Przejściowy spokój. Recenzujemy premierę 7. sezonu "Shameless"
Mateusz Piesowicz
4 października 2016, 22:28
"Shameless" (Fot. Showtime)
Gallagherowie wrócili z nowymi odcinkami wcześniej niż zwykle, co nie znaczy, że doszło u nich do drastycznych zmian. Jedni wychodzą na prostą, inni wręcz przeciwnie – równowaga w przyrodzie została zachowana. Uwaga na spoilery.
Gallagherowie wrócili z nowymi odcinkami wcześniej niż zwykle, co nie znaczy, że doszło u nich do drastycznych zmian. Jedni wychodzą na prostą, inni wręcz przeciwnie – równowaga w przyrodzie została zachowana. Uwaga na spoilery.
Pół roku w rzeczywistości przełożyło się na miesiąc w Chicago, w trakcie którego nasi bohaterowie zdołali sobie w mniejszym lub większym stopniu poukładać pewne sprawy. Właściwie w domu Gallagherów panuje wręcz idylliczny spokój (jak na nich oczywiście), bo czymże są drobne problemy w pracy czy kłopoty samotnej matki? W porównaniu z szaleństwami, jakie odstawiały się tam, gdy ostatnim razem ich wszystkich widzieliśmy, to naprawdę drobnostki. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest prosta i jeszcze niedawno spoczywała na dnie jeziora Michigan.
Niestety dla wszystkich, Frank, bo o nim oczywiście mowa, przeżył przymusową kąpiel, jaką zafundowano mu w ostatnim odcinku poprzedniego sezonu i po miesiącu śpiączki wrócił do świata żywych. Nie żebym wierzył, by tego faceta mogło zabić coś tak prozaicznego jak lodowata woda, ale trzeba przyznać, że oglądanie, jak ładnie poukładało się życie jego dzieci pod nieobecność ojca, było po prostu przyjemne. Wszyscy tu tyle przeszli, że ta chwila świętego spokoju po prostu im się należała. No ale miesiąc miodowy dobiegł już końca, a wraz z najstarszym Gallagherem do życia wrócił chaos.
Choć niekoniecznie Frank jest jego prowodyrem we wszystkich pojedynczych przypadkach, trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co może pójść nie tak, zaczyna się właśnie od niego. Nic więc dziwnego, że cudowne "zmartwychwstanie" zapijaczonego bohatera wywołać mogło tylko jedną reakcję. "Mieliśmy nadzieję, że nie żyjesz" – oznajmił mu z bolesną szczerością Carl, a dodając do tego fakt, że miesięczna nieobecność nie wzbudziła absolutnie niczyjej reakcji (co przecież zdarzało się w przeszłości), widać jak na dłoni, że los Franka nie obchodzi już kompletnie nikogo. Ten może i przez chwilę sie tym przejmował, ale nie mogło to potrwać zbyt długo. Zaczyna się więc kolejna otwarta wojna z latoroślami, na czele z Fioną rzecz jasna. Wszystko po staremu.
Szczerze mówiąc, nie potrafię jednoznacznie powiedzieć, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie. "Shameless" pokazało w premierowym odcinku 7. sezonu, że wcale nie musi niesamowicie komplikować życia swoim bohaterom, by ich losy śledziło się z przyjemnością. Fragmenty, w których oglądaliśmy, jak poszczególne postaci radzą sobie z mniej i bardziej poważnymi problemami były zdecydowanie najlepszymi w ciągu tej niecałej godziny i nie miałbym nic przeciwko temu, by ten stan rzeczy potrwał przez jakiś czas. Wszak poprzedni sezon był dla wszystkich tutaj wycieńczający, więc lekkie unormowanie sytuacji byłoby wręcz wskazane.
Co nie oznacza oczywiście, że nagle zaczęła się sielanka. Weźmy choćby Debbie, której zgodnie z przewidywaniami macierzyństwo mocno daje się we znaki. A że Fiona dotrzymuje słowa i do pomocy przy Franny nie dokłada choćby minimalnej cegiełki, to młoda mama rozważa nawet pozostawienie dziecka pod remizą. Choć w to rozwiązanie nie wierzyłem ani przez moment, nie da się ukryć, że ten wątek podoba mi się o wiele bardziej niż zmaganie się z ciążą, które zafundowano nam poprzednio. Zwłaszcza że Debbie znalazła wyjście z sytuacji w iście Gallagherowskim stylu. Kradzież ekskluzywnych wózków to przecież coś, na co mogła wpaść tylko prawdziwa córeczka swojego tatusia. Coś czuję, że to nie będzie łatwy i przyjemny sezon dla tej dziewczyny.
O ile będzie takim dla kogokolwiek, bo wiadomo, że gdy coś się dobrze zaczyna, to prędzej czy później musi napotkać problemy. Dlatego też nie mogło nikogo zdziwić, że Ianowy strażak okazał się wcale nie być takim chodzącym ideałem, jak się mogło wydawać, a perfekcyjnie funkcjonujący trójkąt Kevina, Vee i Svetlany może rozbić się o kwestie finansowe. Mam jednak nadzieję, że zwłaszcza w tym drugim przypadku uda się twórcom jakoś zgrabnie wybrnąć, bo to trio jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przytrafiły się "Shameless", jeśli chodzi o czysto komediowe wątki. No i ta Svetlana! Nie dość że na kwestiach łóżkowych zna się jak mało kto, to jeszcze jest matematycznym geniuszem – chodzący ideał po prostu.
To wszystko, plus Carl oczywiście, którego seksualne problemy może jednak pominę, to w gruncie rzeczy tylko fabularne wypełniacze. Młodsi Gallagherowie dostarczają tu odpowiedniej ilości chaosu, a Kev i Vee wprowadzają element czystego humoru, ale ciężar opowieści wydaje się w tym sezonie spoczywać na dwóch postaciach – Fionie i Lipie. Tych dwoje ma już całkiem dorosłe życia i problemy, którym stawiają czoła w naprawdę przyjemny dla oka sposób. Mając w pamięci, w jakiej sytuacji się z nimi rozstawaliśmy (Fiona rozbita po kolejnej nieudanej próbie związania się z mężczyzną, Lip rujnujący sobie życie przez alkohol), naprawdę dobrze widzieć ich tu, gdzie aktualnie się znajdują. Ona w pojedynkę prowadzi restaurację i ledwie się z tym wyrabia, on wreszcie wytrzeźwiał i zabiera się za naprawę tego, co zepsuł. Nie jest lekko, nie ma mowy o usłanym różami życiu, ale jest w tym jakaś cudowna prawda.
Tym bardziej, że obydwoje są ze sobą i z nami w stu procentach szczerzy. Fiona zrezygnowała z mężczyzn, co biorąc pod uwagę jej poprzednie wybory, wydaje się doskonałą decyzją, a Lip nie ukrywa swoich słabości przed całym światem. Jasne, że to "Shameless", więc dosłownie za moment coś będzie musiało zepsuć tę idyllę, ale póki co wypada się tylko cieszyć. Bo tej dwójce naprawdę chce się kibicować. Emmy Rossum i Jeremy Allen White są absolutnie doskonali w swoich rolach, jednak wyróżnić chciałbym tego drugiego. Nie wiem, jaki los szykują jego bohaterowi scenarzyści, bo nadal może równie dobrze wrócić na prostą i zostać tym Gallagherem, któremu się naprawdę uda, co skończyć jako nieco bardziej stabilna wersja Franka. Cokolwiek by to nie było, oglądanie go, jak po prostu wstaje rano, zbiera się do pracy i zwyczajnie sobie radzi, to naprawdę odświeżające uczucie, które chciałoby się, by trwało jak najdłużej.
To samo można powiedzieć o Fionie, której "wojowniczy" tatuaż nie jest żadnym picem na wodę. Jaką siłą dysponuje ta dziewczyna, mogliśmy się przekonać już nie raz i fakt, że po raz kolejny się podniosła i została prawdziwym oparciem dla wszystkich dookoła, nie powinien nikogo dziwić. Niby nie ma w tym nic wielkiego, ale patrzeć, jak po prostu bierze sprawy w swoje ręce to coś, czego bardzo mi brakowało w "Shameless" w poprzednim sezonie. Serial jest już na antenie na tyle długo, że siłą rzeczy chciałoby się, by tutejsi bohaterowie wreszcie nie musieli się tylko zmagać z przeciwnościami losu. Nie wymaga to przecież nagłego wywracania całego konceptu do góry nogami – ot, dwa nieco bardziej poukładane życia wystarczą.
Tylko tyle i aż tyle oferuje premiera 7. sezonu "Shameless" i muszę przyznać, że choć nie był to odcinek, który będziemy wspominać latami, sprawił on, że kolejnych wyglądam z entuzjazmem, którego wcześniej zaczynało mi już brakować. Nie spodziewam się ogromnych zmian, zwłaszcza że Frank już zaczyna mieszać i prawdopodobnie będzie jeszcze większym wrzodem na życiu swoich dzieci niż do tej pory, ale historie pozostałych Gallagherów wydają się zmierzać w ciekawych kierunkach. A przy tym wszystkim, serial nie stracił absolutnie niczego ze swojego uroku i nadal potrafi znakomicie odnajdywać się zarówno w stuprocentowo realistycznych rozmowach o życiu, jak i braterskich dyskusjach o napletkach. A czasem zaskakuje niemal poetycką sekwencją, jak "podwodna" wizja Franka. Dla takich chwil nadal warto odwiedzać tę szaloną rodzinkę.