Ty, ja i apokalipsa. Recenzja "No Tomorrow" – nowego serialu komediowego CW
Marta Wawrzyn
6 października 2016, 21:33
Rok temu o tej porze zachwycaliśmy się totalnie pokręconym "You, Me and the Apocalypse". Teraz mamy koniec świata w kolorowym i słodziutkim, ale w sumie całkiem znośnym wydaniu.
Rok temu o tej porze zachwycaliśmy się totalnie pokręconym "You, Me and the Apocalypse". Teraz mamy koniec świata w kolorowym i słodziutkim, ale w sumie całkiem znośnym wydaniu.
Evie (Tori Anderson) ma 30 lat i pracuje jako menedżerka w jakimś okropnym centrum dystrybucyjnym sklepu w stylu Amazona. Ma sympatycznego, choć trochę zbyt cichego chłopaka Timothy'ego (Jesse Rath), z którym ciągle się rozstaje, tylko po to żeby do niego wrócić, i ewidentnie nie chce, żeby jej życie zmierzało już tylko w jednym kierunku. Ślub, małżeństwo, dzieci i ani się obejrzysz, a już masz czterdziestkę – tego Evie chciałaby uniknąć, ale nie wie, jak się przełamać i stać się tą odważną, wyluzowaną, umiejącą czerpać przyjemność z życia dziewczyną, którą zawsze chciała być.
Na szczęście na targu warzywnym spotyka przypadkiem Galavanta… przepraszam, Xaviera przez "X" (Joshua Sasse), który nie ma pracy ani żadnych innych odpowiedzialności i zdecydowanie wie, jak się żyje pełnią życia. I ją też tego za chwilę zacznie uczyć. Razem spróbują szalonej jazdy po wertepach i jeszcze bardziej szalonego seksu – ale o ile dla niego przekraczanie granic będzie zupełnie normalne, ona będzie się na niego wściekać i przeklinać to, w co się wpakowała. Przynajmniej do czasu, kiedy nie nastąpi pewien twist rodem z telenoweli.
"No Tomorrow" to kolejny po "Jane the Virgin" serial komediowy CW – oparty na brazylijskim "Como aproveitar o fim do mundo", czyli "Jak się cieszyć końcem świata" – którego największym atutem jest to, że przechodzi do porządku dziennego nad tym, jak absurdalny ma punkt wyjścia. O ile jednak dziewicę w ciąży publika zaakceptowała właściwie od pierwszej chwili, tu może być różnie. Bo owszem, "No Tomorrow" ma w sobie dużo uroku, nieskrępowanej radości i chemii między odgrywającej główne role dwójką ładnych ludzi, nie zawsze jednak wypada naturalnie.
Pokręcony koncept, polegający na tym, że sztywna dziewczyna spotyka faceta, który żyje na całego, bo wierzy w zbliżającą się apokalipsę (już za osiem miesięcy!), raz działa lepiej, raz gorzej, ale właściwie ani przez moment nie wydaje się tak świeży, jak powinien. Zarówno jeśli chodzi o sam rozwój fabuły, w której wyraźnie widać inspiracje latynoską telenowelą, jak i towarzyszące oglądaniu emocje. Ot, mamy dwoje sympatycznych ludzi, na których miło popatrzeć i których przygody potrafią wciągać, bawić i poprawiać humor. Mamy trochę niezłych żartów – jednym wielkim żartem jest biedny Timothy, chłopak, który potrzebuje napisów, żebyśmy go rozumieli – i sporo dystansu do siebie. Mamy Galavanta robiącego błogą minę na myśl o Andie MacDowell.
40 minut mija całkiem przyjemnie, ale koniec końców "No Tomorrow" w pilocie nie wychodzi poza łatwą do zapomnienia wariację na temat komedii romantycznej. To prawda, że z apokalipsą w tle, ale czy to rzeczywiście robi różnicę? Nie jestem o tym w stu procentach przekonana. Trochę za dużo tu niezbyt subtelnej zabawy schematami i powtarzaniem w kółko tej samej sytuacji. Evie niby chce iść na całość, ale nie do końca. Xavier popycha ją do działania. Ona widzi skutki i się wkurza. I tak kilka razy. Niby końcowy zwrot akcji, ten z udziałem kijka do skakania, coś zmienia, ale czy rzeczywiście? Dynamika między postaciami musi być, zapewne więc w kolejnym odcinku on znów przesadzi, ona się zirytuje i wrócimy do punktu wyjścia. A na drugim planie na razie też trudno dostrzec cokolwiek wybiegającego znacząco poza standard.
O ile więc pilota "No Tomorrow" oglądało mi się z umiarkowaną przyjemnością – pomimo oczywistego przesłodzenia i niewystarczającego podkreślenia dystansu scenarzystów do całego tego szaleństwa – nie widzę potencjału na cały sezon, a co dopiero kolejne. To, że Brazylijczykom udało się ten pokręcony koncept na komedię romantyczną wprowadzić w życie, nie oznacza, że Amerykanie powtórzą sukces. "No Tomorrow" jest sympatyczne, niegłupie i całkiem zabawne, ale nie ma w sobie wystarczająco dużo oryginalności i świeżości, żebym naprawdę chciała do niego wrócić za tydzień. To przyzwoita komedia z twistem – i nic więcej. Nie druga "Jane the Virgin", nie druga "Crazy Ex-Girlfriend", a coś, co niby jest fajne, ale też mało zapamiętywalne.
Na razie będę serial oglądać dalej, choćby dla Galavanta w hipsterskim wydaniu, ale w takiej formie jak ta prezentowana w pilocie wielkiego sukcesu mu nie wróżę. To nie jest kolejna produkcja CW, która zdobędzie Złote Globy. Dobrze będzie, jeśli uda jej się zasilić na stałe szeregi sympatycznych średniaków.