Apokalipsa nigdy nie była tak głupia. Recenzujemy "Aftermath", nowość od Syfy
Mateusz Piesowicz
29 września 2016, 17:03
"Aftermath" (Fot. Syfy)
Miłośnicy telewizji klasy B i niższych będą zadowoleni, bo kolejna jesienna premiera Syfy spełnia wszystkie gatunkowe wymagania. Jest bezbrzeżnie głupia, fatalnie napisana i wypełniona plastikowymi postaciami. Spoilery.
Miłośnicy telewizji klasy B i niższych będą zadowoleni, bo kolejna jesienna premiera Syfy spełnia wszystkie gatunkowe wymagania. Jest bezbrzeżnie głupia, fatalnie napisana i wypełniona plastikowymi postaciami. Spoilery.
Wierzcie mi, że do oglądania "Aftermath" zasiadłem bez jakichkolwiek oczekiwań. Nie jestem aż tak naiwny, by spodziewać się po niskobudżetowych produkcjach Syfy jakiejkolwiek jakości. Odmóżdżająca rozrywka – ten poziom wydawał się jedynym możliwym do osiągnięcia w tym przypadku. Okazało się jednak, że poprzeczka i tak wisiała zbyt wysoko.
"Aftermath" to nic innego jak kolejna próba podpięcia się pod modny od dłuższego czasu na małym i dużym ekranie nurt postapokaliptyczny. Samo Syfy niedawno zaatakowało wampirzą wersją końca świata (z recenzji Marcina dowiecie się, dlaczego nie warto poświęcać czasu "Van Helsing"), a tym razem poszło już po całości. Bo apokalipsa w "Aftermath" ma wymiar demoniczny, biblijny, magiczny i właściwie każdy, jaki tylko sobie zażyczycie.
Mówienie o scenariuszu w przypadku tej produkcji może być sporym nadużyciem, ale spróbujmy. Otóż twórcy "Aftermath" postanowili wziąć absolutnie wszystkie znane sobie objawy końca świata, wrzucić je do jednego worka, a w środku umieścić typową amerykańską rodzinę Copelandów i kazać im uciekać w popłochu. To właściwie wszystko, bo o jakimkolwiek wprowadzeniu, próbie budowy więzi z postaciami czy najzwyklejszym wyjaśnieniu, czemu to wszystko się dzieje, nie ma w ogóle mowy. Zamiast tego w pierwszych pięciu minutach odcinka możemy pooglądać huragan i trzęsienie ziemi (z perspektywy piwnicy, bo wiecie, budżet nie jest z gumy), a zaraz potem na scenę wkraczają ludzie zarażeni wirusem przemieniającym ich w brutalnych morderców. Chociaż nie, to nie wirus, to przecież demony, które wyzwoliło trzęsienie ziemi! Bo ono apokaliptyczne było. Podobnie jak spadające na Ziemię w ilościach hurtowych meteoryty.
Bez sensu? Ależ to dopiero początek! Wymieniłem tylko okoliczności towarzyszące, bo w centrum opowieści znajduje się wspomniana już rodzinka. Spodnie nosi w niej Karen (Anne Heche), była wojskowa, bo jej mąż Josh (James Tupper) to naukowiec, który zamiast chować broń w Biblii, woli ją czytać w poszukiwaniu wyjaśnień. No dobra, banalna opozycja, ale niech już będzie. Idźmy dalej, czyli do trójki nieletnich – Matt (Levi Meaden), Brianna (Taylor Hickson) i Dana (Julia Sarah Stone) nie posiadają cech wyróżniających, poza tym, że głośno krzyczą i wygłaszają sporo frazesów. Czyli identycznie, jak wszyscy inni tutaj, bo choć ludzi pojawia się w pilotowym odcinku sporo, to twórcy zwyczajnie nie mają czasu się nimi zająć – łatwiej więc ich po prostu uśmiercić.
Przerwy od kolejnych "dramatycznych" wydarzeń trwają co najwyżej około dwóch minut, więc takie kwestie, jak przedstawienie bohaterów nie mają racji bytu. Ważniejsze jest to, żeby pokazać latającego faceta, oderwaną głowę czy bezsensowną strzelaninę w barze. Jedna sekwencja pogania drugą, a ładu i składu nie ma w tym za grosz. Wątki przemykają przez ekran w sprinterskim tempie, podobnie jak główni bohaterowie, dla których scenariusz ma jeden cel – przemieścić się z punktu A do punktu B. Rozumiem potrzebę szybkiej akcji, ale "Aftermath" sprowadził ją do absurdu. Copelandowie przyjmują kolejne kataklizmy jako coś zupełnie naturalnego, gnając swym kamperem (jakżeby inaczej) przed siebie, zupełnie nie zważając na nic dookoła. No chyba że za oznakę tego uznamy rzucane od czasu do czasu komentarze w stylu "O Boże" czy niezwykle wyrafinowane "Uwierzysz w to szaleństwo?".
Celem twórców było zapewne sprawić, by widzowie poczuli otaczający bohaterów chaos. Wyszło jednak fatalnie, bo zamiast przyjemnej dezorientacji, czujemy tylko niedorzeczność tutejszych wydarzeń. Pamiętacie, w jaki sposób potrafiło wciągnąć w swój świat "The Walking Dead"? "Aftermath" wygląda na tego bardzo kiepską parodię, bo myśl, że ktoś traktuje tę historię poważnie, nie mieści mi się w głowie. A potem robi się tylko gorzej, bo scenarzyści najwyraźniej uznali, że sam fakt końca świata zwalnia ich z zachowania jakichkolwiek pozorów wiarygodności.
Nie chodzi rzecz jasna o logiczne uzasadnienia, ale o chociaż najskromniejszą próbę nadania sensu tutejszym wydarzeniom. Tymczasem otrzymujemy coraz to bardziej idiotyczne zachowania bohaterów, którymi próbuje się na siłę wprowadzić do historii jakiekolwiek napięcie. Przykład? Porwanie Brianny przez "zainfekowanego" człowieka. Prościutkie, ale w porządku, to przecież dobry punkt wyjścia do pogłębienia charakterystyki postaci. Mogliśmy się dowiedzieć czegoś o samej dziewczynie, a oddzielenie od córki pozwalało na pokazanie reszty rodziny w ekstremalnej sytuacji. Nic odkrywczego, ale naprawdę nie trzeba scenopisarskich cudotwórców, by ulepić z tego znośną historię. Zamiast tego jakiś geniusz wpadł na pomysł, że wystarczy napisać do dziewczyny SMS (niedziałająca sieć komórkowa aktywuje się oczywiście w odpowiednich momentach) o miejscu spotkania i już. Pal licho, że ostatnio widzieliście córkę, gdy odlatywała (!) w nieznane.
Premierowy odcinek "Aftermath" to ponad 40 minut takich kwiatków. Cały tekst mógłbym poświęcić tylko na ich wymienianiu i naśmiewaniu się ze scenariuszowych bzdur. Prościej jednak będzie napisać po prostu: produkcja Syfy to absolutne dno, które nie ma nic wspólnego z rozrywką. Nazwać ją odmóżdżaczem to obraza dla solidnych, świadomych swojej jakości, głupiutkich seriali, które oglądamy do obiadu. Nawet jeśli lubujecie się w takich przyjemnościach, tę tutaj sprawdzacie na własną odpowiedzialność.