14 wrześniowych nowości, na które szkoda czasu
Redakcja
9 października 2016, 12:03
"Crisis in Six Scenes" (Fot. Amazon)
Wczoraj prezentowaliśmy 12 wrześniowych nowości, które warto zobaczyć, dziś zaglądamy na drugą stronę. Wśród seriali nieoglądalnych znalazł się m.in. amazonowy Woody Allen, archaiczny "Designated Survivor" czy wołający o pomstę do nieba "MacGyver".
Wczoraj prezentowaliśmy 12 wrześniowych nowości, które warto zobaczyć, dziś zaglądamy na drugą stronę. Wśród seriali nieoglądalnych znalazł się m.in. amazonowy Woody Allen, archaiczny "Designated Survivor" czy wołający o pomstę do nieba "MacGyver".
"Aftermath"
Serial, który jest tak zły, że nazywanie go odmóżdżaczem to obraza dla szanujących się odmóżdżaczy. Produkcja Syfy sięga dna po zaledwie kilku minutach, by po całym pilotowym odcinku w tymże dnie wykopać jeszcze solidny dołek. Naprawdę nie żartuję w tym momencie, mówiąc, że w Waszym najlepszym interesie jest zapomnieć jej tytuł i najlepiej od razu zająć się czymś innym, nawet bez czytania tej notki.
Nadal tu jesteście? No dobrze, skoro nie brak Wam odwagi, to wiedzcie, że "Aftermath" opowiada o świecie zmagającym się z apokalipsą. Jakiego rodzaju? A możecie sobie wybrać – są i katastrofy naturalne, i biblijne, i magiczne, i potworne. W środku tej, jakże uroczej zawieruchy, znajduje się natomiast amerykańska rodzinka Copelandów, która w swoim kamperze przemierza świat, nie zważając szczególnie na panujący dookoła nich chaos. To absolutnie uroczy ludzie, którzy nie zwracają uwagi na to, że ich córka została porwana przez latającego człowieka, bo przecież potem wysłali jej SMS-a, więc musi być w porządku. Chyba nie oczekujecie więc, że zainteresują ich takie błahostki jak mordujący się ludzie czy spadające z nieba meteoryty?
Scenariusz, czy raczej jego zalążki, jakie zrodziły się w głowie twórców tego "dzieła", zakłada góra dwuminutowe sekwencje bez akcji. Potem trzeba kogoś zabić, ewentualnie pokazać skutki jednej z mnóstwa katastrof. W międzyczasie ktoś coś krzyknie, ktoś inny rzuci drętwym tekstem, a wszystko podsumuje się nawiązaniem do Biblii. Przerasta moje możliwości zrozumienia, jak ktokolwiek mógł uznać, że ten serial ma potencjał – pozostałe produkcje Syfy wyglądają przy nim na szczyt wyrafinowania, ba, po obejrzeniu tegoż, zacząłem doceniać "Bulla" i "Notorious". "Aftermath" nie jest po prostu złe. To kpina w żywe oczy. [Mateusz Piesowicz]
"Bull"
Ach, CBS-ie, co my byśmy zrobili bez twoich serialowych "nowości" rodem z ubiegłego stulecia? Odpowiedź brzmi: zaoszczędzilibyśmy 40 minut z życia. Tyle bowiem czasu poświęciłem na zapoznanie się z niejakim dr. Jasonem Bullem, bohaterem serialu, który zatytułowano jego nazwiskiem. I przyznaję, że na samo to wspomnienie dostaję gęsiej skórki.
"Bull" to wtórny, plastikowy i po prostu idiotyczny procedural, w którym nie potrafię znaleźć choćby jednej zalety. Serial, który wskoczył w ramówkę między "NCIS" a "NCIS: New Orleans", ma oczywiście z góry zapewnioną wysoką oglądalność, tym bardziej że tytułową rolę gra tu Michael Weatherly, była gwiazda "NCIS" właśnie. A dodajmy jeszcze do tego fakt, że jego postać wzorowana jest na innej telewizyjnej ikonie, a więc dr. Philu McGraw i już mamy hit. Wszystko wskazuje na to, że twórcy poczuli się tym faktem zwolnieni od konieczności pisania scenariusza i poświęcenia swojemu serialowi jakiejkolwiek uwagi. Bo trudno odnieść inne wrażenie, oglądając ten bełkot.
Tytułowy bohater i jego ekipa zajmują się consultingiem procesowym, czyli rozkładaniem spraw sądowych na czynniki pierwsze i tym samym sprawianie, że ich klienci na bank je wygrają. Brzmi to średnio sympatycznie, a wygląda jeszcze gorzej, bo w całym serialu nie ma ani jednej postaci, którą można by obdarzyć cieplejszymi uczuciami. Dr Bull to zarozumiały bufon, jego pracownicy są zgrają stereotypów, a ich klienci obrzydliwie bogatymi typami. Może więc chociaż twórcy traktują swój serial z przymrużeniem oka? A skąd! Dystansu tu za grosz, historia jest kompletnie oderwana od rzeczywistości i pozuje na nowoczesną, jednocześnie korzystając z chwytów właściwych telewizji sprzed kilkunastu lat. Trzymajcie się z dala. [Mateusz Piesowicz]
"Crisis in Six Scenes"
https://www.youtube.com/watch?v=N1cV2zsIOj4
Spodziewałem się, że nowy serial Amazona nie będzie dziełem wybitnym – ani pewnie nawet nie będzie dobry. Nie myślałem jednak, że Woody Allen będzie potrafił sprawić mi aż tak przykrą niespodziankę – w "Crisis in Six Scenes" złe jest praktycznie wszystko! Tytułowy kryzys doskonale odnosi się do obecnej niemocy twórczej Allena, któremu siły wystarcza już wyłącznie na przebłyski w pojedynczych scenach.
Reżyser, już po premierze serialu, przyznał, że robienie serialu to najtrudniejsza rzecz, z jaką musiał się do tej pory zmierzyć. Jeśli to prawda, a nie zwykła kokieteria, to Allen zdecydowanie wrócił z tego starcia na tarczy. I dobrze, może to nauczy go trochę większej pokory, bo już na początku serialu pozwolił sobie na lekką kpinę z telewizji, dając do zrozumienia, że nie traktuje jej równie poważnie, co innych gałęzi sztuki. Zderzenie z rzeczywistością musiało okazać się wyjątkowo bolesne, bo okazało się, że ta wyszydzana telewizja łatwo zweryfikowała obecną formę wielkiego niegdyś reżysera.
"Crisis in Six Scenes" to tak naprawdę kolejny film Allena, tyle że nieco do dłuższy niż zwykle. Tę historię należy śledzić ciągiem, jednak zrozumiem, jeśli nie będziecie w stanie przebrnąć przez całość za jednym zamachem – jest to produkcja wyjątkowa irytująca, bo pseudointelektualnym bełkotem próbująca przykryć swój infantylizm.
Było oczywiste, że Allen w swoim serialu nie powie nam już nic nowego, w końcu on od lata w kółko przerabia on te same motywy, jednak tym razem zrobił to wyjątkowo nieudolnie. Do tej pory wielokrotnie stawiał naprzeciw siebie rewelacyjnie napisane postacie kobiece, z którymi uwielbiał polemizować, i zapewne taki był zamysł także wobec Lennie, młodej rewolucjonistki granej przez Miley Cyrus. Niestety, jej postać jest zupełnie papierowa i za każdy razem, gdy otwiera usta, zalewa nas potok utartych frazesów. Oj, nie wysilił się Woody przy pisaniu tej postaci, więc tym większe brawa należą się Miley, bo wycisnęła ze swojej bohaterki maksimum. Niestety, z pozostałych postaci na plus wyróżnia się jedynie Elaine May. O występie Allena czy Johna Magaro lepiej zapomnieć.
"Crisis in Six Scenes" to nieudolna kalka dotychczasowej twórczości Allena – zamiast porządnej historii dostajemy przegadany serial o niczym, którego nie ratuje nawet klimat lat 60. Omijajcie ten serial, zwłaszcza jeśli jesteście fanami Allena i nie chcecie zepsuć sobie opinii o nim. [Nikodem Pankowiak]
"Designated Survivor"
Miało być trzymające w napięciu połączenie "Homeland" z "West Wingiem", jest średniej jakości nudziarstwo w stylu "Madam Secretary" z dodatkiem bzdur rodem z "Quantico". A przecież naprawdę nie spodziewałam się cudów! Wiem, że motyw ataku na Amerykę jest już wytarty do granic możliwości, a niemal identyczna sytuacja jak w nowym serialu ABC była choćby u Toma Clancy'ego. Nikt tu nie wymyślił prochu, bo i nie miał prawa go wymyślić.
Ale dało się stworzyć inteligentny thriller, który działałby na wyobraźnię obrazami świata stojącego na krawędzi. Niczego takiego jednak tu nie ma. Praktycznie nie czuć, że Amerykę dotknęła gigantyczna tragedia, nie widać zupełnie jej skali, bo serial skupia się na bieganiu po pomieszczeniach, przyprawiającej o ból głowy gadaninie i rzucaniu co jakiś czas najbardziej oczywistym możliwym twistem.
"Designated Survivor" to fatalny, archaiczny serial, operujący środkami wyrazu rodem z filmów patriotycznych z lat 90. Patos, banał, podniosła muzyka, ckliwe wątki rodzinne, idealistyczny urzędnik, który właśnie został prezydentem – jeśli akurat nie ziewam, to przewracam oczami. Ktoś tu wrzucił do jednego worka wszystkie możliwe schematy z dwóch ostatnich dekad, licząc chyba na jakiś cud.
I w to wszystko zaplątała się rewelacyjna obsada – Kiefer Sutherland, Natascha McElhone, Italia Ricci, Maggie Q, Kal Penn, Virginia Madsen – której zwyczajnie żal. Nawet oni nie są w stanie tchnąć w ten serial życia, bo on po prostu nijak nie pasuje do naszej epoki, mimo atrakcyjnego niewątpliwie tematu, jakim jest zamach na Amerykę. [Marta Wawrzyn]
"Easy"
https://www.youtube.com/watch?v=bzRjfA_9Akw
Osiem odcinków, siedem historii (jedna rozciągnięta na dwa), mnóstwo znanych nazwisk, tematyka obracająca się wokół współczesnych związków i Netflix. "Easy" miało wszystko, by zostać jednym z największych nie tylko jesiennych hitów. Serial, o którym przed premierą nie było wiadomo praktycznie nic, ale który wyglądał na rzecz wręcz skazaną na sukces. W jego przypadku idealnie pasuje jednak powiedzenie, że pozory mylą.
"Easy" bardzo chce być antologią o współczesności, uczuciach i ludziach, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Niestety, efekt jest dokładnie odwrotny. To serial, który trudno podejrzewać o to, by kogokolwiek przyprawił o większe emocje. Właściwie żadna z tutejszych historii (może za wyjątkiem jednej) nie oferuje niczego wartego zapamiętania. Twórcy poruszają mnóstwo tematów, począwszy od wkradającej się do małżeństwa rutyny, poprzez nowoczesne randkowanie, a skończywszy na najzwyklejszej zdradzie, ale w żadnym z nich nie ma życia. Wydają się one zapisanymi na kartce punktami, które twórca (Joe Swanberg) odhacza i przechodzi do kolejnego.
Nie ma mowy o jakimkolwiek zżyciu się z postaciami, trudno choćby o zainteresowanie ich problemami, bo zdecydowana większość to manekiny, na których przedstawiono omawiany akurat temat. Większość historii wyparowuje z głowy minutę po zakończeniu, pozostawiając za sobą tylko twarze wykonawców, których było tu od groma. Orlando Bloom, Malin Akerman, Aya Cash, Dave Franco, Michael Chernus, Emily Ratajkowski i wielu innych pojawiło się tu jednak tylko po to, by pokazać się w bieliźnie (albo bez, "Easy" zaskakująco często rozbierało swoich aktorów) i kilka razy uśmiechnąć. To zdecydowanie za mało, by wybić ten serial powyżej roli przeciętniaka. [Mateusz Piesowicz]
"Kevin Can Wait"
https://www.youtube.com/watch?v=paoLfDBcmY0
Nie mogę zrozumieć, dlaczego CBS uparcie serwuje nam kolejne marne sitcomy, w których nagrana na taśmę publika bezustannie rży z kiepskich żartów, a widzowie zastanawiają się dlaczego. Powrót Kevina Jamesa do telewizji to jedna z najgorszych rzeczy, jakie przydarzyły się serialom komediowym w tym roku. Wygląda na to, że James mentalnie został gdzieś na przełomie XX i XXI wieku, co może być problemem, gdy chcesz stworzyć sitcom, który mogłaby polubić współczesna widownia. Bo "Kevin Can Wait" prezentuje humor niskich lotów, skupiając się na żartach o żłopaniu piwa czy striptizerkach, które powinny bawić każdego "prawdziwego" faceta.
Niestety, ale ten serial to po prostu schemat za schematem – mamy tutaj do czynienia z wręcz bezczelną próbą skopiowania i zaserwowania widzom tego, co śmieszyło dobrą dekadę temu. Już sam śmiech z puszki to relikt przeszłości, który powinien odejść w zapomnienie kilka lat temu. A przecież do tego dochodzi jeszcze masa innych zagrywek, jakie widzieliśmy już w przeszłości – problemy z dzieciakami czy piękna żona, kochająca swojego męża na zabój, co raczej powoduje wśród widzów konsternację. No ale dobra, to w końcu tylko głupi sitcom, tutaj 50-letni Kevin James może przejść na emeryturę.
Nie sposób zliczyć tych wszystkich w zamyśle komediowych potworków, które w ostatnich latach zaserwowało nam CBS – dziś to chyba jedyna stacja ogólnodostępna bez sensownego serialu komediowego. Z jednej strony powinniśmy piętnować kolejne takie premiery, ale z drugiej, czy naprawdę możemy się dziwić, że kolejne takie potworki powstają, skoro do ich oglądania zasiada co tydzień 10 milionów widzów? [Nikodem Pankowiak]
"Lethal Weapon"
Ten serial i ci sami bohaterowie mieliby dużo większe szanse na sukces w kablówce niż w ogólnodostępnej stacji FOX. Telewizyjna wersja "Zabójczej broni" ma jedną niezaprzeczalną zaletę – chemię pomiędzy głównymi aktorami, Damonem Wayansem i Claynem Crawfordem. Dyrektorzy castingowi odwalili tutaj kawał dobrej roboty. Panowie pasują do siebie idealnie i widać, że w swoim towarzystwie czują się dobrze. Cała reszta w "Lethal Weapon" jest jednak dużo słabsza.
Najbardziej zawodzi chyba scenariusz. W obsadzie produkcyjnej serialu nie ma ludzi, którzy pokusiliby się na ciekawe, głębokie i wciągające historie kryminalne. Wprost przeciwnie – ma być lekko, przyjemnie, widowiskowo i z kilkoma żartami w tle. Jestem świadom, że taka była filmowa "Zabójcza broń", ale serial nie może być jej kalką. Tymczasem twórcy proponują widzom nieskomplikowane wątki i stawiają w zdecydowanej większości na dobrze znane schematy oparte na "sprawie tygodnia".
Na Wayansa i Crawforda świetnie się patrzy, ale to za mało, by poświęcać serialowi czas. Telewizja FOX coraz odważniej stawia na serialowe odświeżanie filmowych hitów lub na… odświeżanie serialowych produkcji sprzed lat. Oryginalności w tym zero. Taka polityka na pewno nie przyniesie sukcesów. A na razie los "Zabójczej broni" zależny jest od widzów. Wbrew pozorom widownia nie jest aż tak zła, jak przy wielu innych premierach FOX-a. Pytanie, czy to wystarczy na emisję dłuższą niż przez kilka miesięcy. [Marcin Rączka]
"Loosely Exactly Nicole"
MTV miało w ostatnich latach niezłą passę, ale wyraźnie to się kończy. Zakończono "Awkward", skasowano "Faking It" i w zamian pojawiły się dwa słabiutkie seriale z – podobno zabawnymi – paniami w rolach głównych.
"Loosely Exactly Nicole" to serial o czarnoskórej dziewczynie, która niewątpliwie ma charakter, ale to jej nie pomaga w próbach przebicia się w show biznesie. Główną rolę gra Nicole Byer, która opowiada tu w dużej mierze o własnych doświadczeniach. I choć naprawdę fajna z niej laska, trochę w stylu Ilany z "Broad City", serial jej się nie udał. "Loosely Exactly Nicole" nie jest ani specjalnie zabawne, ani nowatorskie, choć niewątpliwie ma swoje momenty, kiedy pokazuje, o ile trudniej w tym światku ma ktoś taki jak Nicole. Historie, które przytrafiają się głównej bohaterce, to coś, co wiele razy już widzieliśmy w takiej czy innej wersji.
Średnio udane żarty, obracające się najczęściej wokół sfery seksualnej, i mało interesujący drugi plan, który na tle głównej bohaterki wypada po prostu nijako, sprawiają, że "Loosely Exactly Nicole" kompletnie nie ma po co oglądać. Nieważne, jak bardzo stara się sama Nicole. [Marta Wawrzyn]
"Mary + Jane"
Na wypadek gdybyście nie zrozumieli tytułu: "Mary + Jane" to komedia o dwóch przyjaciółkach z Los Angeles, które zarabiają na życie sprzedawaniem marihuany. Na szczęście nie nazywają się Mary i Jane, tylko Jordan (Scout Durwood) i Paige (Jessica Rothe), ale to nie czyni serialu inteligentnym. By oddać sprawiedliwość – nie jest to też serial bardzo zły. Da się go od biedy oglądać, tylko kompletnie nie ma po co. Sympatyczne dziewczyny i trafiający się raz na odcinek dobry żart – wrzucony dla niepoznaki pomiędzy kilkadziesiąt słabych – to po prostu za mało.
Największy zarzut z mojej strony jest jednak taki, że produkcji MTV brakuje oryginalności. Świetny serial o dilerze "Trawki" ma teraz HBO, nazywa się "High Maintenance" i nie tylko tytuł ma fajny. Ale przede wszystkim "Mary + Jane" wygląda jak młodsza, średnio udana podróbka "Broad City". Pozbawiona świeżości, lekkości, charakteru oraz Ilany i Abbi. Jordan i Paige dają się lubić, momentami mają chemię, ale to po prostu nie jest to samo.
"Mary + Jane" to tylko kolejna próba zyskania na tym, że jest moda na kobiece komedie i trawkę. Niezbyt interesująca, daleka od oryginalnej i kompletnie nieśmieszna (no chyba że bawią Was żarty o prostytutkach, seksie i dla odmiany jeszcze psim seksie). Kiedy myślę, że mogłabym w zamian oglądać dalsze przygody Karmy i Amy, mam ochotę rzucić zgniłym pomidorem w siedzibę MTV. [Marta Wawrzyn]
"MacGyver"
Seriali, które nigdy nie powinny powstać, było w ostatnich latach od zatrzęsienia, a mimo to "MacGyverowi" udało się wyróżnić na ich tle. Przyznacie, że to już spore osiągnięcie. Po obejrzeniu pilota byłem przekonany, że widzowie (a było ich sporo), zasiedli przed telewizorami z tego samego powodu, co ja – aby zobaczyć, jak bardzo zniszczono ich wspomnienia. Niestety, okazało się, że widownia kolejnego odcinka była niemal równie pokaźna, co znaczy, że sentyment wziął górę nad zdrowym rozsądkiem.
Bo "MacGyver" to serialowe okropieństwo, szkarada, która nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego. Skoro jednak brakuje pomysłów, CBS postanowiło sięgnąć po serial-legendę. Legendę, która jest tak mocno zakorzeniona w latach 80., że nigdy nie powinna z nich wychodzić. Koncept serialu, w którym główny bohater potrafi wyczyniać cuda za pomocą spinacza, jest tak archaiczny, że naprawdę nie wypada serwować go widzom w XXI wieku. I markowanie nowoczesności, która tutaj ma objawiać się zmianą płci jednego z głównych bohaterów, to zdecydowanie za mało, aby współczesna adaptacja miała rację bytu.
Już trailer pilota zebrał tak miażdżące opinie, że twórcy i stacja zdecydowali o jego ponownym nakręceniu, a tym razem za kamerą stanął James Wan, reżyser znany z serii "Szybcy i wściekli". Nie wiemy, czy zmienił on cokolwiek poza fryzurą głównego bohatera, ale przez cały odcinek rzeczywiście jest bardzo szybko. Szkoda tylko, że jeszcze bardziej idiotycznie. Scenarzyści rzucają nas z miejsca w miejsce, serwując przy okazji festiwal absurdów i niedopracowanych efektów specjalnych. Dorzućmy do tego drewniane aktorstwo, czerstwe poczucie humoru i muzykę, od której krwawią uszy, a dostaniemy jeden z najgorszych pilotów ostatnich lat. [Nikodem Pankowiak]
"Notorious"
https://www.youtube.com/watch?v=pvlUKHxDikk
Gdy czytasz, że jakiś serial wygląda na pastisz produkcji Shondalandu, w dodatku nędzny, to wiesz, że masz do czynienia z wyjątkowym badziewiem. W ten sposób o "Notorious" pisała Marta, a ja mogę tylko za nią powtórzyć. Dzieło ABC jest bowiem serialem tak złym, że wymienianie samych jego wad zajęłoby dłużej, niż trwał pilotowy odcinek.
Trochę więc to skrócę i powiem po prostu, że mamy do czynienia z prawdopodobnie najgorszym pilotem tej jesieni (przynajmniej wśród stacji ogólnodostępnych), w którym tragiczne jest absolutnie wszystko. Począwszy od scenariusza, koncentrującego się na relacji producentki telewizyjnego programu informacyjnego, Julii George (Piper Perabo) i adwokata Jake'a Gregoriana (Daniel Sunjata), który często się w nim pojawia, a skończywszy na wykonaniu, przypominającym nieustanny wyścig absurdów. Szalony twist goni tu szalony twist, można się tylko spierać, który wypada najbardziej sztucznie, są romanse, zagadki kryminalne, morderstwa, intrygi i wszystko, co Wam tylko przyjdzie do głowy.
Bo twórcy "Notorious" w niczym się nie ograniczają, chcąc uczynić ze swojego serialu prawdziwego omnibusa – efektem jest jednak niestrawna papka, której trudno nadać jakikolwiek sensowny kształt. Nie przeszkadza to niestety w tym, by produkcja ABC traktowała się śmiertelnie poważnie, przez co sama automatycznie zbliża się do parodii. I tylko w taki sposób ją postrzegając, może w ramach jakiejś kampanii uświadamiającej pod tytułem "Jak nie robić seriali?", można ją oglądać. [Mateusz Piesowicz]
"Son of Zorn"
https://www.youtube.com/watch?v=MRtpRGuOnNY
Nie można odmówić sitcomowi FOX-a, że nie starał się wyjść poza ramy ogranych do bólu komediowych schematów. Ostatecznie jednak został doskonałym przykładem na to, że czasami chęci to za mało. "Son of Zorn" jest w gruncie rzeczy najciekawszy… dopóki się nie zacznie. Potem bowiem jak na dłoni widać, że za oryginalnym założeniem nie podążyły dalsze pomysły.
Koncept, by do prawdziwego świata wrzucić animowanego herosa z wyspy Zephyria, tytułowego Zorna i kazać mu nawiązać więź ze swoim, całkiem normalnym, nastoletnim synem, wydawał się intrygujący. Może nie w samej formie, bo ta mieszająca kreskówkę z aktorską produkcją to przecież nic nowego, ale już pod względem scenariusza przed twórcami otwierał się szereg możliwości. Połączenie rodzinnej komedii z szaloną animacją? To mogło być coś naprawdę wyjątkowego. No właśnie, mogło.
Bo rzeczywistość wygląda niestety znacznie bardziej zwyczajnie. Nie jest tak, że "Son of Zorn" nie nadaje się absolutnie do niczego – interakcje Zorna z prawdziwym światem od czasu do czasu potrafią rozbawić, a żarty bywają mocno absurdalne i dość odległe od sitcomowych norm. "Bywają" to jednak słowo-klucz. Bo serial FOX-a nie wykorzystuje swojego potencjału nawet w połowie. Twórcy obrali absolutnie najbezpieczniejszą z możliwych dróg, zamykając swojego dzieło w ramach banalnej familijnej komedyjki o ojcu próbującym zdobyć uznanie w oczach syna. Co z tego, że Zorn różni się od innych tatusiów, skoro zachowuje się niemal identycznie? Przerośnięte ego, stawianie zawsze siebie w centrum wydarzeń, ignorowanie potrzeb syna, itp. To wszystko widzieliśmy już w dziesiątkach możliwych kombinacji i naprawdę nie robi szczególnej różnicy, że tutaj akurat bohater jest animowany, bo poza tym nie odstaje od normy. Szkoda – ten pomysł naprawdę miał ręce i nogi. [Mateusz Piesowicz]
"StartUp"
Sama obecność Martina Freemana w obsadzie to wystarczający powód, by zainteresować się serialem. Niestety w przypadku "StartUp" zalety kończą się na nazwisku aktora. Produkcja streamingowego serwisu Crackle wszystko, co ma najlepszego, ujawnia w zwiastunie, potem marnując nasz czas banalnymi rozwiązaniami i nudnymi bohaterami, wśród których trudno znaleźć kogoś wartego uwagi.
A zapowiadało się to przecież co najmniej solidnie. Nowoczesny thriller oferujący świat wielkich finansów i nowych technologii oraz sporo akcji i niezłą obsadę – to naprawdę mogło wypalić. By tak się stało potrzeba jednak twórców z jakimikolwiek ambicjami, a takich "StartUp" się nie dorobiło. Ma za to takich, którzy ponad oryginalność stawiają scenariuszową łopatologię i prześlizgiwanie się po poszczególnych wątkach bez najdrobniejszych nawet prób ich pogłębienia. Tymczasem tutaj chwilami aż się o to prosi, bo przecież temat wirtualnej waluty to nie jest coś, co telewizja przerobiła na wszystkie sposoby.
W "StartUp" służy to jednak tylko jako pretekst do skojarzenia ze sobą grupy stereotypowych postaci i wplątania ich w pozornie wciągającą intrygę. Mamy komputerowego geniusza, Izzy Morales (Otmara Marrero), mamy bankiera Nicka (Adam Brody), gangstera Ronnie'ego (Edi Gathegi) oraz brudnego agenta FBI Raska (Martin Freeman). Trudno oprzeć się wrażeniu, że z tych postaci można by bez większego wysiłku ulepić znacznie smaczniejszą całość – tymczasem tutejsza, choć zjadliwa, pozostawia po sobie uczucie niedosytu. A jedynym pomysłem twórców na jego zatuszowanie jest wrzucenie do scenariusza tylu scen seksu, ile tylko się zmieści. Niestety dla Crackle, to za mało, by zrobić z nich HBO albo chociaż Amazona. [Mateusz Piesowicz]
"Van Helsing"
Syfy – już dawno telewizja nie została nazwana tak adekwatnie do swojego portfolio. Kiedyś kanał ten znany jako Sci-Fi Channel szanowany był wśród widzów choćby dzięki takim serialom jak "Battlestar Galactica" czy "Warehouse 13". Dziś wprost przeciwnie. Co roku na pięć nowych seriali, znośny i warty oglądania jest tylko jeden. Cała reszta to po prostu syfy. I właśnie do nich należy "Van Helsing".
Dawno w telewizji nie widziałem serialu science fiction z tak niskim budżetem, w którym efekty specjalne wyglądają jak sprzed 15 lat. "Van Helsing" rozczarowuje jednak nie tylko w warstwie technicznej, ale również pod względem fabularnym. Historia jest bardzo niespójna, pilotowy odcinek rzuca widza do świata pełnego chaosu, z którego nie da się zrozumieć wiele. Dopiero drugi epizod rozjaśnia pewne rzeczy, ale to za mało. Pierwsze wrażenie jest fatalne i nie da się o nim zapomnieć.
Dziwi też fakt, że telewizja Syfy dała zielone światło dla serialu o wampirach. To trend od którego w telewizji odchodzi się już od kilku lat. Zachwyty nad "Zmierzchem" i "Pamiętnikami wampirów" odeszły w zapomnienie i trudno pokusić się o nowatorską historię skupioną na krwiopijcach. "Van Helsing" od początku był skazany na porażkę. Ten projekt nigdy nie powinien wyjść poza obręb kartek scenariusza. A mimo to doczekał się emisji w telewizji. Zupełnie niepotrzebnie. [Marcin Rączka]