12 wrześniowych nowości, które warto oglądać
Redakcja
8 października 2016, 12:33
Fot. NBC
We wrześniu miało premierę ok. 30 nowych seriali. Wybraliśmy dwunastkę, na którą warto zwrócić uwagę – poczynając od netfliksowego "Luke'a Cage'a", a kończąc na kilku świetnych niszowych komediach czy zaskakującym "This Is Us" od NBC.
We wrześniu miało premierę ok. 30 nowych seriali. Wybraliśmy dwunastkę, na którą warto zwrócić uwagę – poczynając od netfliksowego "Luke'a Cage'a", a kończąc na kilku świetnych niszowych komediach czy zaskakującym "This Is Us" od NBC.
"Atlanta"
https://www.youtube.com/watch?v=MpEdJ-mmTlY
Jedna z najlepszych, a może w ogóle najlepsza wrześniowa premiera, która wcale się na taką nie zapowiadała. Zwiastuny wyglądały dość enigmatycznie, a i sama historia, która miała się koncentrować na początkach kariery lokalnego rapera i jego menedżera, nie wyglądała na szczególnie ekscytującą. Ot, kolejna opowieść w stylu "od zera do bohatera", dla odmiany osadzona w środowisku Afroamerykanów. Wystarczy zobaczyć jeden odcinek, by zobaczyć, że taki opis nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Bo "Atlanta" to serial, który trudno porównać do czegokolwiek innego. Łącząca w sobie elementy komediowe i całkiem poważne historia Earna Marksa (w tej roli twórca serialu Donald Glover) i jego kuzyna, rapera "Paper Boia" (Brian Tyree Henry), przełamuje proste schematy, pokazując rzeczywistość jednocześnie prawdziwą, jak i mocno surrealistyczną. Właściwie nie da się nawet jednoznacznie powiedzieć, o czym to jest. Serial FX skupia się na swoich bohaterach, ale ci są tak dalecy od stereotypów, jak to tylko możliwe. Zamiast prostej historii o drodze na szczyt dostajemy więc zmaganie się z trudami codzienności, próby znalezienia w niej własnego miejsca oraz niełatwe poszukiwanie perspektyw w dziwnej, wręcz nierealnej współczesności.
"Atlanta" jest jednak tylko pozornie mroczna. To kolejny serial, który pogrywa sobie z naszymi przyzwyczajeniami, przy okazji wyśmiewając absurdy rzeczywistości i popkultury (jest nawet tutejsza wersja Justina Biebera!), ale nigdy nie posuwając się tak daleko, byśmy uznali całość za totalną abstrakcję. Tutejsza historia snuje się dość wolno i w sobie tylko znanym kierunku, ale jej śledzenie wciąga coraz bardziej z każdym odcinkiem. Nie sądziłem, że tutejsze klimaty będą mogły mnie czymkolwiek przyciągnąć – uwielbiam się tak mylić. [Mateusz Piesowicz]
"Better Things"
https://www.youtube.com/watch?v=UivyT8nZVx8
I znów mamy mądrą, dorosłą komedię, w której więcej jest prawdziwego życia niż śmiechu. "Better Things" to serial Pameli Adlon, którą wspomógł Louis C.K. jako producent. To nie jest kobiecy "Louie", choć na pewno sposób widzenia świata przez Pamelę nie jest aż tak odległy od tego, co oglądaliśmy w serialu jej bardziej utytułowanego kolegi. A i doświadczenia życiowe mają podobne.
Pamela w "Better Things" ma na imię Sam, mieszka w Los Angeles, pracuje jako aktorka i przede wszystkim wychowuje samotnie trzy córki. Serial jest w dużej mierze zapisem zmagań bohaterki z macierzyństwem – to zbiór scen z codziennego życia, wypełnionego z jednej strony ciągłą walką, a z drugiej niesamowitym ciepłem i miłością, z nutką właściwego Pameli sarkazmu. Sam zdecydowanie nie jest idealną matką i trudno, żeby była, skoro musi jeszcze kiedyś na to wszystko zarobić. Jej doświadczenia, tak rodzinne, jak i w pracy czy też w miłości, bywają szalenie frustrujące, ale w "Better Things" nie ma goryczy. To jest po prostu normalne, takie jest życie.
Serial jeszcze szuka swojego tonu, ale wydaje się, że przed końcem sezonu go znajdzie. Nie brak tu świetnie napisanych "małych" scen i dialogów, a gdzieś pomiędzy wrzaskami, uściskami i ciepłymi słowami mieści się cała prawda o tym, jak wygląda twoje życie, kiedy sama wychowujesz trójkę dziewczyn, w wieku od lat kilku do szesnastu. "Better Things" ma wiele uroku, energii i naturalności – a obecność Pameli Adlon na ekranie sprawia, że nawet najzwyklejsze sceny rodzinne nabierają charakteru. To niesamowicie charyzmatyczna aktorka i choćby dla niej warto serial oglądać. [Marta Wawrzyn]
"High Maintenance" ("W potrzebie")
Zbiór opowieści o życiu mieszkańców Nowego Jorku (głównie Brooklynu), których łączy osoba dilera trawki, dostarczającego rowerem towar. "High Maintenance" nie jest nowym projektem – to kontynuacja internetowego serialu, który Ben Sinclair i Katja Blichfeld publikowali pomiędzy 2012 i 2015 rokiem na Vimeo. Teraz przygarnęło ich HBO, w związku z czym mają większy budżet, dłuższe odcinki i mogą trochę bardziej poszaleć z narracją. Co rzeczywiście w serialu widać.
Ale sam klimat nie zmienił się nic a nic – to wciąż ten sam hipsterski, przesiąknięty Nowym Jorkiem i kinem niezależnym mały serialik, zbudowany z krótkich historii, które potrafią bawić, poruszać i zaskakiwać. Serialowy Brooklyn jest jak cały świat w pigułce, pojawiają się osoby z różnych środowisk, warstw społecznych, mniejszości etnicznych itd., wszyscy "w potrzebie". I wbrew temu, co myśli się na dzień dobry, kiedy słyszy się hasło "serial o dilerze trawki", to nie jest kolejna stoner comedy. To po prostu inteligentny serial o codziennym życiu w wielkim mieście, w którym komedia spotyka się z nutką dramatu. Nie brak tu absurdu, surrealizmu i ponurych żartów, jak to we współczesnych komediach.
Bohaterowie potrafią zadziwiać – jedni pojawiają się na chwilę, inni zostają z nami na dłużej albo spotykają się ze sobą, kiedy w ogóle byśmy ich nie podejrzewali, że mogą się znać. Przekrój społeczny jest imponujący, podobnie zresztą jak obsada. W serialu pojawiają się Dan Stevens (Matthew z "Downton Abbey"!), Hannibal Buress, Max Jenkins, Michael Cyril Creighton, Gaby Hoffmann czy też Yael Stone, która jest bohaterką najlepszego i najdziwniejszego odcinka. Gra też w serialu pewien pies, którego umiejętności aktorskie potrafią wprawić w zdumienie.
Odcinek z perspektywy psa – czyli "Grandpa" – to zresztą najlepszy dowód na to, że "High Maintenance" jest czymś więcej niż tylko kolejnym sympatycznym komediodramatem. Jeśli niekoniecznie macie teraz czas albo ochotę na całość, zobaczcie chociaż ten odcinek. [Marta Wawrzyn]
"Luke Cage"
https://www.youtube.com/watch?v=ytkjQvSk2VA
Netflix znowu to zrobił! Razem z Marvelem kolejny raz stworzyli serial o superbohaterze, który wymyka się wszelkim schematom znanym z kinowych blockbusterów. A przyznam szczerze, że bałem się tego serialu bardzo, w końcu kuloodporny bohater, któremu praktycznie nie można uczynić krzywdy, nie wydawał się szczególnie interesującą postacią.
Okazuje się jednak, że Netflix znalazł świetny sposób na opowiedzenie historii Luke'a, co jakiś czas puszczając oczko do widzów i naigrywając się z jego komiksowego wizerunku w czasach, gdy jeszcze był Power Manem i nosił metalową opaskę na głowie. W serialu Cage to zupełnie inny bohater, dużo bardziej ludzki, zmęczony ciągłym uciekaniem przed przeszłością.
Luke, w przeciwieństwie do Daredevila i Jessiki Jones, w pewnym momencie przestaje ukrywać swoją tożsamość, staje się stróżem Harlemu i dla wielu mieszkańców bohaterem, takim Malcolmem X lub Martinem Lutherem Kingiem XXI wieku. Nie wszyscy jednak zadowoleni są z tego, że w dzielnicy pojawiła się osoba, która nie zamierza przymykać oczu na wykorzystywanie jej do brudnych, gangsterskich gierek.
Cała historia wypełniona jest świetnie napisanymi postaciami, ukłony należą się twórcom zwłaszcza za bardzo niejednoznaczne czarne charaktery, na czele z Alfre Woodard w roli Mariah Dillard – radnej z Harlemu, która nie boi się pobrudzić sobie rąk, gdy zachodzi taka konieczność. Mariah uważa, że Harlem to ona, a walka z Lukiem to dla niej walka o duszę całej dzielnicy. Jest tutaj trochę polityki, ale jeszcze więcej uwagi poświęca się rasizmowi i społecznemu wykluczeniu, które wciąż zbyt często dotyka czarnoskórych obywateli USA. Skoro akcję serialu umiejscowiono właśnie w Harlemie, aż prosiło się, aby poruszyć taką tematykę i "Luke Cage" robi to z ogromnym wyczuciem.
Świetnie prezentują się zdjęcia, które tworzą klimat zupełnie inny od tego z Hell's Kitchen z "Daredevila" lub "Jessiki" – pod tym względem "Luke Cage" także odnalazł własną drogą i jest produkcją zdecydowanie "cieplejszą" od swoich poprzedników. Muzycznie jest to najlepszy serial od czasu "The Get Down" – jeśli ktoś lubi czarne rytmy, będzie zachwycony ścieżką dźwiękową. Dodatkowo, fani hip-hopu, nawet jeśli nie byli zainteresowani tym serialem, powinni zobaczyć go choćby dla samej sceny, w której Luke spotyka Method Mana. Cudeńko. [Nikodem Pankowiak]
"One Mississippi"
Serial, którego nie oglądacie, co jest ogromnym błędem, bo obok "Transparent" to najlepsza oryginalna produkcja Amazona. Tig Notaro, komiczka i stand-uperka, która jeszcze nie dawno toczyła ciężką bitwę z rakiem, otwiera się przed widzami w sposób wręcz niespotykany do tej pory. Jej samej zdarzyło się to już wcześniej, chociażby podczas stand-upu pt. "Live", ale na niwie serialowej jest to bardzo rzadkie, by twórca serialu pozwolił widzom wręcz z butami wejść we własne życie.
Bo "One Mississippi" to w dużej mierze autobiograficzna opowieść o walce z rakiem i próbie pozbierania się. A gdy jedna rana nawet nie zdąży się jeszcze zagoić, pojawia się kolejna, bo oto Tig na początku serialu wraca do rodzinnego Nowego Orleanu, aby odłączyć swoją matkę od aparatury podtrzymującej życie. Już taki wstęp zapowiada, że będziemy mieli do czynienia z naprawdę mocną produkcją i faktycznie, dokładnie tak to wygląda. Oczywiście śmierć matki to dopiero początek, niedługo później na wierzch, jak to zwykle w tego typu sytuacjach, zaczynają wychodzić skrywane żale i pretensje. W "One Mississippi" nie brakuje cięższych tematów, jak akceptacja samej siebie po chorobie, która zostawiła blizny na psychice i na ciele, czy molestowanie seksualne. Oglądanie tej produkcji może momentami powodować pewien dyskomfort, bo Notaro naprawdę głęboko pozwala nam wejść w jej życie, jednocześnie zostawiając nas w nieświadomości, co jest prawdą, a co fikcją.
Produkcja Amazona to kolejny już przedstawiciel nurtu indie, który coraz mocniej zakorzenia się w amerykańskiej telewizji. To serial dający dużo więcej niż tylko czystą rozrywkę, choć obejrzeć można go w jeden wieczór. Tak mało czasu jednak wystarczyło Notaro w pełni, aby przekazać nam trochę słodko-gorzkiej prawdy o życiu i o tym, że nie należy się poddawać, gdy przygniatają cię kolejne katastrofy. [Nikodem Pankowiak]
"Pitch"
https://www.youtube.com/watch?v=k0wLCGwYZ3g
Spore zaskoczenie, bo przyznaję, że nie spodziewałem się po tym serialu niczego szczególnego. Właściwie to nie spodziewałem się niczego, bo nie poświęciłem mu nawet jednej myśli, przeglądając zapowiedzi jesiennych nowości. Sportowy dramat o pierwszej kobiecie w amerykańskiej lidze MLB? Brzmiało jak coś zanurzonego po samą szyję w oklepanych schematach i nieoglądalnego dłużej niż przez jeden odcinek. Okazało się jednak, że choć pierwsza część poprzedniego zdania ma rację bytu, to ku mojemu zdumieniu, w niczym mi to nie przeszkadza.
"Pitch" to typowa amerykańska historia, w której nie brak inspirujących momentów, podnoszących na duchu scen i motywujących do działania wydarzeń. Zwykle jestem na takie rzeczy uczulony, ale serial FOX-a w jakiś zadziwiający sposób zdołał mnie do siebie przekonać nie pomimo obecności scenariuszowych schematów, ale właśnie w głównej mierze dzięki nim. Opowieść o Ginny Baker (Kylie Bunbury), która jako pierwsza kobieta w historii została miotaczką w baseballowej drużynie San Diego Padres, nie ma w sobie absolutnie nic oryginalnego, ale dzięki dystansowi, z jakim potraktowali ją twórcy, potrafi sprawić autentyczną przyjemność.
Nikt tu nie próbuje nas oszukać i wmówić, że oglądamy coś innego. Od samego początku "Pitch" trzyma się przyjętej konwencji, zachowując przy tym niezbędne pozory realizmu, by nie oderwać się od ziemi. Zaglądamy za kulisy szatni i na konferencje prasowe, przyglądamy się różnym reakcjom, jakie wywołuje pojawienie się Ginny – wszystko przedstawiono w naturalny i mało nachalny sposób. Dzięki temu nie mamy wrażenia, że ktoś tu próbuje nam na siłę wbić coś do głowy. Jasne, że to dydaktyczna opowieść, ale okazuje się, że wcale nie musi to oznaczać, iż z automatu będzie nadęta.
Swoje robi również obsada, na czele z kapitalną Kylie Bunbury (mam nadzieję, że dziewczyna wypłynie na szerokie wody, bo zdecydowanie ma talent), niezła, nowoczesna realizacja, a nawet porcja obowiązkowego sentymentalizmu. Nie jest to serial, który absolutnie musicie znać, ale oglądając go, nie powinniście mieć uczucia marnowania czasu. [Mateusz Piesowicz]
"Quarry" ("Zamęt")
Męski serial, w którym odnaleźć spokojnie mogą się wszyscy ceniący sobie ambitną rozrywkę. Bo "Zamęt", oparty na serii książek Maxa Allana Collinsa, to historia, która w równie dużym stopniu, co na efektowną i bardzo brutalną akcję w stylu "Banshee", stawia na swoje postaci i ich skomplikowane charaktery. Rzecz dotyczy Maca Conwaya (Logan Marshall-Green), amerykańskiego żołnierza, który właśnie wrócił z Wietnamu (mamy 1972 rok). Resztę doskonale znamy, bo temat wietnamskich weteranów został przemielony przez popkulturę na setki sposobów. Tutaj jednak w niczym te powtarzające się motywy nie przeszkadzają, bo wpisano je w bardzo wciągającą historię.
Nasz bohater zmaga się więc z rzeczywistością, która daje mu mocnego kopniaka oraz z dręczącymi go wojennymi wspomnieniami. Wtedy w jego życiu pojawia się niejaki Broker (Peter Mullan), który wypatrzył sobie Maca jako idealnego kandydata na płatnego zabójcę. Robota do typowych nie należy, więc jak się pewnie spodziewacie, nie minie wiele czasu, a pojawią się związane z nią problemy. Dotyczyć one będą nie tylko samego Maca, bo mniej lub bardziej przypadkowo w całą historię zaplączą się też jego najbliżsi.
Siłą "Zamętu" jest to, że serial w idealnych proporcjach miesza doskonale znane składniki. Mamy paradę barwnych postaci (choćby niejaki Buddy brawurowo grany przez Damona Herrimana), mamy perfekcyjnie odtworzony klimat lat 70. (ta muzyka – po samym brzmieniu można poznać, że serial kręcono w Nowym Orleanie) i mamy wreszcie ambicje sięgające o wiele dalej niż w prostej sensacji. To jednocześnie portret szalonej i piekielnie trudnej w ocenie epoki, w której ścierały się ze sobą skrajne postawy społeczne, jak również obraz człowieka będącego prawdziwym dzieckiem swoich czasów. Mac reprezentuje wszystko to, co w latach 70. było skomplikowane, a w jego zachowaniu i sytuacjach, jakie mu się przytrafiają, odbija się kondycja całego ówczesnego świata, który nie miał pojęcia, dokąd właściwie zmierza. Polecam, bo pomimo pewnych wad i uproszczeń, serial Cinemax to jedna z mocniejszych pozycji tej jesieni. [Mateusz Piesowicz]
Queen Sugar
https://www.youtube.com/watch?v=lDtFu8dwcf4
Serial oparty na powieści autorstwa Natalie Baszile to klasyczna opowieść we współczesnym wydaniu. Mamy tu do czynienia z dobrze znaną sagą rodzinną, w której roi się od skomplikowanych relacji, trudnych do rozwiązania konfliktów i osobistych problemów, które zaczną wychodzić na jaw, jak tylko bohaterowie znajdą się w niecodziennym położeniu. Tym jest tutaj śmierć ojca, Ernesta Bordelona (Glynn Turman), która daje początek wydarzeniom wywracającym do góry nogami życie trójki jego dorosłych dzieci.
Nova (Rutina Wesley), Charley (Dawn-Lyen Gardner) i Ralph Angel (Kofi Siriboe) obrali bardzo różne ścieżki życiowe, więc gdy przyszło im się spotkać po latach i stawić czoła problemom związanym z odziedziczoną po ojcu plantacją trzciny cukrowej, nie trzeba było długo czekać na pojawienie się pierwszych konfliktów. Z samego opisu widać, że "Queen Sugar" miało spory potencjał na zostanie sentymentalnym kiczem w stylu słynnych amerykańskich oper mydlanych sprzed lat. Na szczęście tak się nie stało, a to za sprawą twórczyni, Avy DuVernay (reżyserka "Selmy"), która wniosła do serialu wyraźnie odczuwalnego ducha kina niezależnego.
Jej dzieło w dużej mierze skupia się na przeżyciach bohaterów, portretując ich w nieraz bardzo intymnych sytuacjach. Wyżej niż głośne dramaty (choć nie brak i takich scen), ceni się tu w ogóle pozbawione słów sekwencje, w których aż kipi od emocji. "Queen Sugar" w wielu miejscach obiera inny kierunek, niż nakazywałyby to schematy – potrafi zwalniać tam, gdzie każdy inny serial próbowałby przyspieszyć, co jednak nie oznacza, że się dłuży. Wręcz przeciwnie, im dłużej czasu poświęcimy rodzinie Bordelonów, tym mocniej poczujemy się z nimi związani. Szukający kameralnej, dobrze napisanej, zagranej i zrealizowanej, autentycznej historii, powinni zdecydowanie zapoznać się z tym serialem. [Mateusz Piesowicz]
"Speechless"
Wydawałoby się, że rodzinne sitcomy zaczynały zjadać własny ogon, tak jak już dawno temu zrobiły to produkcje z grupą przyjaciół w centrum fabuły. Okazało się jednak, że ABC, przodujące w familijnych serialach, wciąż potrafi zrobić coś świeżego, co może przyciągnąć nowych widzów przed ekrany. A na oryginalność nawet nie trzeba było się szczególnie silić – wystarczyło zrobić serial, którego fabuła będzie kręciła się wokół rodziny z niepełnosprawnym dzieckiem. Proste? Proste.
"Speechless" w żaden sposób nie próbuje jednak być tanim wyciskaczem łez, gdzie widzom ktoś wbijałby do głowy łopatą, jak ciężkie jest życie osób niepełnosprawnych. Oczywiście, serial nie próbuje zaklinać rzeczywistości i udowadniać, że niepełnosprawni mają w życiu tak samo łatwo jak reszta, ale twórcy umiejętnie pokazują, że przy stworzeniu odpowiednich warunków ci ludzie mogą bardzo dobrze funkcjonować w społeczeństwie i być jego ważną częścią. Czyli jakieś morały są widzom prawione, ale jest to czynione na tyle subtelnie, że nie ma prawa przeszkadzać, wręcz przeciwnie.
Główny bohater serialu, J.J. (Micah Fowler), cierpi na porażenie mózgowe, porusza się na wózku, a ze światem komunikuje się za pomocą specjalnej maszyny, przywołującej pewne skojarzenia ze Stephenem Hawkingiem, choć tutaj zamiast komputera jego słowa muszą odczytywać prawdziwi ludzie, co prowadzi do wielu zabawnych sytuacji. Nad tym, aby życie J.J.-a było możliwie najłatwiejsze, czuwa jego matka, Maya, w którą wciela się niesamowita Minnie Driver. Serio, jeśli choć kilka razy zdarzy jej się taki występ jak w pilocie, spokojnie będziemy mogli postulować nominację do Emmy. Sam serial też mógłby w tych nominacjach zastąpić np. "Modern Family", bo to produkcja zdecydowanie świeższa, a na dodatek nie prezentująca humoru najniższych lotów, co dotyczy większości nowych komedii. [Nikodem Pankowiak]
"The Exorcist"
Chyba moje największe, jak do tej pory, jesienne zaskoczenie. Nie dlatego, że to serial tak dobry, ale z tego względu, że w życiu bym się nie spodziewał, iż telewizyjny remake legendarnego horroru będzie produkcją chociaż przyzwoitą. Wszak ostatnie próby wskrzeszania na małym ekranie kultowych filmów sprzed lat kończyły się w większości przypadków mniej lub bardziej spektakularnymi klęskami. Tym razem niewiele zapowiadało, że będzie inaczej – bo pomysł, by jedną z najbardziej przerażających historii wszech czasów zaadoptować na serial telewizji ogólnodostępnej, wydawał się, łagodnie mówiąc, kuriozalny.
Okazało się jednak, że cuda się zdarzają, a telewizyjnego "Egzorcystę" da się nawet z przyjemnością obejrzeć (wprawdzie amerykańscy widzowie sądzą inaczej, bo oglądalność jest fatalna, ale wiadomo, ze to specyficzna grupa). Historia dotyczy dwójki księży, doświadczonego w starciach z nieznanym ojca Marcusa Keane'a (Ben Daniels) oraz młodego, pełnego wątpliwości ojca Tomasa Ortegi (Alfonso Herrera), którym przyjdzie się zmierzyć z przerażającą tajemnicą kryjącą się w domu Angeli Rance (Geena Davis). Znający oryginał, albo chociaż jakikolwiek inny horror o opętaniu, łatwo odnajdą gatunkowe schematy, bo tutejsza fabuła niczym szczególnym się nie wyróżnia. Nie jest to jednak wada, bo twórcy serialu orientują się w tych motywach na tyle dobrze, by posługiwać się nimi bez obaw o bezmyślne kopiowanie.
"The Exorcist" bardzo zgrabnie porusza się wśród klasycznych metod straszenia – niepokojące dźwięki, grube, "demoniczne" głosy, pogrążone w ciemności pomieszczenia, nagłe ruchy kamery, itp. Nie ma tu niczego nowego, ale skłamałbym, mówiąc, że całość nie zrobiła na mnie wrażenia. Twórcy nie odkrywają Ameryki, ale skromne możliwości straszenia w telewizji ogólnodostępnej wykorzystują do maksimum. Dodając do tego przyzwoicie napisane postaci i solidne wykonanie, można bezpiecznie stwierdzić, że miłośnicy historii z dreszczykiem powinni być z tej adaptacji umiarkowanie zadowoleni. Nie jest wspaniale, ale to i tak znacznie więcej, niż mogliśmy zakładać przed premierą. [Mateusz Piesowicz]
"The Good Place"
https://www.youtube.com/watch?v=zC_2NzSrJ4s
Nowa komedia Mike'a Schura, twórcy "Parks and Recreation" – to właściwie powinno wystarczyć za rekomendację. W tym przypadku mamy jednak dużo, dużo więcej, czyli odjechany pomysł, mnóstwo uroku oraz Kristen Bell i Teda Dansona w głównych rolach.
"The Good Place" to serial o niegrzecznej dziewczynce, która po śmierci trafiła nie tam gdzie trzeba. Do Dobrego Miejsca, gdzie mieszka w kolorowym domku, zajada się mrożonym jogurtem w dziwnych smakach i bardzo, ale to bardzo się pilnuje, by "władze" nie odkryły, że ona tam nie należy. Co bywa bardzo niełatwe, kiedy stare nawyki dają o sobie znać.
Jak na komedię telewizji ogólnodostępnej "The Good Place" jest wręcz wyśmienite – świetna obsada, inteligentny humor czy wreszcie oryginalny pomysł to rzeczy, jakich ostatnio nie spotyka się na ekranie tak po prostu. Ale nie tylko w porównaniu z sitcomami CBS produkcja Mike'a Schura wypada korzystnie. Tutejsza wizja nieba jest tyleż urokliwa co kompletnie rąbnięta, fajnie napisane żarty następują jeden po drugim, a aktorzy bez problemu wcielają całe szaleństwo w życie, jakby komedia o życiu pozagrobowym była najbardziej naturalną rzeczą na świecie.
Serial zdecydowanie jest "jakiś". A na dodatek bohaterowie to grupka indywiduów z charakterem, dokładnie tak jak niezapomniani pracownicy ratusza w Pawnee. Po paru odcinkach tak naprawdę nic jeszcze o nich nie wiemy, ale na podstawie tego, czego dowiedzieliśmy się chociażby o Jianyu, możemy spodziewać się, że na wszystko jest tu pomysł. [Marta Wawrzyn]
"This Is Us"
Największe chyba zaskoczenie serialowej jesieni. "This Is Us" to serial NBC, opowiadający o zwyczajnym, codziennym życiu: dzieciach, małżeństwie, poszukiwaniu miłości, frustracjach związanych z pracą czy z tym, że waży się więcej, niż powinno. Obsada jest rewelacyjna – na ekranie pojawiają się Mandy Moore, Milo Ventimiglia czy Sterling K. Brown, laureat nagrody Emmy za "American Crime Story" – a granych przez nich przesympatycznych bohaterów lubi się od pierwszej chwili. "This Is Us" jest ciepłe, pełne emocji, w miarę subtelne i bliskie prawdziwego życia.
Ale gdyby chodziło tylko o to, mielibyśmy pewnie jedynie trochę lepszego średniaka. "This Is Us" jest czymś więcej ze względu na to, jak zostało skonstruowane. Pierwszy odcinek zaskoczył widzów twistem, o którym w internecie było głośno przez tydzień. Kolejny też miał na końcu niespodziankę. Trudno powiedzieć, czy uda się takie tempo utrzymać przez cały sezon, ale na pewno lepiej ogląda się historię rodzinną, kiedy wiesz, że jest ona inteligentnie napisana i potrafi cię zaskoczyć.
Poza tym ekipa "This Is Us" prezentuje się po prostu świeżo na tle z jednej strony schematycznych bohaterów schematycznych produkcji Wielkiej Czwórki, a z drugiej – mrocznych antybohaterów z kablówek. To paradoks, że ciepły dramat rodzinny może wydawać się czymś innym – albo czymś więcej – ale tak właśnie jest w tym przypadku. Fani "Parenthood" poczują się jakby wrócili do domu, z kolei cała reszta z nas będzie się dziwić, że jest w stanie śmiać się i płakać razem z takimi zwykłymi ludźmi z telewizyjnego ekranu. To serial dla każdego – na tym polega jego siła i stąd się bierze jego błyskawiczna popularność. [Marta Wawrzyn]