Druga najgrubsza żona z przedmieścia. Recenzja "American Housewife" – nowego sitcomu ABC
Marta Wawrzyn
12 października 2016, 18:03
"American Housewife" (Fot. ABC)
Jeśli w 2016 roku ktoś opiera cały pomysł na serial na tym, ile waży główna bohaterka, to nie może być dobry serial. "American Housewife" ogląda się z trudem, choć można w nim znaleźć parę fajnych rzeczy.
Jeśli w 2016 roku ktoś opiera cały pomysł na serial na tym, ile waży główna bohaterka, to nie może być dobry serial. "American Housewife" ogląda się z trudem, choć można w nim znaleźć parę fajnych rzeczy.
"American Housewife" to nowy sitcom ABC, który początkowo miał się nazywać "The Second Fattest Housewife in Westport". Ten oryginalny tytuł, którego z jakiegoś powodu się przestraszono, to tak naprawdę najkrótsza i zarazem najbardziej celna recenzja serialu. Chodzi w nim tylko o jedną rzecz: o to, że główna bohaterka jest gruba. Wszystko inne zdaje się być pochodną tego eksponowanego bez jakiegokolwiek umiaru problemu.
Katie Otto (Katy Mixon) mieszka z rodziną w Westport, Connecticut, czyli na bogatym przedmieściu na Wschodnim Wybrzeżu. To miejsce, gdzie ludzie mają "wielkie domy i malutkie tyłki" – klasyka znana choćby z "Suburgatory" czy "Desperate Housewives". Takie przedmieścia rzeczywiście w Stanach istnieją i stanowią swego rodzaju stan umysłu. Mężowie dojeżdżają kolejką do pracy w Nowym Jorku, żony zajmują się całymi dniami domem i sobą, dzieci uczone są wszystkiego, tylko nie tego że warto się wyróżniać z tłumu. To radosny koszmar, często w serialach pokazywany w krzywym zwierciadle i we wściekle różowych barwach.
"American Housewife" nie robi niczego nowego – korzysta do woli z tych klisz i myśli przy tym, że jest "czymś więcej", bo główną bohaterką uczyniła kobietę z nadwagą. Katie przez dwadzieścia minut trajkocze więc o tym, jaka jest gruba i jak bardzo by chciała, żeby do domu obok wprowadził się ktoś jeszcze grubszy od niej, bo mogłaby prezentować się trochę lepiej. Wiele żartów brzmi żenująco, jakbyśmy mieli komediowy rok 1995, a nie 2016. Nie zabrakło nawet nieśmiertelnej sitcomowej sceny z mężem robiącym przez pół godziny kupę – jedną kupę, ale za to jaką!
By oddać serialowi sprawiedliwość – "American Housewife" ma swoje momenty. Zdarzają się fajnie napisane teksty, rodzina Katie jest sympatyczna, a mała Anna-Kat (Julia Butters), dziewczynka z tysiącem neuroz, prawdopodobnie mogłaby występować we własnym sitcomie. Cóż jednak z tego, skoro prędzej czy później – zwykle prędzej – i tak wrócimy do łopatologicznie przedstawianego wątku głównego. Czyli tego, że Katie jest za gruba, aby czuć się komfortowo, mieszkając na przedmieściu dla bogatej klasy średniej, a jednocześnie nie planuje nic w sobie zmieniać.
To mały absurd: główna bohaterka mówi, że w sumie czuje się dobrze w swojej skórze i nie będzie tracić czasu na diety i ćwiczenia, a jednocześnie widz jest zmuszany do bezustannego zajmowania się tym, jakie to dla niej wyzwanie mieszkać w tym miejscu, skoro jest grubsza od wszystkich dookoła. Sytuacja jest sztuczna, podobnie jak sama Katie, postać, która zupełnie co innego mówi i robi. Nawet gdyby żarty były lepiej napisane, ten dysonans poznawczy prawdopodobnie nie przestałby nam towarzyszyć. "American Housewife" wygląda na najbardziej wydumaną komedię świata, nawet jeśli zawiera w sobie sporo prawdy o ostracyzmie na amerykańskich przedmieściach. I nie tyle jest to efekt dużego przerysowania obrazu suburbiów, co walenia widzów po głowach totalnymi oczywistościami.
Serial nie ma w sobie naturalności, lekkości ani tym bardziej wdzięku, choć zarówno Katy Mixon, jak i reszta obsady dwoją się i troją, żeby tchnąć w to choć trochę życia. Prawdopodobnie z tych składników, które otrzymaliśmy w pilocie, dałoby się zbudować całkiem zgrabny sitcom o przedmieściach. Jednak po tym jak przez dwadzieścia minut musiałam słuchać przymiotnika "gruby" odmienianego na wszelkie możliwe sposoby, nie mam ochoty więcej tego oglądać i nie jestem ani trochę ciekawa, co serial będzie miał do zaprezentowania dalej.
I nawet nie chodzi o to, że sam pomysł jest zły. Kobieta, która odstaje od idealnego obrazu "mamusiek z przedmieścia", a jednocześnie musi w ich świecie jakoś żyć, to i komediowy samograj, i temat na kolejny ostry, przerysowany serial w stylu "Suburgatory". "Druga najgrubsza kura domowa z Westport" takim serialem nie jest i nie będzie, bo traktuje widzów jak idiotów.