Rozróba w Harlemie. Recenzujemy przedpremierowo "Luke'a Cage'a"
Mateusz Piesowicz
29 września 2016, 18:53
"Luke Cage" (Fot. Netflix)
Już jutro premiera jednej z najbardziej oczekiwanych nowości tego roku. Zanim "Luke Cage" – kolejny efekt współpracy Netfliksa z Marvelem – zagości na Waszych ekranach, zapraszamy do przeczytania naszej bezspoilerowej recenzji.
Już jutro premiera jednej z najbardziej oczekiwanych nowości tego roku. Zanim "Luke Cage" – kolejny efekt współpracy Netfliksa z Marvelem – zagości na Waszych ekranach, zapraszamy do przeczytania naszej bezspoilerowej recenzji.
Spory na temat tego, któremu z dotychczasowych superbohaterskich seriali Netfliksa należy się tytuł najlepszego, trwają bez przerwy. Dla jednych wzorem pozostaje 1. sezon "Daredevila", inni uważają, że równych sobie nie ma "Jessica Jones", a nie brak i takich, którzy twierdzą, że nowe postaci w drugiej odsłonie przygód niewidomego herosa sprawiają, że to on przewodzi stawce. Po obejrzeniu siedmiu odcinków "Luke'a Cage'a" mogę stwierdzić z całą stanowczością, że spór nie zostanie rozwiązany. Co więcej, nowa produkcja zyska prawdopodobnie równie dużo zwolenników, co przeciwników. Ja zakochałem się w niej po uszy.
Nie będę Was teraz usilnie przekonywał do swojego zdania, zresztą robienie tego bez rzucania spoilerami na lewo i prawo, byłoby dość karkołomne. Powiem inaczej – dajcie "Luke'owi Cage'owi" szansę, nawet jeśli nie wciągnie Was od pierwszego momentu. Bo to serial o bardzo zbliżonym poziomie do poprzedników, a kwestia ewentualnej wyższości zależy właściwie tylko i wyłącznie od Waszych osobistych upodobań. Wątpliwości nie może być tylko co do tego, że Netflix znów zrobił coś innego. Historia bohatera z Harlemu to zupełnie różna opowieść niż "Daredevil" i "Jessica Jones".
Nie jest to informacja bez znaczenia, bo na pewno wśród Was znajduje się wielu takich, którym kolejne odsłony marvelowskiego świata nie podnoszą ciśnienia. Dobra wiadomość dla nich brzmi – możecie spokojnie oglądać "Luke'a Cage'a", nawet jeśli reszta tego uniwersum obchodzi Was jak zeszłoroczny śnieg. Podobnie jak w przypadku poprzednich seriali, tak i tutaj mamy do czynienia z osobną historią, w której oczywiście fani spokojnie wyłapią nawiązania zarówno do filmów, jak i produkcji telewizyjnych, ale brak tej wiedzy nie przeszkadza absolutnie w niczym. Tak jak "Jessica Jones" była mroczną historią o wychodzeniu z traumy, która przy okazji dotyczyła kobiety obdarzonej supermocami, tak "Luke Cage" spycha wszystko co "super" na drugi plan, skupiając się na swoich bohaterach i ich niełatwych życiach.
Tytułowa postać, czyli potężnie zbudowany, czarnoskóry mężczyzna o twarzy Mike'a Coltera skrywa bowiem znacznie więcej sekretów, niż tylko nadludzka siła i kuloodporność. Wpisuje się tą charakterystyką idealnie w wielowarstwowe, marvelowskie towarzystwo, bo ani o Daredevilu, ani o Jessice Jones nie można powiedzieć, by były to płytkie postaci umieszczone w typowych, komiksowych okolicznościach. Widać, że to z góry przyjęta taktyka dotycząca wszystkich netfliksowych ekranizacji Marvela, ale co istotne – nie ma mowy o powtarzalności. O podobieństwach możemy dyskutować tylko na poziomie pewnej koncepcji. W kwestii scenariusza "Luke Cage" pozostaje już całkowicie autonomiczny.
Tego samego słowa można by zresztą użyć, mówiąc o jego głównym bohaterze, bo ten z każdej strony stara się podkreślać swoją opozycję nie tylko wobec reszty zamaskowanego towarzystwa, ale w ogóle całego świata. Zmaganie się z własnymi, ponadprzeciętnymi możliwościami i kwestią odpowiedzialności, jaką daje ich posiadanie to komiksowy fundament, ale tutejsi twórcy starają się do niego wnieść nieco ożywienia. Jest wręcz zaskakujące, w jakim stopniu ta historia przełamuje pewne, wydawałoby się, że nieuniknione, schematy. Sami musicie przyznać, że serial o dwumetrowym, chodzącym czołgu raczej nie ma szalonego potencjału, prawda? Też tak myślałem, dopóki nie obejrzałem "Luke'a Cage'a".
Pozory – to kolejne słowo, które będzie bardzo przydatne w rozmowach o nowej produkcji Netfliksa. Nie jest wprawdzie tak, że ta nagle zapomina o swoim komiksowym rodowodzie i serwuje nam dramat obyczajowy, ale nie ma wątpliwości co do faktu, że "Luke Cage" to kolejna próba ambitnego podejścia do tematu. Nie dajcie się zwieść zwiastunom, które sugerują klimatyczną, ale dość stereotypową naparzankę. To tylko kwestia umiejętnego montażu – rzeczywistość wygląda zgoła inaczej i, podobnie jak sam Luke, skrzętnie ukrywa przed nami swoją prawdziwą twarz.
Grany przez Mike'a Coltera bohater był dla mnie chyba największym zaskoczeniem w całym serialu. Co nieco już o nim wprawdzie wiedzieliśmy, bo pojawił się w "Jessice Jones", ale dopiero tutaj możemy go poznać w pełnym wymiarze czasu. I nagle okazuje się, że za tym na pozór prostym jak konstrukcja cepa mięśniakiem stoi nie tylko szalenie ciekawa historia, ale i on sam pod kuloodporną skórą skrywa więcej warstw, niż można by się spodziewać. Jego przeszłość to jedna wielka tajemnica, której odkrywanie sprawia naprawdę dużą satysfakcję, ale jest ona tylko uzupełnieniem obrazu niezwykłego człowieka, jaki rysuje się przed nami od pierwszego odcinka.
Serialowy Luke to facet, którego nijak nie można zestawić z innymi superbohaterami. W ogóle nie wspominam o tych znanych z dużego ekranu – to postaci z zupełnie innej bajki – ale również Daredevil, a nawet Jessica Jones bardziej pasują do wizerunków stereotypowych herosów. Cage za to sprawia wrażenie człowieka, któremu nie bardzo się chce. Powody takiego postępowania są oczywiście dalekie od zwykłego lenistwa, o czym szybko się przekonacie, jednak rzuca się w oczy, jak bardzo nasz bohater nie chce się w nic wplątywać. Żyje z dnia na dzień, w nic się nie angażuje, spokojna przystań, jaką znalazł, wydaje się odpowiadać mu w stu procentach. Jest tylko jedno "ale" – postawa typu "dajcie mi wszyscy święty spokój" nie może na dłuższą metę przynieść efektu, bo nie byłoby z tego serialu.
Trzeba jednak twórcom oddać, że zrobili wszystko, co w ich mocy, by serial nie podążał najprostszymi możliwymi tropami. Ogromna w tym zasługa świetnie napisanego i zagranego drugiego planu – praktycznie co rola to perełka. Dotyczy to zarówno czarnych charakterów, jak choćby Cornella "Cottonmouth" Stokesa (kapitalnie bawiący się rolą Mahershala Ali) i jego kuzynki, radnej Mariah Stokes (niejednoznaczna Alfre Woodard), jak i pomniejszych, nadających Harlemowi unikalnego charakteru postaci. Musiałem się w końcu odnieść do tego miejsca, bo "Luke Cage" to jeden z tych seriali, w których lokalizacja nie jest tylko tłem.
Harlem to dzielnica, w której, jak się to nam obrazowo wyjaśnia, "wszyscy mają spluwy, ale nikt nie ma ojca". Miejsce, które przyciąga problemy, i od którego nie sposób się uwolnić, a jednocześnie takie, z którym wcale się nie chce rozstawać. Bo tutejszy Harlem kochają wszyscy, choć na bardzo różne sposoby. Wszak dom ma się tylko jeden – nieważne, kim się stałeś, kiedyś byłeś tylko dzieciakiem, przed którym te ulice nie miały tajemnic. Dzisiejszy Harlem nie przypomina jednak miejsca szczęśliwego dzieciństwa. Targany problemami, potrzebuje kogoś o silnej ręce, kto zdołałby odeprzeć pełzające w jego kierunku zagrożenia. Chyba wiadomo, kogo mam na myśli?
Ale, jak już zostało powiedziane, Luke Cage wcale nie ma ochoty wychodzić przed szereg. Przynajmniej w pierwszej połowie sezonu ta zmiana perspektywy, do jakiej dorasta nasz bohater, stanowi jeden z przewodnich motywów serialu. Luke wbrew pozorom nie jest wyjątkowy, ba, w pewien sposób nie różni się absolutnie niczym od innych mieszkańców Harlemu, ale wiadomo – może więcej. Droga, jaką będzie musiał przebyć, by sobie to uświadomić, nijak nie przystaje do banalnych, komiksowych rozwiązań.
Podobnie zresztą jak cały "Luke Cage", który pod wieloma względami działa po prostu jako świetny, wielowątkowy i pełen niuansów dramat. Mający swoje odbicie w rzeczywistości (zagraniczni recenzenci zwracają uwagę na to, że serial zabiera głos w sprawie przemocy i niesprawiedliwości wobec Afroamerykanów, niektórzy wprost wpisują go nawet w nurt neo-blaxploitation), zbudowany na niejednoznacznych postaciach i świetnie napisanych dialogach (ach, te rozmowy w zakładzie fryzjerskim!), a do tego fantastycznie zrealizowany. Nie mówię tylko o scenach akcji, choć te oczywiście są świetne, ale o sposobie, w jaki przedstawiono na ekranie Harlem. Ot, choćby lokalny klub jest miejscem tak przesiąkniętym specyficznym klimatem, że nie sposób się w nim nie zakochać. Podobnie jak w ścieżce dźwiękowej, która eksploruje wszystkie rodzaje "czarnej" muzyki – równie dobrze brzmiało ostatnio chyba tylko "The Get Down".
Możecie więc w spokoju oczekiwać 9:00 rano jutrzejszego dnia, kiedy to cały sezon "Luke'a Cage'a" zagości na Netfliksie. To serial łamiący stereotypy i piekielnie wciągający, o ile tylko dacie mu szansę. Bo nastawionym na szybką akcję i prostą fabularnie nawalankę przyjdzie się srogo rozczarować. Cała reszta zostanie bez reszty wchłonięta przez ten świat. Gwarantuję.