"Glee" (3×08): To był odcinek doskonały
Marta Rosenblatt
8 grudnia 2011, 22:01
Scenarzyści "Glee" stworzyli odcinek idealny? Niemożliwe? A jednak. Wydaje się to totalnie surrealistyczne, zwłaszcza w kontekście moich ostatnich narzekań.
Scenarzyści "Glee" stworzyli odcinek idealny? Niemożliwe? A jednak. Wydaje się to totalnie surrealistyczne, zwłaszcza w kontekście moich ostatnich narzekań.
Zgoda, nobody's perfect. Scenarzyści nagle nie wyzbyli się złych nawyków i po przeczytaniu mojej ostatniej pełnej wyrzutów recenzji nie stali się bardziej konsekwentni. Jednak zalety "Hold on to Sixteen" przyćmiły drobne wady i całość oglądałam z niemałą przyjemnością.
8. odcinek miał wszystko, za co fani pokochali "Glee": mnóstwo dobrej muzyki, szczyptę dramy i szczęśliwy koniec z puentą, że tak naprawdę najważniejsza jest przyjaźń. Brzmi słodko, ale nie rozbolały mnie zęby. Ba, nawet uroniłam łezkę. Zresztą od czasu do czasu taka dawka pozytywnych emocji jest potrzebna. Nawet Santanie. Scena końcowa była wisienką na torcie i mogłabym rozpływać się nad nią przez kilkanaście akapitów.
Jednak zanim doszło do tej przeuroczej sceny mieliśmy muzyczną ucztę. Na pierwszy ogień – zaskakująco udany countrowy cover "Red Solo Cup". Nie będą ukrywać, że mam słabość do słodkiego blond chłopca imieniem Sam. Przyjemnie było go znowu widzieć i słyszeć. Apetyt wzmogło "Buenos Aires". Szczerze powiedziawszy, brzmiało to o niebo lepiej niż oryginał w wykonaniu Madonny. Szkoda, że tylko tak krótko. Mash-up "Survivor"/"I Will Survive"? Jedno słowo: "brittango. Kulminacja, czyli miks przebojów The Jackson 5, Janet Jackson i Michaela Jacksona wypadł świetnie.
Wreszcie wystąpili chyba wszyscy – miło, że w końcu zaśpiewali Tina i Mike. Co prawda potrzebne było do tego rozdzielnie chórów i absencja Rachel. Niektórzy nie wyobrażali sobie bez niej występu, jednak jej nieobecność nie zrobiła mi właściwie wielkiej różnicy, powiedziałabym nawet, że dodała pewnej świeżości.
A co z drugą wielką nieobecną odcinka, Sue? Nawet nie zauważyłam tej braku. Uwielbiam tę postać, ale odpoczynek od niej dobrze nam zrobi. Zwłaszcza, że ostatnio twórcy "Glee" nie mieli nam wiele do zaoferowania jeżeli chodzi o Sue.
Dzięki temu zabiegowi zrobiło się trochę miejsca, a raczej czasu dla Tiny i Mike'a. Fani tej pary musieli odczuć satysfakcję. Wątek dotychczas zaniedbywany doczekał się nie tylko wcześniej wymienionego występu, ale i niezwykle wzruszającej sceny. "Para Azjatów" nie tylko śpiewa i tańczy, ale i mówi. Do tej pory nie było to takie pewne. Również wielbiciele "Kleine'a" dostali prezent na mikołajki w postaci sceny z Sebastianem. Oj, będzie się jeszcze działo.
Cała pozamuzyczna reszta, choć może brakowało jej akcji, również mnie nie zawiodła. Scenarzyści postanowili dopieścić także fanów Rachel i Quinn. Czyżby w końcu coś na kształt przyjaźni? Zobaczymy w następnych odcinkach. Szczególnie ciekawa jestem zachowania Quinn. Rozumiem, że przemyślała w końcu swoje postępowanie, ale czy złożenie papierów do Yale, zajęcie się teatrem oznacza koniec jej zagubienia? To by było za proste. Niestety wszystko w "Glee" dzieje się bardzo szybko, przez co pewne wątki są zapominane – jednakże jestem dobrej myśli. Wątpię, aby zostawiono Quinn solo. Nie mam pojęcia, kto w końcu okaże się jej drugą połówką. Może Puck? Zwłaszcza, że wydaje się, iż Shelby odejdzie w siną dal. Jedno jest pewne – na pewno nie Sam.
Swoją drogą dziwnie się ogląda Sama i Mercedes "razem". O tym, że tych dwoje jest w sobie zakochanych dowiedzieliśmy się w ostatnim odcinku 2. sezonu, a o tym, że się rozstali w pierwszym odcinku sezonu bieżącego. Właściwie nie mieli oni żadnych scen miłosnych. Nie dziwi więc uczucie pewnego zagubienia podczas oglądania.
Skoro mowa o braku scen miłosnych to znowu należą się bęcki scenarzystom za to, co robią z Brittany i Santaną. Owszem, wspólne tango było super. No i urocza scena w łazience. Jednak czy trzymanie się za rączki to jedyne na co stać te dwie urzekające cheerioski? Nie mam tu na myśli nic zdrożnego, po prostu chciałabym jeden mały pocałunek. Wbrew temu co wypisują scenarzyści na Twitterze to "coś", co było w 2. sezonie, trudno nazwać pocałunkiem. Może w następnym świątecznym odcinku – pod jemiołą? Marzenia. Prawdę mówiąc, "porzuciłam wszelką nadzieję".
Ta ostatnia rysa nie popsuła jednak ogólnego wrażenie. Przewidywalność tego odcinka (wygrana New Directions i połączenie chórów), o dziwo, też nie. Zresztą, mam wrażenie, że ten odcinek był prezentem dla wszystkich gleeków. I preludium do pożegnania się z niektórymi postaciami. Niestety, te trzy lata zleciały niepostrzeżenie, dzieciaki dorosły i dojrzały. Pokazały to szczególnie sceny z Samem.
Ale myślę, że to dobrze. Lepiej pożegnać się z klasą, nic nie może przecież wiecznie trwać. No dobra, potrwa jeszcze trochę. Pozostaje tylko życzyć sobie, aby pozostałe odcinki dorównały "Hold on to Sixteen".