Nasz top 10: Najlepsze seriale września 2016
Redakcja
11 października 2016, 21:28
"Narcos" (Fot. Netflix)
Za nami najlepszy chyba serialowy miesiąc tego roku, pełen znakomitych premier i powrotów, a także zapadających w pamięć finałów. Niełatwo było wybrać najmocniejszą dziesiątkę, bo tylko nr 1 w tym miesiącu był dla nas absolutnie oczywisty.
Za nami najlepszy chyba serialowy miesiąc tego roku, pełen znakomitych premier i powrotów, a także zapadających w pamięć finałów. Niełatwo było wybrać najmocniejszą dziesiątkę, bo tylko nr 1 w tym miesiącu był dla nas absolutnie oczywisty.
10. "Halt and Catch Fire" (spadek z 6. miejsca)
Nic mnie dziś tak bardzo nie ucieszyło jak wiadomość o 4. sezonie "Halt and Catch Fire". Byłam przekonana, że stylowy serial AMC, opowiadający o rewolucji komputerowej z lat 80., pożegnamy już za kilka dni – a tu proszę! Niespodzianka. Szalenie się cieszę, jednocześnie nie mogąc zrozumieć, czemu tej produkcji nikt nie ogląda.
3. sezon, który za chwilę nam się skończy, jest jeszcze lepszy od poprzednich. "Halt and Catch Fire" nie tylko sprawnie nas przeprowadza przez kolejne etapy rewolucji, która sprawiła, że dziś ja mogę do Was to pisać, a Wy mnie czytacie chwilę później, ale też nie idzie na łatwiznę, prezentując nam ówczesną Dolinę Krzemową bez lukru. Nie ma więc prostych happy endów, są ciągłe zmagania i wyczerpujące poszukiwania "następnej wielkiej rzeczy", okupione wyrzeczeniami na wszystkich innych frontach.
Ani pchana szaloną ambicją Cameron, ani zawsze rozsądna Donna, ani nastawiony na sukces Joe nie dostają wszystkiego, co by chcieli, choć przecież pracowali na to dniem i nocą. Przeciwnie, 3. sezon "Halt and Catch Fire" w drugiej połowie zaczął zmierzać w coraz mroczniejszych kierunkach, dając przy tym, swojej znakomitej obsadzie liczne szanse, by się wykazać. Już się nie mogę doczekać finału. [Marta Wawrzyn]
9. "Artyści" (nowość na liście)
Obecność jakiejkolwiek produkcji TVP w naszym rankingu to materiał na sensację XXI wieku, więc "Artyści" muszą być dziełem wyjątkowym. Tak właśnie jest, bo serial duetu Monika Strzępka/Paweł Demirski to rzecz unikalna nie tylko na skalę krajową. "Artystami" powinniśmy się chwalić, gdzie tylko się da, bo to dowód na to, że niewielkimi środkami da się zrobić w Polsce jedyny w swoim rodzaju serial i wcale nie trzeba w tym celu sięgać po wzorce z Zachodu. Pech polega jednak na tym, że jedyne grono, wśród którego nie znajdziemy żadnych fanów "Artystów" to władze ich rodzimej stacji… Takie rzeczy tylko w naszym kraju.
Szkoda jednak tracić miejsce i nerwy na zajmowanie się tą absurdalną sytuacją, bo lepiej po prostu obejrzeć serial, póki jeszcze jest ku temu okazja. A wierzcie mi, że "Artystów" po prostu nie wypada przegapić. Nie dlatego, że to serial dorównujący produkcjom zagranicznym – on wręcz nie ma z nimi nic wspólnego – ale dlatego, że to produkcja bardzo mocno zakorzeniona w polskiej tradycji teatralnej i skutecznie łącząca ją z nowoczesną telewizją. Losy Teatru Popularnego i jego pracowników śledzi się z przyjemnością, bo przedstawiono je w wyjątkowy sposób, mieszając szarą rzeczywistość (i aktualny komentarz do niej) z niepowtarzalną, magiczną atmosferą, jaka możliwa jest tylko w środowisku artystycznym.
"Artyści" wyróżniają się na tle polskiej konkurencji właściwie w każdym elemencie, poczynając od aktorstwa, a kończąc na realizacji, ale szczególnie wypada docenić sposób, w jaki serial został napisany. Scenariusz doskonale łączy realizm z niezwykłością, ale pozostaje przy tym zadziwiająco lekki. Nie popada w pompatyczność, skupiając się na "ludzkim" wymiarze teatru, jego pracownikach i ich całkiem przyziemnych problemach, będąc prawdopodobnie najlepszym odbiciem rzeczywistości, jakie kiedykolwiek zagościło na ekranach rodzimej telewizji. A nie można przy tym odmówić "Artystom" posiadania swoistej "duszy", którą można tu odbierać jako symbol całej polskiej kultury i sprzeciw wobec krzywdzących ją zjawisk – takich mniej i bardziej wyraźnych przytyków jest tu zresztą znacznie więcej. Ale to już temat na całkiem inną dyskusję… [Mateusz Piesowicz]
8. "One Mississippi" (nowość na liście)
Serial Amazona, którego twórczyni, Tig Notaro, mówi, że gatunkowo można go określić jako traumedy. Rzeczywiście, jest to utrzymana w komediowych klimatach opowieść o radzeniu sobie z traumą. Główna bohaterka – i zarazem alter ego autorki – to komiczka z Los Angeles, która wraca do domu, do małego południowego miasteczka o nazwie Mississippi, bo jej matka umiera.
"One Mississippi" to i nostalgiczna podróż do domu, i rozliczenie się z przeszłością, i dowód na to, jak zadziwiająca potrafi być codzienność. Serial właściwie składa się głównie z trudnych tematów – Tig nie tylko straciła matkę, ale też przeszła wojnę z rakiem piersi – o których komiczka mówi odważnie, szczerze i z humorem; w taki sposób że raczej nie odbierzecie serialu jako przytłaczającego. "One Mississippi" to od początku do końca Tig Notaro – jej specyficzne, często wisielcze poczucie humoru, jej sposób widzenia świata i to, jak bardzo się przed nami odsłania, również w sensie fizycznym, czynią serial niezwykłym.
To skromna, kameralna, intymna wręcz opowieść o codzienności, która potrafi dać w kość i na tym nie poprzestać, i o tym, jak dalej żyć, robić swoje, mówić do ludzi w radiu i docenić tych, którzy chcą nas słuchać. Krótko mówiąc – kolejny wielki mały serial. [Marta Wawrzyn]
7. "Atlanta" (nowość na liście)
Słodko-gorzka komedia od FX to jedna z najdziwniejszych, a jednocześnie najlepszych rzeczy, jakie mieliśmy okazję oglądać we wrześniu. Serial autorstwa Donalda Glovera nie przypomina praktycznie niczego, co do tej pory widziałem, bo łączy w sobie mocno osadzoną we współczesności i afroamerykańskiej kulturze historię z pokręconą, momentami bardzo surrealistyczną otoczką. Nie spodziewajcie się tu ani realistycznego do bólu obrazu czarnej Ameryki, ani stereotypowej opowieści o drodze na szczyt. "Atlanta" bawi się schematami, przekształcając je i nieraz wyśmiewając według własnych potrzeb, zmuszając nas do myślenia i odszukiwania tego, co twórca chciał nam przekazać.
A tych rzeczy jest naprawdę sporo, bo serial potrafi płynnie przejść od prześmiewczego spojrzenia na popkulturę do całkiem poważnych rozpraw na temat stereotypowych wyobrażeń o czarnych muzykach. Pozostaje przy tym lekki i bardzo swobodnie napisany – nie ma wrażenia odhaczania kolejnych tematów z listy, fabuła się raczej snuje, zbaczając w sobie tylko znanych kierunkach. Całość podlano unoszącym się w powietrzu absurdem, ale też nie pozwolono, by historia nadmiernie oderwała się od ziemi. To jeden z tych seriali, przy których czas mija w mgnieniu oka i nawet się tego nie zauważa. [Mateusz Piesowicz]
6. "This Is Us" (nowość na liście)
Jedno z najprzyjemniejszych zaskoczeń serialowego września. W momencie kiedy przestaliśmy się już spodziewać czegokolwiek dobrego po amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej, NBC wypuściło prostą, ciepłą i sympatyczną produkcję, która powinna spodobać się nie tylko dawnym fanom "Parenthood".
"This Is Us" to opowieść o zwyczajnych ludziach i ich codziennym życiu – małżeństwach, dzieciach, problemach z pracą, błądzeniu i poszukiwaniu itp., itd. – w znakomitej obsadzie. W serialu napisanym przez Dana Fogelmana ("Galavant") grają Milo Ventimiglia, Mandy Moore, Sterling K. Brown czy Justin Hartley, a w roli gościnnej pojawia się chociażby Katey Sagal. Wszyscy razem tworzą sympatyczną zgraję ludzi, których lubi się dosłownie od pierwszej chwili.
Dobrze napisany scenariusz, ciepła atmosfera i mądrze opowiedziane historie "z życia wzięte" to bardzo duże atuty tej produkcji. Ale nie dlatego "This Is Us" w tak błyskawicznym tempie podbiło serca telewidzów. Publika zwariowała na punkcie świetnego twistu z końcówki pilota, stanowiącego ostateczny dowód na to, że to przemyślany serial, którego twórcy wiedzą, co robią. Czy uda się podtrzymać zainteresowanie widzów, kiedy nie będzie już się dało szaleć z twistami? To się okaże. Na razie wypada tylko powiedzieć, że po dwóch wrześniowych odcinkach nie mogło zabraknąć "This Is Us" na naszej liście. [Marta Wawrzyn]
5. "Luke Cage" (nowość na liście)
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, "Luke Cage" okazał się bardzo dobrą produkcją, lepszą o kilka klas od 2. sezonu "Daredevila". Netflix z Marvelem kolejny raz udowodnili, że potrafią tworzyć nieprzeciętnych, głębokich superbohaterów, którzy w niczym nie przypominają tych znanych nam z kinowych blockbusterów. Takiego serialu zatem nie mogło zabraknąć na naszej liście – po pierwsze dlatego, że chyba nikt w naszej redakcji nie obiecywał sobie po nim zbyt wiele, więc zostaliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni, a po drugie, ponieważ to po prostu bardzo dobra produkcja.
"Luke Cage" w odpowiednich proporcjach miesza czystą rozrywkę z głębszą tematyką społeczną. Pretekstem do tego jest oczywiście kolor skóry tytułowego bohatera, jednak twórcy nie ograniczają się jedynie do banalnych stwierdzeń, że w dzisiejszej Ameryce trudniej się żyje, jeśli nie jest się białym. Sięgają tutaj nieco głębiej, stawiają trudne pytania, a tłem do tych wszystkich rozważań jest rewelacyjnie sportretowany Harlem – miejsce tak żywe, że z czystym sumieniem możemy uznać je za jednego z najważniejszych bohaterów tej historii.
Luke to człowiek, a właściwie nadczłowiek, który nijak ma się do stereotypu superbohatera. Moce, jakimi został obdarzony wbrew własnej woli, są dla niego tylko dodatkowym ciężarem i najchętniej zrobiłby wszystko, aby o nich nie pamiętać. Wielką niespodzianką dla mnie była Simone Missick w roli Misty Knight – aktorka do tej pory nieznana szerszej publiczności kradnie niemal każdą scenę, w której występuje. Tak samo zresztą jak Alfre Woodard i Mahershala Ali, grający tutaj bardzo niejednoznaczne czarne charaktery, których postępowanie wyjątkowo łatwo zrozumieć.
Drugi plan "Luke'a Cage" to wyśmienita mieszanka charakterów i szkoda tylko, że nie do końca wykorzystano tutaj Claire Temple (Rosario Dawson), łączniczkę pomiędzy wszystkimi serialami Marvela na Netfliksie. Jej postać, choć na ekranie pojawia się wyjątkowo często, jest obecna chyba głównie po to, by pełnić rolę zestawu pierwszej pomocy. Ale to tylko łyżka dziegciu w beczce miodu, dla mnie "Luke Cage" może śmiało stanąć w jednym rzędzie z "Jessicą Jones" i tylko zaostrzył mój apetyt na "The Defenders". [Nikodem Pankowiak]
4. "Fleabag" (nowość na liście)
Brytyjski serial autorstwa Phoebe Waller-Bridge to od początku bardzo dobra rzecz. Mamy tu 30-letnią dziewczynę, która mieszka w Londynie i na pozór przeżywa to samo, co wiele jej rówieśniczek z wielkich miast. Czyli szuka miłości, nie do końca sobie radzi finansowo, nie zawsze świetnie dogaduje się z rodziną i przez większość czasu dryfuje sama nie wie dokąd, pamiętając przy tym o sarkastycznym komentowaniu swojej sytuacji. Osobowość twórczyni i zarazem głównej gwiazdy serialu sprawia, że nawet gdyby to było "tylko" tyle, "Fleabag" wyróżniałoby się wśród powstających hurtowo komediodramatów. Choćby dlatego, że Phoebe potrafi łamać czwartą ścianę w taki sposób, iż sam Frank Underwood mógłby się od niej czegoś nauczyć.
Ale ten serial to coś więcej niż tylko kolejny bardzo dobry komediodramat o dziewczynie z charakterem. Pod powierzchnią kolejnej pannicy z dużego miasta, bardzo mocno próbującej zaznaczyć swoją obecność na ekranie, ukrywa się szalenie samotna osoba, która straciła niedawno kogoś bliskiego. To właśnie ta strata i sposób, w jaki sobie z nią (nie) radzi główna bohaterka, sprawia, że "Fleabag" przykuwa uwagę, zadziwia i wywołuje emocje. Jej żarty potrafią bawić do łez, ale potrafią też sprawić, że płaczemy razem z nią. Poczucie humoru tej panny zdecydowanie jest brytyjskie, serial stoi więc absurdem i sarkazmem, a kiepskich gagów tu nie uświadczycie.
Phoebe Waller-Bridge to prawdziwy skarb, zarówno jako scenarzystka jak i aktorka. Ale jest jeszcze jeden powód, aby zobaczyć "Fleabag": rewelacyjny występ Olivii Colman, która w niczym nie przypomina tutaj swoich postaci z innych seriali. Polecam! [Marta Wawrzyn]
3. "Narcos" (nowość na liście)
W każdym innym miesiącu "Narcos" miałoby duże szanse, aby taki ranking wygrać, ale niestety, serialowy wrzesień było wyjątkowo obfity. Tym bardziej szkoda, że produkcja Netfliksa trafiła na taką konkurencję w ostatnich tygodniach, bo 2. sezon był pod każdym względem lepszy od swojego poprzednika. Choć uwielbiałem patrzeć, jak Steve Murphy i Javier Peña próbują dorwać narkotykowego króla, cieszę się, że w tym roku "Narcos" było przez większość czasu teatrem jednego aktora. Jeśli ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, czy Wagner Moura jest aktorem wybitnym, po tym sezonie powinien się ich wyzbyć – im bliżej końca, tym bardziej "Narcos" należało do niego. Moura świetnie ukazał przemianę Pablo Escobara – od króla Kolumbii i władcy wielu ludzkich serc, do miotającej się w klatce zwierzyny, która wie, jaki los niebawem ją spotka.
Twórcom serialu udało się coś bardzo trudnego – bez romantyzowania i wybielania postaci Pabla przedstawili całą historię w sposób bardzo niejednoznaczny. Wiadomo, Escobar to potwór, który nie liczy się z życiem innych, ale czy ścigający go ludzie na pewno są wiele lepsi? Na przestrzeni całego sezonu takie wątpliwości można mieć wielokrotnie. Przede wszystkim jednak uznanie należy się za to, że choć wszyscy od początku wiedzieliśmy, jak zakończy się ten sezon, to emocje nie opuszczały nas od początku do końca. Fascynujące i przerażające zarazem było obserwowanie, jak Pablo zmienia się w szaleńca podejmującego coraz bardziej irracjonalne i brzemienne w skutkach decyzje, a jednocześnie wciąż nad życie kocha swoją rodzinę robi wszystko, aby byli oni bezpieczni. Ba, Escobar autentycznie potrafi rozczulić, gdy rozmawiał z oddaloną o setki kilometrów żoną przez telefon czy palił w kominku pieniądze, aby ogrzać córkę.
Te różne oblicza Escobara przeplatają się ze sobą przez cały sezon. Ostatecznie wiemy, jak cała historia się skończyła – król życia został ubity jak zwierzyna, a płakali po nim nieliczni. My, widzowie, też pewnie będziemy płakać, ale jednocześnie musimy wierzyć, że kolejne sezony, już bez genialnego Wagnera Moury w głównej roli, również dostarczą nam sporo emocji. Jak to mówią: umarł król, niech żyje król. [Nikodem Pankowiak]
2. "Mr. Robot" (skok z 3. miejsca)
We wrześniu widzieliśmy już finałowe odsłony 2. sezonu "Mr. Robot", ale to wystarczyło, by serial Sama Esmaila jeszcze awansował na naszej liście. Trudno się temu dziwić, bo to produkcja, która nic sobie nie robi ze spadającej oglądalności i nadal zmierza w bardzo konkretnym kierunku. Jakim, tego w dalszym ciągu możemy się tylko domyślać, bo twórca po raz kolejny zakpił sobie z nas w bardzo inteligentny sposób, sprawiając, że oczekiwanie na kontynuację będzie się niemiłosiernie dłużyć.
Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by w tym czasie jeszcze raz zobaczyć to, co zaserwowano nam w 2. sezonie, którego końcówka wywoływała naprawdę skrajne emocje. Poczynając od szalonego zakończenia ze strzelaniną w restauracji, poprzez lynchowską sekwencję z Angelą, aż do finału, który zostawił nas z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami. Jak można było narzekać na niedosyt atrakcji w trakcie całego sezonu, tak jego finisz przyniósł ich tyle, że można by obdzielić kilka innych produkcji. I co najważniejsze, wszystkie one wyraźnie się od siebie różniły, powodując, że "Mr. Robot" pozostał serialem absolutnie wyjątkowym, sprytnie pogrywającym różnego rodzaju schematami i tworzącym z nich unikalną całość. Nie wiem jak Wy, ale ja już tęsknię. [Mateusz Piesowicz]
1. "Transparent" (powrót na listę)
Cóż to był za sezon! – można powiedzieć po każdej z dotychczasowych odsłon serialu Amazona, więc doprecyzujmy: tym razem chodzi o 3. sezon, który w niczym nie ustępował swoim poprzednikom. Coroczne spotkania z Pfeffermanami należą do najpiękniejszych, ale i najsmutniejszych momentów w ciągu dwunastu miesięcy, bo za każdym razem żałuję, że tak szybko się kończą. Wiem, wiem, powinienem sobie dawkować, zwłaszcza że to serial, który aż żal oglądać za jednym zamachem, ale co poradzę, że losy tej wyjątkowej familii nie pozwalają się oderwać od ekranu ani na chwilę?
Tym razem było dokładnie tak samo, bo "Transparent" pozostał niemal poetycką opowieścią o kompletnie pogubionych ludziach, których na przemian się nie znosi i uwielbia, a najczęściej jedno i drugie naraz. Każdemu z bohaterów poświęcono w ciągu dziesięciu odcinków dość miejsca, byśmy mogli dokładnie się przyjrzeć, z jakimi problemami tym razem przyszło im się zmagać. I znów trudno o konstruktywne wnioski, bo Pfeffermanowie jak pozostawali życiowymi rozbitkami, tak są nimi nadal. Nie o konkluzje tu jednak chodzi, a o emocje, jakimi "Transparent" jest wypełniony po brzegi.
Praktycznie każda tutejsza postać zasługuje na drobiazgową analizę, i rzecz nie dotyczy tylko Maury i jej rodziny. Spójrzmy choćby, jak fantastycznie rozwinięto w tym sezonie wątek Raquel (Kathryn Hahn powinno się wystawić pomnik za tę rolę), jak niesamowite wrażenie zrobili ludzie, którzy dosłownie tylko przemknęli przez ekran, że wymienię tylko Shea (Trace Lysette), z którą Josh przebył magiczną podróż zakończoną w opustoszałym wesołym miasteczku, czy Brynę (Jenny O'Hara), do tej pory robiącą za złą siostrę Maury. "Transparent" jest wyjątkowy z wielu względów, ale sposób, w jaki potrafi odkryć zupełnie nieznane ludzkie oblicza, to czysta magia.
Najlepszym przykładem Shelly, która dla mnie osobiście jest postacią numer jeden w tym sezonie. Spychana na boczny tor i wyśmiewana, a przy tym egoistyczna i trudna do polubienia nagle okazuje się tylko kolejną głęboko zranioną osobą, w gruncie rzeczy niczym się nie różniącą od swego byłego męża czy dzieci. Jakież to naturalne, jakie proste i prawdziwe. "Transparent" potrafi zajrzeć pod skorupę każdej swojej postaci, a rzeczy, jakie tam znajduje, nadal zadziwiają, choć teoretycznie znamy ich już od podszewki. Zamknąć ten serial w prostych słowach i kilku akapitach to niemal zbrodnia, ale nie znam niestety innego sposobu, by wyrazić swój zachwyt. Nie jestem Jill Soloway. [Mateusz Piesowicz]