Nasz top 10: Najlepsze seriale historyczne
Redakcja
8 października 2016, 20:26
"Rzym" (Fot. HBO)
"Rzym", "Wikingowie", "Pacyfik", "Dynastia Tudorów" i co jeszcze? Zapraszamy was na przegląd produkcji historycznych – od starożytności, przez czasy Borgiów i Tudorów, aż po II wojnę światową.
"Rzym", "Wikingowie", "Pacyfik", "Dynastia Tudorów" i co jeszcze? Zapraszamy was na przegląd produkcji historycznych – od starożytności, przez czasy Borgiów i Tudorów, aż po II wojnę światową.
"Spartakus"
W 2010 roku o niewielkiej, raczkującej dopiero telewizji Starz słyszało niewielu. Chyba nawet władze stacji nie spodziewały się, że przełomowym momentem, który rozsławi kablówkę na całym świecie będzie kombinacja brutalności, hektolitrów krwi wylewających się z ekranu i scen seksu, które z powodzeniem mogłyby ozdabiać filmy pornograficzne. Taki właśnie był "Spartakus". Serial przegięty do granic możliwości telewizji, a jednocześnie produkcja, która dzięki swojej nietypowej stylistyce zebrała grono wielu oddanych fanów.
Szkoda tylko, że scenarzyści nie do końca zdołali utrzymać ciężar całej historii. Po rewelacyjnym pierwszym sezonie, kolejne, już bez udziału zmarłego Andy'ego Whitefielda, okazały się sporym rozczarowaniem. W efekcie emisję produkcji zakończono w 2013 roku, zamykając historię w 39 odcinkach (razem z miniserialem "Bogowie areny").
"Spartakus" był serialem idealnym dla facetów. Skrojonym pod widza, którego nie interesuje wielowątkowa, wciągająca historia. Dużo ważniejsze są tu widowiskowe i niezwykle brutalne sceny walki, przeplatane wszelkiego rodzaju nagością i szczegółowo nakręconymi orgiami. Całość stylizowana była dość mocno na graficzną, wręcz komiksową przemoc, a twórcy wzorowali się m.in. na filmie "300" Zacka Snydera.
Uczciwie należy jednak zaznaczyć, że "Spartakus" w 1. sezonie nie był zbyt mocno związany z wydarzeniami historycznymi. Dużo ważniejsza była tutaj brutalność i okrutny los gladiatorów/niewolników. Dopiero w kolejnych sezonach twórcy usiłowali nieco mocniej zaakcentować wątki historyczne, co jednak nie do końca spotkało się z przychylnym odbiorem widzów. Do buntu niewolników doszło w ostatnim sezonie, ale w tym samym czasie formuła serialu zaczynała się wyczerpywać. W efekcie za "Spartakusem" nikt nie tęskni, ale jednocześnie produkcja stacji Starz na stałe zapisała się w historii współczesnej telewizji. Następców póki co nie widać. [Marcin Rączka]
"Rzym"
Aż trudno uwierzyć, że ten serial ma już ponad dziesięć lat (1. sezon wyemitowano w 2005 roku), bo nie wygląda, jakby postarzał się choćby o dzień. Trudno jednak, by było inaczej, skoro produkcja, którą HBO stworzyło przy współpracy z BBC, pochłonęła gigantyczne, nawet jak na dzisiejsze czasy, koszta. Każdy z powstałych ostatecznie 22 odcinków pożerał około 10 milionów dolarów, co niestety okazało się ostatecznie gwoździem do trumny tego świetnego serialu.
Wielka szkoda, bo to nadal wzór tego, jak powinno się robić wciągające produkcje historyczne. Połączenie intrygującej historii mieszającej fakty z fikcyjną fabułą oraz odwzorowanej z dbałością o najdrobniejsze szczegóły rzeczywistości przyniosło efekt w postaci serialu, który jednocześnie się podziwiało za jego rozmach i ceniło za scenariusz. Akcja przeniosła nas do czasów przed Chrystusem, gdy chyląca się ku upadkowi rzymska Republika przeistaczała się w Cesarstwo, a w centrum tych wydarzeń umieściła dwóch legionistów – Lucjusza Vorenusa (Kevin McKidd) i Tytusa Pullo (Ray Stevenson).
Dzięki temu udało się zachować odpowiednie proporcje między "dużą" historią, w której nie brakowało postaci i wydarzeń znanych z kart podręczników, a tą mniejszą, obejmującą codzienne życie mieszkańców Rzymu. Serial ceniono za to, że starał się pieczołowicie odtworzyć codzienne życie starożytnej metropolii, nie ograniczając się tylko do pałaców i szczytów władzy. Do dziś w pamięci pozostały obrazy Rzymu brudnego i biednego, nijak nie przypominającego błyszczącego od marmurów miasta, które znaliśmy z historycznych blockbusterów. Oczywiście nie była to lekcja historii sensu stricto, bo "Rzym" aspirował raczej do miana autentycznie wyglądającego niż w stu procentach zgodnego z rzeczywistością.
W niczym to jednak nie umniejszało przyjemności z oglądania, zwłaszcza, że to była po prostu wystawna i szalenie efektowna uczta. Swoje robiła świetna obsada (m.in. Ciaran Hinds, James Purefoy, Tobias Menzies), typowy dla HBO brak ograniczeń w serwowaniu przemocy i golizny również pasował od rzymskich krajobrazów. Choć ostatecznie serial przetrwał tylko dwa sezony, zapisał się w pamięci jako jedna z najlepszych produkcji w swojej kategorii. [Mateusz Piesowicz]
"Wikingowie"
Produkcja kanału History nie miała łatwego początku. Pierwszy sezon stworzono tak naprawdę "na próbę", nie poświęcając mu zbyt dużego budżetu i jednocześnie sprawdzając, czy historia o wikingach spodoba się widzom. Tymczasem serial tworzony przez Michaela Hirsta błyskawicznie zdobył oddaną grupę fanów, która z niecierpliwością wyczekuje kolejnych odcinków. Wyemitowano już 39 z nich, a kolejnych 10 w telewizji zadebiutuje pod koniec listopada.
Mimo niewielkiego budżetu, twórcy "Wikingów" w 1. sezonie robili wszystko, by z dbałością o najmniejsze szczegóły przedstawić życie skandynawskich wojowników. Sukces serialu przełożył się na większy budżet w kolejnych sezonach, co pozytywnie wpłynęło na brutalne i realizowane z dużo większym rozmachem sceny batalistyczne. Przed głównymi bohaterami stawiano nowe wyzwania, łącznie z wyprawami w kierunku Anglii i Paryża.
Losy Ragnara Lodbroka twórcy serialu starają się opowiadać zgodnie z legendami, ale dodają od siebie sporo fikcyjnych wątków. Nie zawsze są one tak udane, jak wyprawy np. do Brytanii, ale w przypadku "Wikingów" prawda historyczna nie jest najważniejsza. Scenarzyści udanie przedstawiają jak wyglądało życie Skandynawów i skąd brała się ich wielka siła w walce z wrogiem. Wikingowie przeciwstawiali się dużo większym armią wroga, byli też świetnymi taktykami i cechowało ich niekonwencjonalne podejście do stać z przeciwnikiem.
Są nawet tacy widzowie, którzy twierdzą, że "Wikingowie" pod względem scen batalistycznych to wcale nie gorszy serial od "Gry o tron". Tę tezę zweryfikowała niedawno bitwa bękartów, ale i tak produkcja History to serial, który pozostanie z nami jeszcze przez lata. Zamówienie aż 20-odcinkowego 4. sezonu tylko to potwierdza. Pytanie tylko, czy ilość przełoży się na jakość. Poziom obecnie emitowanego sezonu odstaje od tego, do czego fani przywykli w poprzednich latach. [Marcin Rączka]
"Rodzina Borgiów"
Bezwzględność, zepsucie, ambicja – to słowa, które od razu kojarzą się z włoską rodziną Borgiów. W 2011 dzięki telewizji Showtime mogliśmy poznać nową interpretację wykreowanego przez wieki jednoznacznego obraz tej słynnej familii. Jeremy Irons wcielił się w rolę papieża Aleksandra VI, co niemal gwarantowało wysoką jakość całej produkcji.
I chociaż znakomita obsada sprawiła, że "Rodziną Borgiów" rzeczywiście oglądało się z przyjemnością, to w serialu zabrakło – co jest paradoksalne – wystarczająco dobrych pomysłów scenariuszowych, by odniósł zdecydowany sukces. Showtime skasował go po trzech sezonach, choć był potencjał na więcej. Ale ponieważ nie jest to okres historyczny, który często możemy oglądać w telewizji – a już na pewno nie z taką obsadą – to "Rodzina Borgiów" jest produkcją, do której można z przyjemnością wracać. [Michał Kolanko]
"Dynastia Tudorów"
Rządy Henryka VIII to jedna z najlepiej opisanych, najbardziej znanych epok w dziejach Anglii – na wielu płaszczyznach. I wydawałoby się, że w tej sprawie nie ma już nic więcej do powiedzenia. Wszyscy znamy Henryka VIII, jego problemy i romanse – oraz oczywiście jego sześć żon. Jednak serial Showtime pokazał, że można jeszcze coś o tej historii powiedzieć nowego.
To częściowo wynik tego, że Henryk VIII kojarzy nam się przede wszystkim z obrazem Hansa Holbeina, pokazującym go jako niezbyt fotogenicznego, starszego i mało atrakcyjnego władcę. Jonathan Rhys-Meyers w niczym go nie przypomina i jest jednym z powodów, dla których ta historia zyskała pociągający dla współczesnego widza styl. To samo można powiedzieć np. o Natalie Dormer w roli Anny Boleyn.
Cztery sezony "Dynastii Tudorów" ustanowiły pewien wzorzec współczesnego serialu historycznego, który jest osadzony w realnych wydarzeniach, ale zachowuje dynamikę i sznyt nowoczesnej telewizji. Telewizja BBC do spółki z Showtime stworzyły produkcję, do której fani gatunku będą wracać przez lata. [Michał Kolanko]
"Wolf Hall"
6-odcinkowy miniserial BBC oparty na książce Hilary Mantel, o którym naprawdę głośno zrobiło się, po tym jak w styczniu sprzątnął pewny, zdawałoby się, Złoty Glob ekipie "Fargo" sprzed nosa. Wywołało to spore zdziwienie, bo mimo Damiana Lewisa w obsadzie "Wolf Hall" jest produkcją raczej skromną i kameralną niż wielką i pełną rozmachu. Choć tematyka – rządy Henryka VIII i to, jaki miał na niego wpływ Thomas Cromwell – niewątpliwie jest atrakcyjna, zwłaszcza dla Brytyjczyków.
"Wolf Hall" to serial, który ogląda się trochę jak teatr telewizji, bo skupia się na rozmowach, intrygach, kulisach i wszystkim tym, co na pierwszy rzut oka wydaje się mało efektowne. Jak już wspomniał Michał Kolanko, pisząc o "Dynastii Tudorów", historię króla Henryka VIII, jego problemy z żonami, brakiem męskiego potomka i kościołem katolickim wszyscy znamy dobrze z dziesiątek filmów i seriali. Dlatego Peter Kosminsky, twórca "Wolf Hall", ukazuje ją inaczej, z perspektywy Cromwella (rewelacyjny Mark Rylance), uważanego dziś za mistrza gry politycznej.
Akcja serialu toczy się niespiesznie, a jego siłą są przede wszystkim rewelacyjnie zagrane postacie i dialogi między nimi. "Wolf Hall" to odarta z jakiegokolwiek romantyzmu opowieść o ludziach i kierujących nimi żądzach. A także o polityce, która jest grą, w tym przypadku toczącą się w komnatach.
Lista aktorów, którzy wcielają się w owych graczy, jest imponująca. "Wolf Hall" to nie tylko Rylance i Lewis, ale także Claire Foy, Mark Gatiss, Jonathan Pryce i inne świetne nazwiska, które znacie nie tylko z brytyjskiej telewizji. [Marta Wawrzyn]
"Wersal. Prawo krwi"
Kolejny historyczny serial, kolejne miliony na ekranie. Tym razem mamy do czynienia z najdroższą telewizyjną produkcją w historii Francji i nic dziwnego, bo rzecz dotyczy okresu, który aż się prosi, by ukazać go z nieziemskim przepychem. XVII-wieczna Francja była wszak państwem, który ukształtował swój wizerunek jako kraju opływającego w bogactwa i ze wszech miar eleganckiego. Za wszystkim tym stał jeden człowiek – Ludwik XIV, władca, który na francuskim tronie zasiadał ponad 70 lat, a w którego w serialu wciela się George Blagden.
Król Słońce wbrew pozorom nie jest tu jednak jedynym bohaterem. Równie istotny jest bowiem tytułowy pałac, którego budowa nierozerwalnie wiąże się z tutejszą fabułą, w symboliczny sposób będąc odbiciem rosnącej potęgi zamieszkującego go władcy. Droga do tej nie należy jednak do najłatwiejszych, bo otaczający Ludwika dwór to zbiór intrygantów, zdrajców i paskudnych postaci, wśród których trudno znaleźć kogokolwiek, komu można by bez przeszkód zaufać. Serial skupia się w dużej mierze na tym, w jaki sposób król wyrabia swoją pozycję wśród tego towarzystwa, przechodząc szalenie zawiłą ścieżkę ku monarchii absolutnej.
W gruncie rzeczy jednak "Wersal" to prawdziwa orgia przemocy, intryg i seksu, której nie powstydziłoby się nawet HBO. Dodając do tego bijący po oczach przepych, przejawiający się w każdym, nawet najdrobniejszym elemencie scenografii czy kostiumów, otrzymujemy prawdziwą ucztę dla tych, którzy lubią takie produkcje. Fabuła jest odpowiednio zawiła, by trzymać w napięciu od początku do końca, nie brak tu wyrazistych charakterów (oprócz króla do takich zalicza się na pewno jego brat, Filip Orleański, brawurowo zagrany przez Alexandra Vlahosa) i wizualnych atrakcji, które powinny zadowolić nawet największych malkontentów. Co do historycznej autentyczności, to bywa z nią rozmaicie – wystarczy wspomnieć, że bohaterowie porozumiewają się po angielsku – ale nie oszukujmy się, to nigdy nie miała być ekranizacja podręcznika do historii. W przeznaczonej sobie roli "Wersal. Prawo krwi" wypada zdecydowanie powyżej przeciętnej. [Mateusz Piesowicz]
"Kompania braci"
Legendarny miniserial HBO oparty na książce Stephena E. Ambrose'a o tym samym tytule opowiada historię Kompanii E, 506. Spadochronowego Pułku Piechoty 101. Dywizji Powietrznodesantowej Armii Stanów Zjednoczonych, która działała na terenie Europy podczas II wojny światowej. Śledzimy losy żołnierzy od szkolenia, poprzez desant w Normandii, aż do upadku Trzeciej Rzeszy. Wszystkie przedstawione wydarzenia są oparte na wspomnieniach ich uczestników (niektórzy pojawiają się nawet osobiście w serialu w formie miniprologów przed poszczególnymi odcinkami).
"Kompania braci", pomimo już 15 lat na karku, nadal plasuje się nie tylko w czołówkach list najdroższych telewizyjnych produkcji w historii, ale także tych, obok których nie powinno się przechodzić obojętnie. To opowieść zrealizowana z ogromnym rozmachem – jeśli chodzi o sceny batalistyczne, to w niczym nie ustępuje "Szeregowcowi Ryanowi", który do dziś jest pod tym względem niedoścignionym wzorem – ale przy tym zachowująca swoiście intymny charakter, bo koncentrująca się na przeżyciach żołnierzy Kompanii E. Każdy odcinek stawiał w centralnej roli inną postać, więc trudno było mówić o wiodącym bohaterze. Tak jak sugeruje tytuł, serial koncentrował się na poczuciu wspólnoty i nieraz tragicznym przeżyciu, jakim dla tutejszych postaci była wojna. Łączył w sobie typowo amerykański heroizm z brutalnym i nieludzkim charakterem wydarzeń wojennych. O ich gloryfikacji nie może być mowy.
Do dzisiaj to jedna z najważniejszych i największych produkcji, jakie kiedykolwiek powstały na potrzeby małego ekranu. Wśród producentów byli m.in. Steven Spielberg i Tom Hanks, przez serię przewinął się tłum znanych nazwisk na czele z Damianem Lewisem i Ronem Livingstonem, ale w pomniejszych rolach można było doszukać się choćby Michaela Fassbendera, Davida Schwimmera, Toma Hardy'ego czy Jamesa McAvoya. Serial zasłużył i na uznanie krytyki (zdobył Złoty Glob i Emmy dla najlepszego miniserialu), i widzów, wśród których do dziś cieszy się uwielbieniem. Całkiem zasłużenie. [Mateusz Piesowicz]
"Manhattan"
Jeden z najbardziej niedocenianych seriali ostatnich lat, który spokojnie mógłby mieć jeszcze jeden sezon, gdyby oglądało go więcej osób. "Manhattan" opowiada losy naukowców, którzy znaleźli się w 1943 roku na pustyni w okolicach Los Alamos w Nowym Meksyku i zamknięci w czymś, co przypominało obóz wojskowy, pracowali nad tajnym projektem mającym zakończyć II wojnę światową – a może i wszystkie wojny. Bomba atomowa mogła też oczywiście podpalić atmosferę i doprowadzić do faktycznego końca świata, ale o tym na co dzień starano się nie myśleć. Zwłaszcza że wyczerpująca praca dla armii wiele czasu na myślenie i tak nie pozostawiała.
"Manhattan" nie skupia się na losach prawdziwych naukowców, bohaterowie są fikcyjni – choć pojawia się Robert Oppenheimer, a liczne figury historyczne są wspominane w rozmowach – ale to nie znaczy, że serial nie ma oparcia w rzeczywistości. Scenarzystom chodziło przede wszystkim o to, żeby odtworzyć specyficzną atmosferę, która panowała w Los Alamos, pokazać widzom kulisy Projektu Manhattan i uświadomić nas, jak daleko ojcom bomby atomowej było do bohaterów i jakie dylematy targały nimi po drodze.
Moralne wątpliwości, nastrój wszechobecnej paranoi, polowanie na szpiegów, wojskowe rygory panujące w obozie i zwykłe przepracowanie – z tym wszystkim musiały zmagać się największe umysły Ameryki, które zgromadzono na tej pustyni, by stworzyły wspólnymi siłami najbardziej zabójczą broń w dziejach świata. To wszystko w połączeniu z atrakcyjnie pokazanym klimatem i świetną obsadą – grają tu John Benjamin Hickey, Olivia Williams, Ashley Zukerman, Rachel Brosnahan – złożyło się na jeden z najciekawszych seriali z wielką historią w tle, jakie pojawiły się w ostatnich latach.
Nie oglądaliście, kiedy go emitowano, obejrzyjcie teraz. Zwłaszcza że zakończenie ma sens (choć oczywiście chętnie bym zobaczyła ciąg dalszy). Serial miał też świetną czołówkę, którą lubię sobie od czasu do czasu przypominać. [Marta Wawrzyn]
"Pacyfik"
Wojna na Pacyfiku nie miała szczęścia do małego ekranu. O ile filmów kinowych – jak "Bitwa o Midway" czy "Tora! Tora! Tora!" było wiele, to na serial o tym etapie II wojny światowej musieliśmy bardzo długo czekać – aż do sukcesu "Kompanii braci". HBO postanowiło iść za ciosem i przygotować serial o losach żołnierzy walczących po drugiej stronie świata niż żołnierze Kompanii E.
Steven Spielberg, Tom Hanks i Gary Goetzman mieli przed sobą trudne zadanie, bo serial musiał zderzyć się z porównaniem do swojego bardziej znanego kuzyna. I chociaż w teorii wszystkie składniki były na swoim miejscu – rozmach, ogromne pieniądze, znakomita obsada – to jednak "Pacyfik" nie stał się już takim punktem odniesienia jak właśnie "Kompania Braci".
Nie oznacza to jednak w żadnym razie, że jest to zła produkcja. Unikalna historia – jak na mały ekran – i typowe dla HBO walory produkcyjne sprawiają, że "Pacyfik" ogląda się nadal z zapartym tchem. [Michał Kolanko]