Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
9 października 2016, 22:03
"Westworld" (Fot. HBO)
Z tygodnia na tydzień jest tylko coraz lepiej! Tym razem doceniamy "Westworld", "Belfra", a także "Quarry", "Better Things" czy "Halt and Catch Fire". Nie zabrakło też paru większych kitów.
Z tygodnia na tydzień jest tylko coraz lepiej! Tym razem doceniamy "Westworld", "Belfra", a także "Quarry", "Better Things" czy "Halt and Catch Fire". Nie zabrakło też paru większych kitów.
HIT TYGODNIA: "Belfer", czyli dowód na to, że w polskich serialach coś drgnęło
Polski rynek telewizji premium nie rozwija się w tak dużym tempie jak za oceanem. Od lat o względy widza rywalizują Canal+ i HBO. Jednak jeszcze nigdy rywalizacja nie była tak zacięta jak tej jesieni. Do seriali fabularnych tworzonych w Polsce zarówno Canal+ jak i HBO podchodziły z dystansem. Jesień tego roku może być jednak przełomowa, a to wszystko za sprawą serialu "Belfer" – nowej produkcji Canal+, która intensywnie promowana od przynajmniej dziewięciu miesięcy.
"Belfer" nie jest dziełem sztuki i nie jest najlepszym polskim serialem wszech czasów. Ale produkcja Canal+ ma w sobie to coś, co zwraca uwagę potencjalnego widza. Dobrze napisana historia (duża w tym zasługa pisarza Jakuba Żulczyka), nieźle dobrani aktorzy w nastoletnim wieku (choć poziom "Stranger Things" to nie jest) no i małomiasteczkowa atmosfera, wzorowana na klasycznych skandynawskich i brytyjskich kryminałach. "Belfer" jest wystarczająco ambitnym serialem, by przyciągać widzów każdej niedzieli przed telewizory, ale jednocześnie trafi też do osób, które pojęcie "polskiego serialu" znają głównie z wizyt "Na Wspólnej".
Canal+ od początku 2016 roku zapowiadał, że planuje solidną ofensywę serialową, a "Belfer" ma być jej początkiem. W praktyce oznacza to solidną konkurencję dla polskiego oddziału HBO, bo serial z Maciejem Stuhrem w roli głównej po dwóch odcinkach przebija to, co widzieliśmy w "Pakcie" czy "Watasze". Na reakcję HBO nie trzeba było długo czekać. Kilka dni po premierze "Belfra" zapowiedziano premierę 2. sezonu "Paktu", zdjęcia do nowych odcinków "Watahy" oraz miniserial tworzony – a jakże – przez Jakuba Żulczyka.
I o to właśnie chodzi – o zdrową rywalizację o widza, której w telewizji premium bardzo brakowało. Niech jeszcze w tę piaskownicę wejdzie Netflix ze swoim autorskim projektem realizowanym w Polsce i będę szczęśliwy. [Marcin Rączka]
HIT TYGODNIA: "Westworld", czyli HBO znów jest wielkie
Choć serial dopiero wystartował, już teraz można bezpiecznie powiedzieć, że HBO wreszcie dopięło swego i ma kolejny wielki hit na koncie. "Westworld" jest dokładnie taki, na jaki się zapowiadał – zrobiony z ogromnym rozmachem, niewiarygodnie widowiskowy i przystosowany do potrzeb masowego odbiorcy, ale jednocześnie na tyle inteligentny, że przykuwa uwagę nawet bardziej wymagających widzów. To po prostu rozrywka na bardzo wysokim poziomie, przekraczająca granice tego, co nazywamy telewizją. Do tego promowana tak skutecznie, że już znalazło to odbicie w liczbach. Premierę zobaczyło 3,3 mln Amerykanów, co było najlepszym wynikiem nowego serialu HBO od czasów 1. sezonu "Detektywa".
I wydaje się, że to ogromne zainteresowanie może jeszcze wzrosnąć, bo HBO naprawdę wie, co robi. Dzięki temu użytkownicy HBO GO (również w Polsce) mogą cieszyć się 2. odcinkiem już teraz, nakręcając tym samym szał na serial w sieci. Wszystko ma związek z prezydencką debatą w USA, która odbędzie się akurat w tym samym czasie, gdy kolejna odsłona serialu zadebiutuje w telewizji. Spadek oglądalności jest więc nieunikniony, ale sposób na jego obejście wymyślono wręcz genialny w swej prostocie. "Westworld" nie powinien go nawet odczuć, bo wielu widzów zobaczy odcinek (swoją drogą, równie fantastyczny co premierowy) wcześniej, unikając tym samym bezpośredniego starcia z kampanią wyborczą.
Hasło "To nie telewizja, to HBO" jest znów bardzo aktualne i wszystko wskazuje na to, że w kolejnych tygodniach takim pozostanie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Poldark" znów doprowadził całą Wielką Brytanię do płaczu
"Poldark" w 2. sezonie to już jakby nie to samo co rok temu – wtedy ekscytujące wydawało się absolutnie wszystko, teraz poluję głównie na ładne widoki i ostre teksty panny Caroline. Ale jedno serialowi wyszło: doprowadzenie do płaczu całej Wielkiej Brytanii. Choć tragedię, która się właśnie wydarzyła, dało się przewidzieć, a sposób, w jaki do niej doszło – bohater wyznał grzechy, okazał skruchę, zaczął czynić dobro i chlup, pochłonęła go czarna otchłań, a Ross mógł tylko zawołać: "No i czemu, u diabła, nie nauczyłeś się pływać!?" – był lekko tandetny, to trudno odmówić odcinkowi siły rażenia.
5. odcinek tej serii "Poldarka" to klasyczny melodramat w wydaniu totalnym. Wszystko zrobiono zgodnie ze schematami, sięgając po takie środki wyrazu, abyśmy na pewno płakali. Efekt? Mój twitterowy timeline w zeszłą niedzielę dosłownie utonął we łzach. I właśnie za to "Poldark" dostaje hit – bo wywołuje wciąż ogromne emocje przy pomocy najprostszych możliwych chwytów. Amerykanie nigdy w życiu nie zrobiliby tego tak jak należy, za to Brytyjczycy… oj, ci są mistrzami! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Dwa sezony "Shameless" na rok? Jesteśmy za!
Gdy pojawiła się informacja, że 7. sezon "Shameless" zobaczymy wcześniej niż zwykle, bo jeszcze w tym roku, nie bardzo wiedziałem, czy to dobry znak. Wprawdzie rodzinka Gallagherów w dalszym ciągu trzymała poziom wyższy niż większość jej konkurencji, ale w ich historii zaczęła się pojawiać pewna rutyna. Ciągłe kłopoty, brak jakiejkolwiek stabilizacji i oczywiście mieszający wszystkim Frank to elementy, które nadal oglądało się z przyjemnością, ale pojawiała się obawa, że co za dużo, to niezdrowo. Premierowy odcinek nowego sezonu udowadnia jednak, że serial Showtime wziął kolejny głęboki oddech i ruszył do przodu pełną parą.
Nie można wprawdzie powiedzieć, by "Shameless" nagle stało się zupełnie inną produkcją niż ta, jaką wszyscy uwielbiamy, ale zmiany są wyraźnie widoczne. U Gallagherów zrobiło się w ostatnim czasie znacznie spokojniej (jak na nich oczywiście), lecz okazało się, że wtedy ich życie ogląda się równie dobrze, jeśli nawet nie lepiej, niż gdy wszystko dookoła się wali. Jasne, że to tylko stan przejściowy, wszak problemów na horyzoncie jest masa, a powracający "zza grobu" Frank to tylko jeden z nich, ale zobaczyć, jak ci bohaterowie choć przez chwilę sobie po prostu radzą, było bardzo miłym doświadczeniem. A może twórcy wreszcie szykują dla nich dobrego i ten sezon będzie pod pewnymi względami przełomowym? Dawno już nie odczuwałem takiego entuzjazmu przed kolejnymi odcinkami i oby ten stan rzeczy utrzymał się jak najdłużej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Ten mroczny punkt, do którego dotarło "Halt and Catch Fire"
Przyznam szczerze, że dopiero kilka dni temu nadrobiłam większość sezonu "Halt and Catch Fire", po tym jak przez ostatnie tygodnie zajmowałam się fatalnymi premierami telewizji ogólnodostępnej, na zmianę z przedpremierowymi screenerami seriali Netfliksa i HBO. I jestem w szoku, że ten sezon jest aż tak niesamowity! Być może przy serialach najlepszych z najlepszych "Halt and Catch Fire" wypada jak średniak, ale po seansie "Lethal Weapon", "MacGyvera" i "Notorious" to jest po prostu dzieło sztuki. A myślę, że i nie mając takiego punktu odniesienia byłabym zachwycona.
To po prostu bardzo, bardzo dobry sezon, w którym twórcy raz po raz udowadniają, że nie chcą i nie będą iść na łatwiznę. Mój ulubiony duet Donna – Cameron musiał więc się rozpaść, Mutiny musiało zaliczyć wtopę na giełdzie, a Joemu musiało mocno nie wyjść to, co planował. Zero happy endów, tylko ciągłe błądzenie i frustrujące poszukiwania "następnej wielkiej rzeczy". A w tym wszystkim bohaterowie, którzy są najbardziej prawdziwymi ludźmi na świecie.
Wszystko, co się wydarzyło w tym sezonie, blednie jednak przy samobójstwie z 8. odcinka i liście pozostawionym przez niedoszłą gwiazdę Doliny Krzemowej. Tak, wiem, że napisali go scenarzyści w 2016 roku, a nie młody informatyk w 1986 roku, niemniej jednak oglądając końcówkę i słuchając słów z listu Ryana poczułam zimny dreszcz. Ten chłopak praktycznie nas przestrzega zza grobu przed tym, czy stał się teraz internet, a samotny Joe stojący na końcu odcinka pod mostem Golden Gate wydaje się kimś w rodzaju everymana, który wyprzedził swoją epokę.
Patrząc na "Halt and Catch Fire" w takiej formie, naprawdę nie mogę pojąć, czemu serial ma tak niską oglądalność. Pożegnanie go na zawsze będzie ciężkie, a coś mi się wydaje, że nastąpi już za kilka dni. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Podróż w nieznane ze świetną muzyką w tle, czyli "Zamęt" w bardzo wysokiej formie
Od samego początku jasne było, że bogate tło i gęsty klimat będą kluczowymi składnikami w nowym serialu Cinemax, ale dopiero w 5. odcinku, zatytułowanym "Coffee Blues" (trudno o lepiej pasujący tytuł), wybrzmiało to z taką mocą. A przecież w ciągu tej godziny wcale nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. O takiej akcji jak zeszłotygodniowa rozróba w motelu nie ma w ogóle mowy. Mimo to całość była niemal hipnotyzująca i przykuwała do ekranu z niezwykłą mocą.
Podróż Maca i Brokera do ukrytego na odludziu, żywcem wyjętego z innych czasów hazardowego miasteczka to wątek tak niejednoznaczny i nie dający się łatwo opisać, że od razu wiadomo, iż stoi za nim coś więcej. Wiemy to my, wie i nasz bohater, któremu swego rodzaju mistyczna atmosfera udzieliła się na tyle, że trudno właściwie powiedzieć, co tam wydarzyło się naprawdę, a co było wytworem jego wyobraźni. Pewne jest tylko to, że ten senny, nienaturalny i wypełniony bluesem świat wciąga, niepokoi i nie pozwala o sobie zapomnieć. Prawie tak bardzo, jak smak czarnej kawy z masłem. Nie, nie odważyłem się spróbować, ale jeszcze jeden taki odcinek i pewnie nie będę miał wyjścia. [Mateusz Piesowicz]
https://www.youtube.com/watch?v=S-TjWDGqTIE
HIT TYGODNIA: Świetna lekcja wychowawcza w "Better Things"
Czekaliśmy, aż "Better Things" rozwinie skrzydła – i doczekaliśmy się. Odcinek z gorączką i przyszłością w tytule miał jedną fantastyczną bohaterkę – 16-letnią Max, graną przez Mikey Madison. Ta dziewczyna do moich ulubienic nie należała, bo cóż, była dość typową nastolatką. Czyli pyskatym, irytującym dziewczęciem, przyklejonym wiecznie do komórki i wkurzonym na cały świat.
Ale okazało się, że Max ma też drugie oblicze. Córki uśmiechającej się do mamy podczas próby baletowej i inteligentnej dziewczyny, która boi się, że za chwilę schrzani na zawsze swoją przyszłość. Jej lęki i sposób, w jaki Sam im zaradziła, to jedna z najmądrzejszych serialowych historii tego tygodnia. Rzadko się zdarza, że dorośli mówią nastolatkom takie rzeczy, jak Sam i jej znajomi: życie jest dobre, nawet kiedy jest kiepskie. Możesz być, kim chcesz. A przy tym – zawsze będziesz czuć, że jesteś do tyłu i że coś ci nie wyszło. To wrażenie nie zniknie.
Choć nie są to najbardziej odkrywcze rzeczy na świecie, Pameli Adlon udało się wyjść daleko poza banał, bo nie powiedziała tego tak po prostu. Powiedziała to podczas imprezy, na której dorośli pili i opowiadali dorosłe historie, a Max siedziała i słuchała jak gdyby nigdy nic. Powiedziała to w przymierzalni, pokazując córce, że wystarczy założyć garnitur, aby być zupełnie innym człowiekiem. Powiedziała to w taki sposób, że i Max zapamięta, i my to zapamiętamy. Lepszej serialowej lekcji wychowawczej sobie nie wyobrażam. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Atlanta" z perspektywy Vanessy
"Atlanta" do tej pory opowiadała raczej męskie historie i wydawało mi się, że tak już zostanie. W końcu jej bohaterami są przede wszystkim Earn, Paper Boi i Darius. Wydawało mi się zupełnie normalne, że Daniel Glover będzie snuł opowieści przede wszystkim z perspektywy swojego bohatera i towarzyszącej mu nietypowej dwójki. A tu proszę – zobaczyliśmy świat takim, jakim go widzi Vanessa (Zazie Beetz), i okazał się równie interesujący i surrealistyczny co wszystko inne.
W porównaniu z Earnem i jego męską ekipą Van wydawała się wcieleniem zdrowego rozsądku, a te, jak wiadomo, bywają nudne. Nic bardziej mylnego! "Atlanta" narysowała nam portret inteligentnej kobiety, która nie może i nie chce już żyć jak duża dziewczynka, w końcu ma dziecko. Przyznaję, że zaskoczyło mnie to, gdzie ona pracuje, a cała historia z marihuaną i zapasowym moczem w kondomie była tak dziwna i pomysłowa, że mogła się pojawić tylko w tym serialu.
I ten finał z nietypowym morałem oraz dzieciakiem zrobionym na klauna! Po prostu cudo. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Conviction", czyli jak zmarnować potencjał Hayley Atwell
Mieć całkiem sympatyczny serial z wyrazistą bohaterką i kapitalną aktorką w głównej roli, po czym skasować go i zamienić na niczym się nie wyróżniający procedural, marnujący potencjał odtwórczyni w niemal stu procentach. Takie rzeczy tylko w ABC. Szefostwo stacji uznało, że zamiast kontynuować "Agentkę Carter", lepiej będzie zatrudnić Hayley Atwell w roli niejakiej Hayes Morrison, czyli prawniczki z problemami i kazać jej wraz z gromadą sterotypowych postaci dookoła rozwiązywać cotygodniowe, piekielnie nudne sprawy w schematycznym do bólu "Conviction".
Decyzja jest oczywiście fatalna na wielu płaszczyznach, ale najbardziej żal właśnie aktorki, która z roli wyrazistej i naturalnej Peggy Carter musiała wskoczyć w buty postaci tak sztucznej, że aż zęby bolą od patrzenia na to, jak się męczy w kolejnych pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu scenach. Hayley Atwell próbuje rzecz jasna wycisnąć z tej roli jak najwięcej (a przy okazji wygląda oczywiście fantastycznie), ale może naprawdę niewiele. Tabloidowe afery, narkotyki, romanse, itd. To wszystko już tyle razy było, że przerabianie tego po raz kolejny z innymi tylko postaciami jest kompletnie pozbawione sensu. Podobnie jak cały serial, o którym zapomniałem, jak tylko zobaczyłem napisy końcowe. Jedyna nadzieja w tym, że "Conviction" w miarę szybko przejdzie do historii, a Hayley Atwell trafi się rola, na jaką zasługuje. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Timeless", czyli schematy, schematy i jeszcze więcej schematów
Kiedy przychodzi mi obejrzeć nowy serial telewizji ogólnodostępnej, nie mam wobec niego wielkich oczekiwań. W zdecydowanej większości przypadków doskonale wiem, czego się spodziewać. Są miłe niespodzianki, takie jak np. "This Is Us", ale są też seriale, które idealnie pokazują, że na seriale z sieciówek nie warto tracić czasu. "Timeless" to najnowszy przykład, któremu mogę zarzucić szereg wad, w tym jedną największą – brak oryginalności.
Z marszu jestem w stanie wymienić kilka, a może nawet kilkanaście seriali opartych na podróżach w czasie. Są to seriale uznawane dziś jak kultowe ("Doctor Who"), ale też takie, których oglądanie boli ("Legends of Tomorrow"). Scenarzyści często korzystają z tego typu wątków, ale w dość subtelny sposób. "Timeless" wprost przeciwnie. W ciągu kilkunastu minut pilotowego odcinka wrzuca nieznanych sobie bohaterów do wehikułu czasu i przenosi w lata 30. poprzedniego stulecia.
"Timeless" jest zlepkiem klasycznych wątków skupionych na podróżach w czasie, które oglądaliśmy w wielu innych serialach. Nie ma w nim żadnych autorskich pomysłów, które można byłoby przypisać twórcom i scenarzystom pilotowego odcinka. Eric Kripke i Shawn Ryan to nazwiska znane w branży – odpowiedzialne m.in. za takie seriale jak "Supernatural" czy "The Shield". Ale przy tworzeniu konceptu "Timeless" nie wysilali się zbytnio. Mało tego – fatalnie dobrali też główną rolę męską. Matt Lanter ładnie wygląda i nadaje się do młodzieżowych seriali CW. Jako żołnierz Delta Force zaangażowany w podróżowanie wehikułem czasu wypada tragicznie. Przeciętnie prezentują się też efekty specjalne, czyli coś na co w pilotowym odcinku powinno się poświęcić sporo budżetu.
Prawda o nowych serialach telewizji ogólnodostępnej jest bolesna. Na pięć nowości tylko jedna z nich (w przypadku NBC to "This Is Us") jest warta uwagi. Cała reszta powstać nie powinna. "Timeless" słabo wypadł nawet w poniedziałkowy wieczór, a przecież to pora, w której telewizja NBC potrafiła wypromować "The Blacklist" czy "Blindspot". [Marcin Rączka]
KIT TYGODNIA: "Flash" na dzień dobry zepsuł Flashpoint
Jeśli ktokolwiek z Was czyta komiksy, doskonale zdaje sobie sprawę czym w uniwersum DC Comics jest Flashpoint. Wydarzenie to zapoczątkowało szereg ogromnych zmian, a dziś jest to jeden z najpopularniejszych komiksów o sprinterze ubranym w czerwony strój. Finał 2. sezonu "The Flash" sugerował, że twórcy w końcu odważą się głębiej sięgnąć do komiksów i odwzorować historię, mającą wpływ również na inne produkcje, jak "Arrow" czy "Legends of Tomorrow". Kolejny raz wizja fanów serialu rozminęła się z krótkowzrocznym i bezpiecznym myśleniem scenarzystów.
Premiery 3. sezonu "Flasha" nie dało się zepsuć bardziej. Komiksowy wątek, w którym Barry Allen przenosi się w czasie, ratuje swoją matkę i tym samym zmienia całkowicie linię czasową miał potencjał przynajmniej na kilka odcinków (jeśli nie na pół sezonu). Tymczasem twórcy zamknęli wszystko w 40-minutowym odcinku, dając do zrozumienia, że Flashpoint to wydarzenie, w którym najważniejsze są konsekwencje. Mamy je poznać w nich w kolejnych odcinkach.
Problem w tym, że wcale nie mam ochoty ich oglądać. Powrót do "sprawy tygodnia", jednowątkowych historii, w których Barry Allen zmaga się z kolejnymi przeciwnikami i jednocześnie próbuje odkryć, co zmieniło się w otaczającym go świecie przez lekkomyślny wybryk, zapowiada się słabo. "Flash" był do niedawna najlepszym komiksowym serialem CW. Dziś możemy go nazwać co najwyżej przeciętnym. A to wróży źle na 3. sezon. [Marcin Rączka]