Bohater bez idei. Podsumowujemy cały sezon "Luke'a Cage'a"
Mateusz Piesowicz
8 października 2016, 22:20
"Luke Cage" (Fot. Netflix)
Widzieliście już wszystkie odcinki netfliksowego "Luke'a Cage'a"? Pora więc rozgryźć tytułowego bohatera w naszym podsumowaniu, tym razem już pełnym spoilerów z całego sezonu.
Widzieliście już wszystkie odcinki netfliksowego "Luke'a Cage'a"? Pora więc rozgryźć tytułowego bohatera w naszym podsumowaniu, tym razem już pełnym spoilerów z całego sezonu.
Jeśli czytaliście naszą przedpremierową recenzję, wiecie już, że opowieść o czarnoskórym herosie bardzo przypadła nam do gustu. Dziś, znając dalszy ciąg tej historii, mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że cały sezon prezentuje bardzo równy, wysoki poziom i trudno znaleźć w nim wyraźnie słabsze punkty. Pewne wady oczywiście ma, jeszcze tu do nich dojdziemy, ale nie da się ukryć, że rysujący się przed nami ogólny obraz jest pozytywny. Kooperacja Marvel/Netflix trzyma się mocno, choć tak jak przewidywałem, opinie o jej najnowszym dziele wśród widzów są dość podzielone.
Trudno się temu dziwić, bo "Luke Cage" w gruncie rzeczy w niczym nie przypomina ekranizacji komiksu o superbohaterze, a przynajmniej pewnego wyobrażenia o takiej, jakie mogliśmy sobie do tej pory wyrobić. Oczywiście, powinniśmy już do tego przywyknąć – wszak Netflix pokazał przy okazji "Jessiki Jones", że materiał źródłowy traktuje bardzo swobodnie i tak naprawdę osadzenie serialowych historii w marvelowskim uniwersum nie niesie ze sobą szczególnych konsekwencji. Tym razem jednak do tej mało komiksowej perspektywy należy dodać jeszcze jedną, społeczną. "Luke Cage" jak chyba żaden inny serial o superbohaterze, skupiał się w równie dużym stopniu na swojej centralnej postaci, co na tle, w jakim została ona umieszczona.
Nie można jednak zarzucić twórcy, Cheo Hodari Cokerowi, że wykorzystał tytułowego bohatera do przemycenia jakiejś mało odkrywczej ideologii. Stosunek Luke'a do Harlemu oraz jego mieszkańców, zarówno tych niewinnych, jak i całej reszty, funkcjonuje tu jako element charakterystyki bohatera. To nie Luke jest symbolem dla Harlemu, ale raczej na odwrót. Miejsce i jego specyficzny charakter służą scenarzystom do tego, by móc nam jak najwięcej powiedzieć o bohaterze. To nie jest historia o ikonie społecznego oporu czy równego traktowania, jak mogłoby się zdawać przed premierą (i jak niektórzy recenzenci chcą serial widzieć). Jasne, Luke w ciągu całego sezonu wyraźnie się zmienia i w pewien sposób dopasowuje do wyobrażeń na swój temat, ale nigdy nie zostaje tu przekroczona granica oddzielająca żywego człowieka od symbolu.
Twórcy od samego początku podkreślali, jak bardzo Luke chciał się odciąć od tego, czego został częścią. Brak kostiumu, brak pseudonimu, to jeszcze zrozumiałe, na tej samej zasadzie funkcjonowała przecież Jessica Jones, podkreślając swoją niezależność względem herosów z pierwszych stron gazet (czytaj: z filmów Marvela). Cage jednak poszedł jeszcze o krok dalej, bo zasłaniając się nową tożsamością i ucieczką przed przeszłością, próbował zaszyć się tak, by nikt go nie odnalazł. Nie jest to pierwszy przypadek, gdy człowiek z ponadprzeciętnymi mocami maskuje się przed światem, ale tutaj rzuca się w oczy, jak bardzo Luke'owi zależy, by pozostać w cieniu. Nie tyle mieć tożsamość, do której można wrócić po superbohaterskiej robocie, ale w ogóle się nie wychylać i najlepiej zapomnieć o całej tej kuloodporności.
Daredevil ma wyraźne poczucie misji, Jessica Jones łączy je z osobistymi powodami, a Luke Cage? On po prostu zostaje do pewnych rzeczy zmuszony. Śmierć Popa (Frankie Faison), potem wrobienie go w zabójstwo i wreszcie obsesja Diamondbacka (Erik LaRay Harvey), to wszystko skłoniło naszego bohatera do skorzystania ze swoich umiejętności i w mniejszym bądź większym stopniu, ale jednak wpisało go w superbohaterski stereotyp. Rzuca się jednak w oczy, że Luke nadal podchodzi do tej roli bez entuzjazmu. Pisałem w poprzednim tekście, że musi przebyć długą drogę, by uświadomić sobie, że Harlem potrzebuje właśnie jego. Ale czy po całym sezonie naprawdę można powiedzieć, że udało mu się tę drogę przebyć?
Wcale nie mam takiego przekonania. Choć Luke jak najbardziej pasuje do pewnego schematu, czyli walczącego po stronie dobra herosa mierzącego się z bezwzględnym przeciwnikiem, to gdy przyjrzymy się bliżej jego kolejnym konfliktom, jak na dłoni widać, że nie są to typowe starcia dobra ze złem. Cottonmouth (Mahershala Ali) i Mariah (Alfre Woodard) trudno w ogóle uznać za wzorcowe czarne charaktery. To postaci ze skomplikowaną psychiką, problemami, które przenoszą na zewnątrz, i z którymi nie potrafią sobie poradzić. Oczywiście nie usprawiedliwiam ich tutaj, bo bez dwóch zdań to ludzie, którzy za nic mają podstawowe wartości, a problemy rozwiązują za użyciem siły, ale zwróćcie uwagę, że za ich konfliktem z Luke'iem nie stoi żadna większa filozofia. Ot, po prostu weszli sobie w drogę.
Nie ma tu mowy o mitycznym starciu herosa z uosobieniem zła. Cottonmouth i Mariah od Luke'a odróżnia fakt, że chcą władzy i są gotowi ją uzyskać wszelkimi dostępnymi sposobami. Ale czy poza tym jest coś jeszcze? Obydwojgu zdecydowanie zależy na Harlemie i z nostalgią wspominają ten ze swojego dzieciństwa. Nie można im odmówić, że pomimo braku szacunku dla ludzkiego życia, w pewien sposób troszczą się o mieszkańców dzielnicy i chcą dla niej jak najlepiej. Właściwie tylko nieszczęśliwy (dla nich) zbieg okoliczności sprawia, że ich drogi krzyżują się z Luke'iem. Bo za tym wcale nie stoi żadna wielka idea. Nie jest mścicielem i ostatnią ostoją sprawiedliwości w zepsutym świecie. Wie, że Cottonmoutha, a potem Mariah, trzeba powstrzymać, ale na tym się właściwie sprawa kończy. Nie jest tak, że Harlem powstanie z popiołów z Luke'iem na czele.
"Luke Cage" nie stawia swojego bohatera na piedestale, bo on tego po prostu nie chce. Gdy druga część sezonu skupia się na Diamondbacku i nabiera znacznie bardziej komiksowego charakteru, i tak na pierwszym planie pozostaje osobisty wymiar tego starcia. Luke zostaje wręcz symbolem mimo woli, gdy jego przeciwnik zmusza go do walki na oczach mieszkańców Harlemu. Oczywiście zdołał już wcześniej zaistnieć w ich świadomości (także przy pomocy Method Mana), ale o chęci nie może być mowy. Wypada zadać pytanie, czy przypadkiem twórcy nie strzelili sobie w stopę, tak uparcie trzymając się "bezideowej" wersji superbohaterstwa. W końcu te opowieści cieszą się ogromną popularnością także z powodu swej prostoty. Myślę jednak, że tutejsze odejście od schematu wychodzi wszystkim na dobre, bo dzięki niemu nadali serialowi wyraz, jakiego gdzie indziej ze świecą szukać, a jednocześnie sprawili, że ich bohater do samego końca pozostał postacią, której nie da się zamknąć w prostych kategoriach. Choć, znów się powtórzę, nie każdego takie podejście musi przekonywać.
Wydaje mi się jednak, że gdyby "Luke Cage" podążał bardziej stereotypową ścieżką, zabrakłoby mu wyróżników na tle konkurencji. Bo trudno nie zgodzić się z argumentem, że sam Luke nie jest postacią szczególnie wyrafinowaną. Geneza jego zdolności nie odstaje od normy, sposób jej przedstawienia, a także kilku innych, istotnych faktów z przeszłości bohatera, również jest standardowy. Można by się nawet przyczepić, że twórcy idą tu najprostszą drogą, czyniąc przy okazji wiele skrótów (co z policyjną przeszłością Luke'a?), byle tylko jak najszybciej wrócić do teraźniejszości. Ten sam zarzut dotyczy zresztą i paru innych wątków, które naszkicowano bardzo ogólnie, wierząc, że widzowie wykażą dobrą wolę i przymkną na nie oko.
Nie jest to szczególnie trudne zadanie, bo serial nadrabia wszelkie braki w innych miejscach. Co z tego, że historia bywa nadmiernie rozciągnięta, skoro odwdzięcza się klimatem nawet w tych mało istotnych momentach? Co z tego, że Willis Stryker, zwany Diamondbackiem, jest przerysowany i nie bardzo pasuje do reszty towarzystwa (wypada szczególnie niekorzystnie zwłaszcza na tle duetu Cottonmouth/Mariah), skoro właśnie pozostałe postaci to gromada tak ciekawa, ze szybko się zapomina o słabszych ogniwach? "Luke Cage" nie jest produkcją wybitną i zwłaszcza w drugiej połowie sezonu nieco gubi rytm, ale nie można mu odmówić, że stara się wyjść ponad przeciętność, dzięki czemu łatwiej wybaczyć pewne potknięcia.
Widać, że wiele czasu poświęcono tutejszym bohaterom, co jest kolejnym wyróżnikiem pośród komiksowych adaptacji, które drugi plan traktują raczej jako wyraziste, ale tylko tło. Tutaj natomiast bywa, że tytułowa postać jawi się jako wręcz mało intrygująca przy innych. Walcząca z wątpliwościami i własnymi słabościami Misty Knight (fantastyczna Simone Missick), pełniąca coraz ważniejszą rolę niż tylko "łączniczki" między serialami Claire Temple (Rosario Dawson), dwuznaczny, choć przecież tylko lekko zarysowany Rafael Scarfe (Frank Whaley) czy wreszcie niepokojąco fascynujący Shades (Theo Rossi). To tło tak barwne, że aż przykro poświęcać im tak mało miejsca. Nadzieja w tym, że Marvel i Netflix o nich nie zapomną (no, przynajmniej o tych ciągle żywych) i przynajmniej niektórych wkrótce ponownie zobaczymy na ekranach, bo naprawdę żal ich porzucać.
Fakt, że wróci sam Luke, jest oczywiście niepodważalny i nawet wyjątkowo ponure, jak na komiksową ekranizację, zakończenie, nie wydaje się tu wielkim problemem. Uważni widzowie na pewno dostrzegli sugestie dotyczące i kolejnej marvelowskiej ekranizacji (czyli zapowiedzianego już "Iron Fist"), i crossovera z całą czwórką superbohaterów. Poza tymi drobnymi wstawkami, trzeba jednak przyznać, że "Luke Cage" wcale nie korzystał z już wyrobionych "marek" swoich popularnych towarzyszy. Wyrobił za to swoją, na tyle wyjątkową, że chciałbym wrócić do Harlemu na dłuższą chwilę i mam nadzieję, że do tego dojdzie. Przecież ta historia na dobrą sprawę ledwie się zaczęła, a twórcy, podobnie jak ich bohater, dopiero teraz mogą bez przeszkód spojrzeć naprzód.