Szybciej, więcej i kompletnie bez sensu. Recenzujemy to coś, co nazwano "MacGyverem"
Marta Wawrzyn
25 września 2016, 20:14
"MacGyver" (Fot. CBS)
Telewizja CBS zafundowała nam serialowy powrót do przeszłości w najgorszym wydaniu. Nowy "MacGyver" niby próbuje odtworzyć to, co działało trzydzieści lat temu, ale nie ma przy tym ani krzty wdzięku oryginału.
Telewizja CBS zafundowała nam serialowy powrót do przeszłości w najgorszym wydaniu. Nowy "MacGyver" niby próbuje odtworzyć to, co działało trzydzieści lat temu, ale nie ma przy tym ani krzty wdzięku oryginału.
Po nowym "MacGyverze" spodziewałam się wszystkiego co najgorsze, bo Amerykanie już od maja pisali, że to serial, który powinien skasować się sam jeszcze przed premierą, choćby z czystej przyzwoitości. I muszę przyznać, że nie zostałam zawiedziona ani trochę – CBS rzeczywiście wyprodukował koszmarek, przy którym nowe "Z Archiwum X" wydaje się całkiem przyzwoitym serialem.
Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak wyglądała pierwsza wersja pilota, skoro ta, którą wypuszczono, niby jest poprawiona – a dokładniej przepisana i nakręcona od nowa. Jedyna zmiana na plus, którą rzeczywiście mogę odnotować, to fryzura głównego bohatera. W pierwszym zwiastunie i na zdjęciach promocyjnych Lucas Till nie przypominał w ogóle kultowego Maca. Teraz jest lepiej, ale niewielka to pociecha, skoro w serialu nie działa kompletnie nic.
Zacznijmy od ustalenia rzeczy, która dla współczesnego widza – zwłaszcza młodego – nie musi być wcale oczywista. Oryginalny "MacGyver", z Richardem Deanem Andersonem, emitowany pomiędzy 1985 i 1992 rokiem, to synonim serialowej tandety, ale takiej, którą wspomina się z nostalgią. Bo tak wtedy robiło się seriale – co tydzień schematyczne historie, szczypta humoru, trochę kiepskich efektów specjalnych i przede wszystkim on. Bohater, który był tak charyzmatyczny i przyciągający, że nie dało mu się oprzeć. Wiedzieliśmy, co oglądamy, ale też mieliśmy do tego pewien dystans. Bo takie seriale jak "MacGyver", "Drużyna A" albo "Nieustraszony" też miały do siebie bardzo dużo dystansu, zdając sobie bardzo dobrze sprawę z tego, czym są, i nie próbując udawać niczego więcej. W ten właśnie sposób wykreowały się na kultowe i takimi pozostają, choć niekoniecznie chcemy je po latach oglądać.
Tym bardziej nie chcemy oglądać ich bezmyślnie unowocześnionych wersji, których twórcy kompletnie nie rozumieją, że tego klimatu odtworzyć po prostu się nie da. Zamiast więc próbować to czynić, mogliby wziąć stare historie w nawias i spróbować wymyślić coś własnego, co pasowałoby do dzisiejszych czasów, a jednocześnie w jakiś sposób odnosiło się do przeszłości. To jednak jest bardzo trudne, a w pewnych przypadkach pewnie po prostu niemożliwe. Najrozsądniej więc byłoby "MacGyvera" zostawić w spokoju.
Niestety, tego nie uczyniono, telewizja CBS połaszczyła się na znaną markę – a wysoka oglądalność zdaje się potwierdzać, że słusznie – i w efekcie spędziłam wczorajszy wieczór, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać. To, co właśnie wypuszczono pod nazwą "MacGyver", jest bowiem absurdalnie wręcz odtwórcze. Choć fabułę osadzono w czasach współczesnych – być może niepotrzebnie – nie ma tu żadnego twistu, żadnej próby unowocześnienia. Wypuszczono koszmarny relikt, który dodał od siebie parę efektów specjalnych, nieudanych zresztą, i myśli, że jest serialem z 2016 roku. Nie jest – i nawet James Wan, reżyser "Szybkich i wściekłych", nie był w stanie nic na to poradzić. Wręcz przeciwnie, jego specyficzny styl tylko pogorszył sprawę, bo to, co oglądamy, to w praktyce festiwal głupoty z turbodoładowaniem. To nie jest serial, który zainteresuje małych chłopców naukami ścisłymi – tak jak czynił to oryginał – bo ich rolę w tym chaosie znacząco zmarginalizowano, ograniczając się do paru sztuczek ze spinaczami w roli głównej.
Nie jest to też serial, który można by oglądać "do kotleta", dla czystego relaksu. Nawet takie produkcje muszą w sobie mieć to coś, co sprawia, że chce się w ogóle je odpalić. Muszą być lekkie, łatwe i przyjemne, tymczasem "MacGyver" od początku do końca sprawia wrażenie sztucznego i wymęczonego. Niby pojawia się w nim sporo humoru, ale ciężko się śmiać, kiedy Lucas Till odczytuje żartobliwe w założeniu kwestie beznamiętnym tonem. Ten sympatyczny chłopak z filmów o X-Menach wypada tutaj strasznie sztywno – być może dlatego, że nie załapał niuansów swojej roli, być może dlatego, że mu na to nie pozwolono. W efekcie postać głównego bohatera jest równie kuriozalna co wszystko inne w serialu, bo bardziej niż pełnego uroku agenta, którego dobrze znamy, przypomina skrzyżowanie Bonda z uczniem szkoły średniej.
Żarty nie trafiają w punkt, po części dlatego, że są kiepskie, po części dlatego, że psuje je sam odtwórca głównej roli, który nawet nie stara się nam tego jakoś sprzedać. Ale szczerze mówiąc, kiedy słyszę coś tak paskudnie seksistowskiego, jak otwierający odcinek dowcip o seksie na klawiaturze, odechciewa mi się analizowania, kto tu jest bardziej winny. Mam raczej ochotę zapytać, kto wypuścił coś takiego w 2016 roku.
Choć w nowym "MacGyverze" nie brak nawiązań do kultowych scen – często bardzo bezpośrednich – i nie jest to jedyna rzecz, którą dosłownie zerżnięto żywcem z oryginału, serial jakimś cudem nie przypomina starego "MacGyvera" w niczym. Nie ma klimatu, nie ma w sobie energii, życia, postaci, z którymi chciałoby się spędzać czas. Jest do bólu archaiczny, niczym relikt epoki, która już nie wróci i której odtwarzanie nie ma żadnego sensu. Samej fabuły nie warto nawet komentować – jest durna, przewidywalna i nie ma w sobie nic angażującego. Niby oryginał też szczytem wyrafinowania nie był, ale jednak od jego debiutu minęło trzydzieści lat, telewizyjne scenariusze poszły do przodu nawet w zwykłych proceduralach.
Nowy "MacGyver" mógłby się udać, gdyby twórcy podeszli do niego z jajem zamiast zabierać nas w pompatyczną podróż do przeszłości. Traktowanie siebie serio w momencie kiedy robisz reboot jednego z najbardziej wdzięcznych – ale i siłą rzeczy kiczowatych – seriali z lat 80. nie ma sensu w żadnej sytuacji i w żadnych okolicznościach. Niestety, komuś tu zabrakło odwagi i efekcie dostaliśmy dzieło, od którego bolą oczy i uszy, bo muzykę też udało się sprofanować. Mam nadzieję, że amerykańscy widzowie w przyszłym tygodniu już telewizorów nie włączą, a George Eads – który jako jedyny z obsady wypada w miarę przyzwoicie – szybko znajdzie sobie nową pracę. O reszcie chcę jak najszybciej zapomnieć.