Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
25 września 2016, 22:04
Fot. NBC
Sezon na seriale czas zacząć! Oto nasze największe zachwyty i rozczarowania z pierwszego tygodnia – od "This Is Us", finału "Mr. Robot" czy powrotu "Transparent", aż po "Easy", "MacGyvera" i piloty, które obejrzeliśmy głównie siłą woli.
Sezon na seriale czas zacząć! Oto nasze największe zachwyty i rozczarowania z pierwszego tygodnia – od "This Is Us", finału "Mr. Robot" czy powrotu "Transparent", aż po "Easy", "MacGyvera" i piloty, które obejrzeliśmy głównie siłą woli.
KIT TYGODNIA: Bezsensowna parada gwiazd w "The Big Bang Theory"
W premierze 10. sezonu "The Big Bang Theory" wystąpili – obok stałej obsady – Christine Baranski, Laurie Metcalf, Judd Hirsch, Keith Carradine, Katey Sagal, Jack McBrayer i Dean Norris. Czyli aktorzy, którymi można by obsadzić całkiem przyzwoity film kinowy i których obecność na ekranie naprawdę powinna zrobić różnicę. I cóż, zrobiła – widzowie zastanawiają się, jakim cudem można to było schrzanić aż tak, kiedy pojawia się aż tyle znanych twarzy. Scenarzyści "The Big Bang Theory" są, jak widać, mistrzami.
Serial nie ma już kompletnie nic do powiedzenia i nawet na specjalne okazje nie potrafi wznieść się ponad swoje ograniczenia. Można przecież było trochę rozwinąć wątek brata Penny – kłaniam się Kennethowi z "30 Rock", który skradł ten odcinek! – i jej matki, wciągnąć ich w interakcje z rodziną Leonarda. W zamian scenariusz skakał od Sasa do Lasa, nikomu nie dając zabłysnąć dłużej niż przez kilkanaście sekund. Czy naprawdę Dean Norris i cały wątek Howarda musiał pojawiać się akurat teraz? Nie można było skupić się na weselu? Spróbować wycisnąć z tego choć trochę emocji?
O żartach już nawet nie wspominam, bo nieważne, kto je wypowiada, jak nie śmieszyły, tak nie śmieszą. Szkoda tych wszystkich wielkich nazwisk na coś takiego. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "This Is Us" i ten genialny w swojej prostocie twist
Przyznaję, że "This Is Us" obejrzałem kilka dni po premierze, a że nie żyję w jaskini, miałem już o serialu NBC pewne pojęcie. Wiedziałem, że zachwycił niemal wszystkich dookoła, słyszałem opinie o produkcji nieprzystającej do konkurencji rodem z telewizji ogólnodostępnej, no i oczywiście obiły mi się o uszy dyskusje o końcowym twiście. Jego samego jednak nie poznałem, więc do oglądania zasiadłem z oczekiwaniami wywindowanymi pod sam sufit. Skłamałbym, mówiąc, że się rozczarowałem.
Przede wszystkim – nie, nie przewidziałem końcowej niespodzianki, choć wiedziałem, że będzie. Co jednak istotniejsze, zaskoczył mnie nie sam fakt, że zafundowano nam taki zgrabny twist, ale sposób, w jaki to rozwiązanie spięło tutejszą historię w całość. Bo co tu ukrywać, to było po prostu szalenie pomysłowe i idealnie tu pasowało.
"This Is Us" nie robi w gruncie rzeczy nic szczególnego. Trzy historie wypadają powyżej przeciętnej, bohaterowie są sympatyczni, a scenariusz nie razi sztucznością. Jednak zakończenie to już zdecydowanie wyższa liga, bo tym jednym, w zasadzie całkiem prostym chwytem udało się twórcom sprawić, że ich serial z przyjemnej ciekawostki stał się opowieścią, która chwyta za serce i nie pozwala, ot tak, o sobie zapomnieć. Za te emocje hit należy się bez dwóch zdań. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Kevin Can Wait", czyli fatalny powrót Kevina Jamesa do TV
"Diabli nadali" było całkiem przyzwoitym sitcomem starej daty, gdzie żarty co prawda szczególnie wyrafinowane nie były, ale jakoś całość dawało się oglądać. Przy pełnej świadomości, że to nie było dzieło wybitne. Kevin James od czasu zakończenia serialu praktycznie przestał się pojawiać na telewizyjnych ekranach, nigdzie indziej też wielkiej kariery nie zrobił.
I bum – postanowił do nas wrócić po latach. A jego powrót jest ze wszech miar nieudany, bo wyraźnie nie zauważył, jak bardzo sitcomy zmieniły się w ciągu minionej dekady. "Kevin Can Wait" to częściowo nieudana kalka "Diabli nadali", a częściowo po prostu zła, łopatologiczna, nieśmieszna komedia, której nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien wypuszczać w 2016 roku. Ilość okropnych żartów w pilocie przekracza granice mojego pojmowania, a ciągłe podkreślanie przez głównego bohatera swojej męskości każe mi się zastanowić, co jest nie tak z twórcą serialu.
Nie zamierzam oglądać ani minuty więcej i tylko się dziwię, że miliony Amerykanów włączyły toto z własnej, nieprzymuszonej woli. Ja to zrobiłam tylko po to, żebyście Wy nie musieli. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Sam Esmail, czyli mistrz inteligentnego trollingu w finale "Mr. Robot"
2. sezon serialu Sama Esmaila tyle razy zdołał doprowadzić do wściekłości nawet swoich najwierniejszych widzów, że po finale wielu spodziewało się, iż w jakiś sposób nam to wynagrodzi. "Mr. Robot" udowodnił jednak po raz kolejny, że oczywiste rozwiązania to ostatnia rzecz, jakiej należy po nim oczekiwać. Owszem, dostaliśmy odpowiedzi na kilka pytań, które dręczyły nas od jakiegoś czasu, ale wszystko to należy traktować jako drobnostki przy zakończeniu, z jakim Esmail zostawił nas na cały, długi rok.
Twórca serialu praktycznie zakpił sobie z nas w żywe oczy, jednak trudno mi wyjść z podziwu nad gracją, z jaką to uczynił. Końcowa rozmowa Angeli z Tyrellem to scena tak doskonała w swojej prostocie, a jednocześnie tak idealnie pasująca do stylu, do którego przyzwyczaił nas "Mr. Robot", że po jej kilkukrotnym obejrzeniu i wyjściu z szoku pozostało mi tylko roześmiać się na głos.
Esmail oczywiście nie powiedział nam nic konkretnego, ale pozostawił z tyloma pytaniami, wątpliwościami i kompletnymi niewiadomymi, że choćbyśmy nie wiem co zrobili, to za nic nie przewidzimy, w jakim kierunku zmierza jego serial. Mimo to jestem pewien, że i tak będziemy próbować, chwytając się każdej, najdrobniejszej podpowiedzi. I właśnie za to, że rozgryzanie jego serialu nadal jest tak przyjemne (choć nie zawsze satysfakcjonujące), twórcy "Mr. Robot" należą się oklaski. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Notorious" – prawdopodobnie najgorszy pilot roku
To, jak bardzo nie wyszedł "Notorious", jest wręcz nie do opisania. Serial, który miał być kolejną uzależniającą landrynką w stylu tych z Shondalandu, po pilocie musiał, po prostu musiał odstraszyć dosłownie każdego. Scenarzyści chcieli nam pokazać seksowne, skomplikowane i niebezpieczne relacje na linii producentka telewizyjna – często pojawiający się na ekranie ekspert od prawa, ale z jakiegoś powodu skończyło się na samych banałach podkręconych w absurdalny sposób.
Zalety "Notorious" zaczynają się i kończą na tym, że ma dwójkę fajnych aktorów w rolach głównych – Daniela Sunjatę i Piper Perabo. Cóż jednak z tego, skoro nie mają oni czego grać. Ich postacie, dokładnie tak jak wszyscy w serialu, skonstruowano z plastiku i kazano im zamieszkać w sztucznym świecie, gdzie wszyscy rozmawiają sztucznymi zdaniami i przeżywają sztuczne emocje. W "Notorious" twist goni twist, a podekscytowanie bohaterów momentami sięga zenitu, a jednak nie da się w to wkręcić. Nic tu nie jest naturalne ani wiarygodne.
Największy grzech jednak jest taki, że serial traktuje siebie śmiertelnie poważnie, będąc przy tym do bólu głupiutkim. Gdyby scenarzyści pokazali, że mają choć trochę dystansu do swojego dzieła, prawdopodobnie byłoby to nieco bardziej strawne. Niestety, uparcie nie chcą, więc za chwilę będą musieli przywitać się z bezrobociem. To prawdopodobnie będzie jedna z najszybciej skasowanych nowości tej jesieni. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Transparent" wraca w wielkiej formie
Już sam powrót tego serialu na ekrany można byłoby zaliczyć do hitów, świat wciąż bardzo potrzebuje takich produkcji. Mam wrażenie, że teraz nawet bardziej niż dwa lata temu, gdy debiutował w Amazonie.
Nie można jednak nie zauważyć, że "Transparent", choć to już trzeci sezon, wciąż jest serialem tak samo wybitnym, jak na początku. To wręcz niewiarygodne, ile emocji Jill Soloway potrafi wycisnąć z tej w sumie prostej historii. "Elizah", odcinek otwierający nowy sezon, skupia się niemal wyłącznie na Maurze, której historia przeplatana jest obrazami Raquel przygotowującej się do ceremonii żydowskiej paschy.
Pracując w telefonie zaufania, Maura otrzymuje anonimowy telefon będący początkiem bardzo intrygującej podróży, podczas której znów dowiadujemy się co nieco więcej o głównej bohaterce. Przewodnikiem po tym odcinku jest dla nas Raquel, która z offu wypowiada raz na jakiś czas słowa będące świetnym opisem sytuacji. Jej słowa na koniec to z kolei doskonałe podsumowanie całej historii, ale też chyba zapowiedź tego, czego możemy oczekiwać po Maurze w kolejnych odcinkach. Mam wrażenie, że w tym roku historia ponownie skupi się na niej i jeśli będzie to wyglądało tak, jak w "Elizah", jestem za.
Było to otwarcie dość nietypowe dla tego serialu, ale podejrzewam, że wydarzenia z tego odcinka będą miały ogromny wpływ na ten sezon. Oczywiście nie muszę dodawać, że Jeffrey Tambor był jak zwykle znakomity w swojej roli – rozmowa telefoniczna z początku odcinka może być jednym z najbardziej poruszających momentów w "Transparent" w tym roku. Trzeba mieć ogromny talent, aby z takich z pozoru błahych wydarzeń zrobić małe arcydzieło i pokaz prawdziwego aktorskiego kunsztu. Co powiedziawszy, znikam zająć się kolejnymi odcinkami. [Nikodem Pankowiak]
KIT TYGODNIA: "Easy", czyli Netflix + wielkie nazwiska = rozczarowanie
Choć trudno jednoznacznie porównywać "Easy" z innymi produkcjami, które "nagrodziliśmy" w tym tygodniu kitami, to jednak na miejsce wśród tego nieprzynoszącego chwały towarzystwa najnowszy serial Netfliksa uczciwie sobie zapracował. Bo skala rozczarowania w jego przypadku jest naprawdę duża. Wszak mowa tu o produkcji, której obsady może pozazdrościć praktycznie cała konkurencja, za kamerą której stanął ceniony filmowiec i która porusza tematy bliskie każdemu z nas.
Co z tego jednak, że "Easy" opowiada o współczesności, skoro robi to w stylu, który ciekawić mógł ładnych kilka lat temu? Dziś, gdy praktycznie co chwila swoją pomysłowością zaskakują nas kolejne życiowe komediodramaty i gdy sam Netflix zrobił prawdopodobnie najlepszy z nich, czyli "Master of None", jego nowa produkcja wygląda na potwornie wtórną. Intrygująco brzmiący przed premierą opis, mówiący o ludziach uwięzionych w "nowoczesnym labiryncie miłości, seksu, technologii i kultury", teraz wywołuje we mnie już tylko uśmiech politowania, bo okazało się, że nie stoi za nim kompletnie nic.
Za wyjątkiem jednego niezłego i może ze dwóch dość sympatycznych odcinków, cała reszta ośmioodcinkowej antologii zdążyła mi już wyparować z pamięci, pozostawiając za sobą tylko mgliste wspomnienie czasu poświęconego na jej oglądanie. Przyznaję, że "Easy" nie jest totalnym niewypałem – w porównaniu do niektórych seriali z listy kitów to wręcz dzieło sztuki – ale przeciętność to zdecydowanie za mało, by móc się liczyć w dzisiejszej, szalenie konkurencyjnej serialowej machinie. Liczyłem na coś więcej, a w zamian dostałem banalne historyjki doprawione garścią pikantnych scen. Nie tak się umawialiśmy. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Kristen Bell, Ted Danson i odjechana wersja nieba w "The Good Place"
Mike Schur, twórca "Parks and Recreation" i "Brooklyn 9-9", znów to zrobił! Czyli wymyślił mainstreamowy sitcom, który jest wdzięczny, pomysłowy i niegłupi. Choć "The Good Place" bywa troszkę nierówne, nie jestem w stanie oprzeć się urokowi "złej dziewczynki" Kristen Bell, zagubionego w roli architekta Dobrego Miejsca Teda Dansona czy też tego pokracznego, kolorowego domku, w którym przyszło zamieszkać głównej bohaterce.
"The Good Place" ma tysiąc fajnych pomysłów na minutę, potrafi żartować z wielkich filozofów i rzeczy zupełnie przyziemnych, a nawet prawić morały w sposób daleki od irytującego. Od lekko rąbniętych dialogów, poprzez prawdziwe emocje, których jest tu więcej niż w niejednym poważnym serialu, aż po odtwórców głównych ról, bardzo naturalnie czujących się w tym absurdalnym światku – działa tu wszystko.
A poza tym nie da się ukryć, że wizja nieba, po którym chodzi Kristen Bell z kieliszkiem wina w ręku, wydaje mi się niemalże idealna. Mam nadzieję, że zostanie z nami na więcej niż jeden sezon. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "MacGyver", czyli telewizja lat 80. w XXI wieku
Właściwie nie wiem nawet, od czego zacząć, bo w "MacGyverze" złe jest wszystko. I gdy mówię "wszystko", naprawdę mam na myśli wszystko. Na fali serialowych wskrzeszeń CBS dostarczyło nam serial, który jest tak głęboko zakorzeniony w latach 80., że nie było szans, aby ten koncept zadziałał w 2016 roku. Telewizja, która chce być traktowana poważnie, nie powinna inwestować w serial, gdzie najważniejszym orężem głównego bohatera jest spinacz.
Pilotowi "MacGyvera" kontrowersje towarzyszyły od samego początku, dlatego stacja i producenci zdecydowali o ponownym nakręceniu pilota, a za kamerą stanął James Wan, reżyser m.in. "Szybkich i wściekłych". Dzięki temu zabiegowi może i jest szybko, ale przez cały odcinek bezdennie głupio. I mógłbym tu wymieniać drewniane dialogi, humor (a właściwie "humor"), aktorstwo stojące na poziomie "Barw szczęścia" czy muzykę, która z założenia miała chyba powodować napięcie, a powoduje jedynie irytację. W historii telewizji znaleźlibyśmy niejeden serial, którego fabuła była idiotyczna, ale przynajmniej realizacyjnie stał on na przyzwoitym poziomie. Tutaj na przyzwoitym poziomie nie stoi nic.
Uderzają nie tylko braki w scenariuszu (jakim scenariuszu?), ale też w budżecie produkcji. Większość kasy włożonej w ten odcinek poszła chyba na konto reżysera, bo każda scena, gdzie pojawiają się efekty specjalne, wygląda po prostu żałośnie. Jeśli tęsknicie za serialami, przy których można było się pośmiać, jak nieudolnie korzystano z zielonego ekranu, to jest produkcja dla Was.
No ale właśnie, narzekamy na "MacGyvera", a tymczasem jest to serial, którego pierwszy odcinek zobaczyło prawie 11 milionów widzów, co jest dla CBS najlepszym wynikiem w tym slocie od ponad dekady. Mam nadzieję, że zadziałała tutaj magia tytułu i sentyment widzów za dawnymi czasami i że za tydzień niewielu z nich zasiądzie do drugiego odcinka. Jeśli jednak nic się nie zmieni, będzie to znak, że widzowie stacji ogólnodostępnych zasługują na wszystkie te fatalne produkcje, którymi są faszerowani. [Nikodem Pankowiak]
HIT TYGODNIA: Rewelacyjna Minnie Driver w "Speechless"
"Speechless" to bardzo sympatyczna niespodzianka od ABC, o czym wspominałem już w mojej recenzji. W sumie nikt na ten serial nie czekał, nikt go szczególnie nie promował, a tu wyszła prawdziwa perełka, którą ogląda się z prawdziwą przyjemnością, i która ma szanse zagościć w telewizji na dłużej.
W "Speechless" działa praktycznie wszystko, ale zdecydowanie najmocniejszą stroną serialu jest Minnie Driver wcielająca się w Mayę DiMeo – matkę i żonę (w tej kolejności) o niesamowitym temperamencie. Przed Mayą respekt czują wszyscy – jej mąż, nauczyciele, a nawet policja. Jeśli ktoś lub coś miałoby zagrozić jej rodzinie, natychmiast wkroczyłaby do akcji, bo dobro bliskich to dla niej wartość nadrzędna. Dlatego też DiMeo co chwilę przeprowadzają się z jednego miejsca do drugiego, bo Maya nigdzie nie może usiedzieć dłużej niż kilka miesięcy, wciąż szukając idealnego miejsca do życia dla niepełnosprawnego syna.
Driver w swojej roli jest rewelacyjna od początku do końca – nieważne, czy pędzi autem przez ulice miasta czy ściga dyrektorkę na szkolnym korytarzu. Oczywiście tak świetny występ nie byłby możliwy, gdyby nie praca scenarzystów, którzy stworzyli rewelacyjną postać. Maya pełna jest sarkazmu, wybucha częściej niż islandzkie wulkany, ale tak naprawdę jest to osoba o gołębim sercu. Jej relacja z J.J.-em – synem cierpiącym na porażenie mózgowe – nie jest typową relacją matki z niepełnosprawnym dzieckiem. Maya nie obchodzi się ze swoim synem jak z jajkiem, traktuje go jak najzwyklejszego nastolatka, choć gdyby ktoś próbował zrobić mu krzywdę lub w jakikolwiek sposób upokorzyć, musiałby się liczyć z przykrymi konsekwencjami.
Jeszcze kilka takich występów, a jestem przekonany, że za rok Driver otrzyma nominację do Emmy. Póki co musi się nacieszyć mianem jednej z najlepszych aktorek tej jesieni. [Nikodem Pankowiak]
KIT TYGODNIA: "Bull", czyli dowód na to, że 15 mln Amerykanów może się mylić
Przepis na sukces według CBS? Wziąć byłą gwiazdę "NCIS" (Michael Weatherly), wymyślić historię luźno opartą na życiu innej telewizyjnej osobowości (dr Phil McGraw), nakręcić coś kompletnie bez ładu i składu, a efekt upchnąć we wtorkowej ramówce między właśnie "NCIS" a jego klonem z "New Orleans" w nazwie. Patent działa bezbłędnie – ponad 15 milionów Amerykanów potwierdziło jego skuteczność.
Taką bowiem oglądalnością cieszył się premierowy odcinek "Bulla", będąc zdecydowanie najlepiej debiutującym serialem w tym tygodniu. W liczbach oczywiście, bo pod każdym innym względem serial CBS wypada źle łamane na tragicznie. Poczynając od absolutnie idiotycznego scenariusza, w którym liczba bzdur dorównuje tylko ilości banałów, poprzez antypatycznych bohaterów, na czele z doktorem Jasonem Bullem, a kończąc na sztuczności bijącej po oczach od pierwszych do ostatnich sekund. Serialowi, który mógł być poprawnym proceduralem, bo umieszczono go w rzadko eksplorowanym do tej pory świecie consultingu procesowego, daleko jednak nawet do tego minimum przyzwoitości.
Z trudem przebrnąłem przez pierwszy odcinek, w którym drażniło mnie absolutnie wszystko i nie mam najmniejszego zamiaru kontynuować tej męki. Trudno jednak sądzić, by CBS mógł zrezygnować z serialu z taką oglądalnością, nawet uwzględniając fakt, że z pewnością nie utrzyma się ona na równie wysokim poziomie. Miejsce w ramówce i tak zapewnia "Bullowi" ogromną widownię co tydzień, a że ta oglądająca "NCIS" jest wyjątkowo wytrwała i łyka wszystko, co się jej podsunie, to i serial pożyje jakiś czas. Pewnych rzeczy niestety się nie zmieni. [Mateusz Piesowicz]