Woody Allen w kryzysie. Recenzja "Crisis in Six Scenes"
Nikodem Pankowiak
2 października 2016, 15:03
"Crisis in Six Scenes" (Fot. Amazon)
Gdy gruchnęła wiadomość, że Woody Allen szykuje serial dla Amazona, byłem wniebowzięty. W tej euforii aż zapomniałem, jaką formę legendarny reżyser prezentuje w XXI wieku. "Crisis in Six Scenes" niestety mi o tym przypomniał. Uwaga na spoilery.
Gdy gruchnęła wiadomość, że Woody Allen szykuje serial dla Amazona, byłem wniebowzięty. W tej euforii aż zapomniałem, jaką formę legendarny reżyser prezentuje w XXI wieku. "Crisis in Six Scenes" niestety mi o tym przypomniał. Uwaga na spoilery.
A zaczyna się dość obiecująco – oto Sidney Munsinger, bohater grany przez Allena, siedzi na fryzjerskim fotelu, prosi o strzyżenie, które upodobni go do Jamesa Deana, i zaczyna dyskusję z fryzjerem, któremu nie spodobała się jego nowa książka. Reżyser ustami swojego bohatera wyznaje, że obecnie pracuje nad serialem telewizyjnym i choć zdaje sobie sprawę, że telewizja nie jest szczególnie wartościową sztuką, to oferta była na tyle lukratywna, że nie mógł odmówić. Już tutaj zapaliła mi się czerwona lampka. Bo jeśli Allen już na wstępie tłumaczy się widzom, dlaczego postanowił zrobić serial i przyznaje, że nie traktuje telewizji do końca serio, można się zastanawiać, na ile serio potraktował własne dzieło. No i czy wszystkie jego słabości, a tych nie brakuje, są wynikiem niezbyt poważnego podejścia do tematu, czy jednak to efekt totalnego wypalenia artystycznego Allena? Sam już nie wiem która z odpowiedzi byłaby lepsza.
Jedną rzecz warto na początek ustalić – "Crisis in Six Scenes" nie należy raczej nazywać serialem. To po prostu najdłuższy film w karierze Allena, który postanowił pociąć go na mniejsze kawałki. Logiczne byłoby zatem obejrzenie wszystkich sześciu 23-minutowych odcinków ciągiem, ale możecie mieć z tym problem, bo momentami jest to produkcja przegadana i nieznośnie wręcz irytująca, która aż prosi się o to, by między odcinkami robić sobie dłuższe przerwy. Allen wyraźnie telewizji nie czuje, czemu trudno się dziwić, w końcu ostatni raz pracował w niej 60 lat temu.
"Crisis in Six Scenes" to starcie nowego ze starym. Oto w latach 60. w spokojnym domu na przedmieściach Nowego Jorku pojawia się Lennie (Miley Cyrus) – młoda rewolucjonistka poszukiwana przez policję. Jej niespodziewana obecność wywraca uporządkowane życie małżeństwa Munsingerów (Woody Allen jako Sidney i Elaine May w roli Kay) do góry nogami. Fabuła serialu jest allenowska aż do bólu – mamy tu konflikt pokoleń i doktrynalny spór, podczas którego słowa "liberalizm" i "komunizm" odmieniono chyba przez wszystkie możliwe przypadki. Lennie z butami wchodzi w życie starszego małżeństwa i kontestuje wszystko to, w co do tej pory wierzyli. O ile w przypadku Kay trafiła na podatny grunt, o tyle z Sidneyem musi wciąż toczyć nic nie wnoszące dyskusje.
Produkcjom Allena w ostatnich latach można zarzucać wiele, ale jednej rzeczy mogliśmy być pewni – casting niemal zawsze był perfekcyjny. Jednak gdy usłyszałem, że w jego serialu ma zagrać Miley Cyrus, złapałem się za głowę. No bo jak to tak, Hannah Montana w serialu stworzonym przez żywą legendę kina? Ostatecznie wybór okazał się całkiem niezły – Miley jest jednym z jaśniejszych punktów tej produkcji i wyciska ze swojej roli, ile tylko się. Problem w tym, że jej postać nie została napisana najlepiej. Gdy tylko Lennie otwiera usta, zalewa nas potok komunałów, które mogliśmy usłyszeć już milion razy. Ta bohaterka to papierowa rewolucjonistka, w której zapał naprawdę trudno uwierzyć. Allen uwielbia wyśmiewać schematy i ślepe przywiązanie do idei, jaka by ona nie była, ale wygląda na to, że tym razem stworzył sobie wyjątkowo miałkiego intelektualnie oponenta, jakby nie chciało już mu się podejmować głębszych i trudniejszych dyskusji. Tak przecież najłatwiej, stworzyć komunistkę uważającą Kubę Fidela Castro za raj na ziemi, by szybko ją wyśmiać, stawiając naprzeciw niej równie utarte poglądy.
Najlepiej z całej obsady wypada Elaine May. Grana przez nią Kay, choć już dość zaawansowana wiekowo, wciąż otwarta jest na nowe poglądy i pełna wątpliwości, nie trwając w przekonaniu, że jej model życia koniecznie musi być tym najlepszym. Przyjęcie pod swój dach młodej rewolucjonistki – Lennie nie znosi, gdy określa się ją komunistką – jest dla niej niczym powiew świeżego powietrza, intelektualnego pobudzenia, którego tak bardzo potrzebował jej skostniały świat.
Niestety, na tym polu panowie w żaden sposób nie dotrzymują kroku paniom. Alan (John Maguro), syn przyjaciół Mausingerów, to postać stworzona z samych klisz, które u Allena mogliśmy zobaczyć już wiele razy. Nie jest absolutnie żadnym zaskoczeniem, że Alan szybko zakochuje się w Lennie, wszakże to kolejny schemat powtórzony przez Allena wielokrotnie na przestrzeni jego kariery. Problem w tym, że w kolejnych scenach tej miłości czy nawet fascynacji w ogóle nie widać. Przez co mamy wrażenie, że Woody zwyczajnie uparł się, że ten wątek musi być jednym z punktów scenariusza i nieważne, czy doprowadzenie do niego będzie wiarygodne.
Największym castingowym błędem Allena jest jednak… obsadzenie samego siebie w roli głównej. Sidney jest kolejnym allenowskim bohaterem, którzy w jego filmach pojawili się już kilkadziesiąt razy. To taki miks wszystkich wcieleń wielkiego reżysera – intelektualisty, hipochondryka, panikarza… Moglibyśmy to jeszcze wybaczyć, przez te wszystkie lata przyzwyczaił nas, że inne role nie wychodzą mu zbyt dobrze i jeśli chcemy oglądać go na ekranie, musimy przyjąć go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Problem jednak polega na tym, że brak mu już zapału do odgrywania ról, które są bardzo ekspresyjne i tego zapału wymagają. Wydawało się, że Allen sam to zrozumiał, bo w XXI wieku pojawił się przed kamerą tylko kilkukrotnie. Niestety, w "Crisis in Six Scenes" Woody jest parodią dawnego siebie, czego nie są w stanie przysłonić puste zdania, wystrzeliwane przez niego z prędkością karabinu maszynowego.
Allen nie ma już nic nowego do powiedzenia, co w sumie nie powinno dziwić, w końcu mówimy o artyście, który niemal od pół wieku wypuszcza każdego roku nowy film. Nie liczyłem zatem na żaden powiew świeżości w jego filmografii, chciałem tylko poczuć klimat jego produkcji z lat 70. i 80., czyli złotego okresu jego twórczości. I owszem, klimat ten jest momentami odczuwalny, ale zbyt często ginie pod stertą nic nie wnoszących dialogów. Dodatkowo, Allen sięga po chwyty już tak ograne, że aż niestrawne – jest dyskusja o literaturze, jest obowiązkowa wstawka z Bogiem, jest hipochondria, są filozoficzne cytaty. Granie wciąż na tych samych instrumentach byłbym może jeszcze w stanie wybaczyć, ale Allen oprócz bycia odtwórczym, stał się także łopatologiczny, jak choćby wtedy, gdy przedstawia bohaterów, zapowiada kłopoty za pomocą burzy czy tłumaczy, że Alan wcale nie zakochał się w Lennie, a jedynie w idei, którą ona reprezentuje.
Siadając do oglądania nie oczekiwałem niczego oryginalnego, ale Woody Allen, nawet jeśli z wielkiego twórcy zmienił się w porządnego odtwórcę, powinien był wyciągnąć z tej historii więcej. "Crisis in Six Scenes" spokojnie możemy zaliczyć do najgorszych dzieł w jego karierze, ale wciąż można wyłapać tu kilka sympatycznych scen, jak na przykład starsze panie umawiające się na nagi protest. W ostatecznym rozrachunku ta produkcja nie broni się jednak na żadnej płaszczyźnie. Zaczynając od kiepskich dialogów i źle napisanych bohaterów, którzy nie pozwolili oddać ducha toczącej się wtedy rewolucji, przez intelektualną miałkość, a kończąc na chaotycznym finale, gdzie wszyscy bohaterowie spotykają się w jednym miejscu, choć w sumie nie wiadomo, po co. A przecież na samym początku Sidney/Woody obiecał, że zrobi wszystko, aby nie było chaotycznie.
W ostatniej scenie "Crisis in Six Scenes" Allen stwierdza, że może zamiast na telewizji powinien skupić się na napisaniu książki. I wtedy po raz pierwszy w tym serialu miałem wrażenie, że wreszcie powiedział coś sensownego.