się nie działo (podobnie jak kibicuję HBO GO, nawet kiedy uparcie nie działa).
Szefowi Netfliksa tego jednak nie powiedziałam – wręcz przeciwnie, złośliwie pytałam go, czemu produkują też złe seriale albo jak podobały mu się nagrody Emmy w tym roku (wszystko wzięło HBO do spółki z FX, gdybyście nie zauważyli). Wszystko dlatego, że odpowiadał bardzo, ale to bardzo powściągliwie, nieważne, jak szczegółowe pytania mu zadawaliśmy. A ponieważ ja spędziłam zdecydowanie za dużo czasu, robiąc wywiady z politykami, wróciły stare nawyki. Wszystkie najbardziej wredne pytania w naszym wywiadzie z Reedem Hastingsem są moje, czego w tej chwili trochę żałuję. Szef Netfliksa pewnie myśli, że dziennikarki w Polsce są wyjątkowo jędzowate.
Ale też powiem Wam, że kiedy już się zorientowaliśmy, iż zbyt wiele z niego nie wyciągniemy, zaczęliśmy po prostu rozmawiać o serialach. On z zainteresowaniem – raczej nieudawanym, ale co ja tam wiem – słuchał, co takiego oglądają ludzie na drugim końcu świata, my szukaliśmy zapewnienia, że Netflix będzie zamawiał raczej produkcje jakościowe niż kolejne hiciory w stylu "Fuller House" i "The Ranch". Skoro już czeka nas słodka apokalipsa w postaci całej planety pokrytej serialami Netfliksa, niech to przynajmniej będą dobre seriale.
W momencie kiedy już wyłączyliśmy dyktafony, Hastings zaczął nam żywo opowiadać o "Black Mirror". Zapewniliśmy go, że znamy i lubimy, bo "Black Mirror" było tu na długo przed Netfliksem. Ciekawa też była odpowiedź na pytanie o ulubiony serial szefa Netfliksa: "Może się zdziwicie, ale BoJack Horseman". Czemu mielibyśmy się zdziwić? Świetny serial. Poza tym rozmawialiśmy z facetem, który założył sweter z BoJackiem na konferencję o finansach.
W Stanach Zjednoczonych Reed Hastings uważany jest za jednego z bardziej niekonwencjonalnych szefów i my też mieliśmy okazję przekonać się, że coś w tym jest. Oczywiście, na trudne pytania odpowiadał jak wytrawny dyplomata – czyli mówił dużo, a treści nie było w tym zbyt wiele – ale jeśli pominąć ten szczegół, sprawiał wrażenie normalnego, sympatycznego faceta. Zanim wszedł na scenę, żeby opowiadać na konferencji, co to takiego ten cały Netflix, ustawił się tuż obok nas w kolejce do kawy i żartował, że zazwyczaj nie pije kawy z kubków Netfliksa. Szopka pod publiczkę? Może tak, może nie, nie wiem. Ale na jego miejscu dziewięć osób z dziesięciu czekałoby, aż przyniosą im tę kawę, bo nawet nie wpadłoby im do głowy, że można po nią iść samemu. Drobiazg, nie?
Choć nie wszyscy po konferencji byli zadowoleni – podobno miały być jakieś wielkie newsy, a nie taka "bzdura" jak spolszczenie layoutu – ja uważam, że Netflix znowu coś zrobił dobrze. Oczywiście, bardzo dużo mu jeszcze brakuje, żeby wejść do polskiego mainstreamu, i nie sądzę, aby Reed Hastings miał zrozumieć nasz rynek, rozmawiając z takimi ludźmi jak ja. Dowiedział się tylko, że "Fuller House" jest złym serialem. Powinien raczej rozmawiać z tymi, dla których "M jak miłość" jest dobrym serialem. Wtedy pewnie jego serwis miałby większą szansę w ciągu siedmiu lat znaleźć się w jednej trzeciej polskich domów (piękny plan, sama jestem ciekawa, jak bardzo w tym czasie zmieni się świat i nasze serialowe przyzwyczajenia).
Niemniej jednak jeśli szef Netfliksa pojawia się w Warszawie i oznajmia, że jesteśmy dużym i ważnym rynkiem, wypada mu wierzyć. Gdyby to nie miało związku z prawdą, po prostu by tutaj nie przyjechał. I nikt by nie mówił Polakom, jak należy odmieniać "Netflix" i "netfliksować" (lepszego powitalnego tweeta, swoją drogą, być nie mogło).
Netflix
Netfliksa
Netfliksowi
Netfliksa
Netfliksem
Netfliksie
Netfliksie!— Netflix Polska (@NetflixPL) 20 września 2016
Znakiem czasów jest, że oto mamy tydzień z amerykańską telewizją ogólnodostępną – i to nie taki najgorszy – a Serialowa i tak zajmuje się głównie Netfliksem. W przyszłym tygodniu pewnie dla odmiany przerzucimy się na HBO i Amazona (który naprawdę mógłby już zacząć ekspansję międzynarodową, bo to skandal, że nie można u nas bez przeszkód oglądać tak mistrzowskich seriali jak "Transparent"). Potem znów będziemy mogli wrócić do Netfliksa, bo będzie "Black Mirror", "The Crown", "Gilmore Girls".
Życzę takim perełkom jak "This Is Us" czy "The Good Place", żeby przetrwały w tym jakże nieprzyjaznym dla nich klimacie. Ale nie obrażę się, jeśli za kilka lat nie będę musiała spędzać całego tygodnia, zajmując się "Bullem", "Notorious" czy kolejną wariacją na temat "MacGyvera". Zwłaszcza że i tak nie będę miała na to czasu, bo Netflix "dopiero się rozkręca".