Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
16 października 2016, 21:33
"This Is Us" (Fot. NBC)
Po raz drugi w naszym podsumowaniu doceniamy "Westworld", a po raz trzeci "This Is Us". Zakochaliśmy się w "Niepewnych" HBO i Issie Rae, zaś dokładnie odmiennymi uczuciami obdarzyliśmy "Rozwód" z Sarah Jessicą Parker.
Po raz drugi w naszym podsumowaniu doceniamy "Westworld", a po raz trzeci "This Is Us". Zakochaliśmy się w "Niepewnych" HBO i Issie Rae, zaś dokładnie odmiennymi uczuciami obdarzyliśmy "Rozwód" z Sarah Jessicą Parker.
HIT TYGODNIA: "Westworld" wkręca widzów coraz bardziej
To było do przewidzenia – po fantastycznym 1. odcinku, zachwycającym rozmachem i pomysłowością, przyszedł czas na kolejny, który sprawił, że widzowie zaczęli rozkładać serial na czynniki pierwsze. "Chestnut" w perfekcyjny sposób pogłębił niektóre z wątków pojawiających się już w premierze, a przy okazji wprowadził kolejne, sugerując, że wszystko, co widzieliśmy do tej pory, to tylko fasada. Prawdziwe atrakcje dopiero czekają na odkrycie.
Oczywiście widzowie czekać nie zamierzają, dlatego sieć od razu zaczęła snuć domysły na temat tego, co Jonathan Nolan i Lisa Joy ukrywają w swoim serialu. Przedstawialiśmy już Wam kilka fanowskich teorii, a spokojnie można zakładać, że po każdym odcinku będą pojawiać się kolejne. Machina promocyjna w gruncie rzeczy dopiero zaczyna się rozkręcać, podobnie zresztą jak cały "Westworld", który przy odkrywaniu tajemnic swojego świata, nie zapomina o poszczególnych postaciach.
Każdy z pojawiających się na ekranie bohaterów, niezależenie do tego, czy to człowiek, czy maszyna, ma do opowiedzenia jakąś fascynującą historię. Za każdym kryje się coś więcej i wszystkich można rozpatrywać z różnych perspektyw, co sprawia, że o serialu HBO w kolejnych tygodniach będzie tylko głośniej. Chyba nikt nie ma nic przeciwko? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "This Is Us" – trzeci odcinek i znów strzał w dziesiątkę
Jeśli wciąż nie do końca wierzycie, że "This Is Us" może być aż tak dobre, nie jesteście sami. Też momentami jeszcze się zastanawiam, kiedy coś tu pójdzie nie tak. Do tego typu myślenia przyzwyczaiły nas niemal wszystkie doświadczenia z telewizją ogólnodostępną z ostatnich lat – nawet jeśli serial zaczynał z wysokiego C, potem albo się psuł, albo oglądalność spadała, albo jedno i drugie.
"This Is Us" w trzecim tygodniu emisji – i zarazem po zmianie slotu – zanotowało wzrost oglądalności, więc chyba pora zacząć wierzyć, że to się dzieje naprawdę. Zwłaszcza że 3. odcinek, czyli "Kyle", nie tylko zaoferował nam kolejny z charakterystycznych dla serialu wdzięcznych twistów, ale też działał na płaszczyźnie emocjonalnej. Czyli pokazał nam Rebeccę i Jacka jako zrozpaczonych rodziców, którym "nowy Kyle" nie zastąpił tego, którego stracili. To był odcinek jednocześnie subtelny i mocny, zaskakujący i mający sens.
Zobaczyliśmy, jaką drogę przeszedł Randall – zarówno on, jak i jego rodzice – do tego, by stać się tym, kim jest dzisiaj. Kilka luk znów się wypełniło, kilka rzeczy stało się bardziej zrozumiałych, a przede wszystkim nie mogę się nadziwić temu, jak inteligentnie zrobione i pełne naturalnego ciepła są te emocjonalne bomby, które zrzuca na nas "This Is Us". To nie tylko serial, to po prostu prawdziwe życie, z całym swoim skomplikowaniem (i bardzo młodą babcią, bo wiadomo, telewizja ogólnodostępna). [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Sarah Jessica Parker i jej męczący "Rozwód"
"Rozwód" teoretycznie miał wszystko, żeby stać się hitem. Czyli HBO, twórczynię "Catastrophe" za sterami i świetną obsadę z Sarah Jessicą Parker i Thomasem Hadenem Churchem na czele. I teoretycznie wszystko jest OK – serial jest nieźle napisany i w założeniu ambitny, niewątpliwie ma swój styl i daleko mu do nijakiego. Ale…
Ale po prostu nie działa. Bo i co z tego, że to ambitne i mające większy związek z prawdziwym życiem, niż byśmy chcieli, skoro dwójka głównych bohaterów za nic nie zachęca do tego, aby się w tę historię zagłębić. Sarah Jessica Parker i jej serialowy mąż nie są ani przekonującą parą, która właśnie się rozstaje po latach, ani nawet dwójką osób, których perypetie chciałoby się śledzić. To dwoje irytujących, niesympatycznych ludzi, których losy ani przez moment nie zaczęły mnie obchodzić – a mam za sobą sześć odcinków.
Dokładnie tak samo jest z drugim planem. "Rozwód" opowiada o świecie pięćdziesięciolatków, w którym nikt nie jest szczęśliwy ani nawet zadowolony z tego co ma, a prawdziwa miłość nie istnieje. Wszyscy bez wyjątku nie znoszą swoich współmałżonków, niektórzy tylko twierdzą, że rozwód jest jeszcze bardziej parszywy niż małżeństwo, więc lepiej już nic nie zmieniać. Oglądanie tego w najlepszym razie nuży, w najgorszym jest mordęgą.
Oczywiście, "Rozwód" nie jest najgorszym serialem świata. W porównaniu z sitcomami Wielkiej Czwórki wypada przyzwoicie, bo mimo wszystko wciąż jest to przemyślany komediodramat z kablówki, który nie traktuje widza jak idioty. Ale nie tego się spodziewałam, kiedy HBO szumnie przez kilka miesięcy zapowiadało wielki powrót Sarah Jessiki Parker do telewizji. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Issa Rae i "Niepewne"
Fascynujące, że tuż obok takiego giganta jak "Westworld" w tej samej stacji pojawił się serial tak diametralnie różny. Bo "Niepewne" autorstwa Issy Rae, to skromna, nie roszcząca sobie pretensji do rozpalania wyobraźni fanów na całym świecie produkcja o zwykłej dziewczynie i jej zupełnie zwyczajnym życiu. Nie ma tu wielkich wydarzeń i dramatycznych zwrotów akcji, jest za to uderzająco normalna bohaterka, w której trudno nie zakochać się od pierwszego wejrzenia. A jeśli nawet uda Wam się tego uniknąć, to po "Broken Pussy" w jej wykonaniu po prostu musicie wpaść po uszy.
https://youtu.be/jE6oW9i21Wk
Issa Rae (a w serialu Issa Dee) to zdecydowanie największe odkrycie minionego tygodnia. Aktorka i twórczyni internetowego serialu "Awkward Black Girl" udowodniła, że aby wciągnąć widzów w nową produkcję wcale nie potrzeba przeznaczać na to wielkich środków. Wystarcza szczerość, masa pozytywnej energii i luźne spojrzenie na rzeczywistość. "Niepewne" nie odkrywają Ameryki ani nie wygłaszają głośnych tez – to po prostu sympatyczna historia, w której każdy znajdzie coś dla siebie i zobaczy świat w nieco jaśniejszych barwach. Na jesienną depresję będzie jak znalazł. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "The Missing" wraca z nową sprawą
Mateusz narzekał trochę, że w długo oczekiwanej premierze 2. sezonu "The Missing" wszystkiego było szalenie dużo, twist gonił twist i w efekcie zgubiły się gdzieś takie zwykłe, ludzkie emocje, które dwa lata temu czyniły serial tak wyśmienitym. I rzeczywiście, bracia Williamsowie tym razem wrzucili do jednego worka bardzo dużo wszystkiego i postawili raczej na emocjonujący thriller niż emocjonalny dramat. Ale chciałabym przypomnieć, że 1. sezon też takie odcinki miał, a przy tym nie zatracał tego co najważniejsze.
Nie widzę powodu, żeby narzekać na "The Missing" po takim otwarciu – będziemy narzekać, jeśli cały sezon będzie tak pędził naprzód – wręcz przeciwnie, wypada docenić sprawność, z jaką to poskładano. Otwarcie 2. sezonu nie ma ani jednego słabszego momentu, ciągle coś się dzieje, ciągle jesteśmy czymś zaskakiwani, a to, jak zgrabnie poprowadzono akcję na kilku różnych płaszczyznach czasowych, robi wrażenie. To bardzo dobry odcinek serialu, który przyzwyczaił nas do tego, że zwykle jest trochę bardziej kameralny.
Bezbłędny scenariusz, zmiana scenerii i nowa obsada, w której znajdują się m.in. David Morrissey i znana z "Breaking Bad" Laura Fraser – to wszystko każe mi z nadzieją patrzeć w najbliższą przyszłość "The Missing". Jak będzie, to się okaże, niemniej jednak w tym tygodniu brytyjski serial wypada na tle konkurencji więcej niż dobrze. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Crossover "Brooklyn Nine-Nine" i "New Girl" – jak nie powinno się tego robić
Crossovery powstają w jasnym celu – mają podnieść oglądalność obydwu zaangażowanych seriali. Nawet i w tym formalnym aspekcie połączenie dwóch komedii FOX-a, czyli "Brooklyn Nine-Nine" i "New Girl" okazało się niewypałem. Nie dość że obydwa tytuły zanotowały niższą oglądalność niż przed tygodniem, to jeszcze zaserwowały swoim widzom zdecydowanie najgorsze odcinki w tym sezonie.
Powiedzieć, że ten crossover nie miał sensu, to nie powiedzieć nic. Spotkanie dwóch komediowych światów wypadło wprost żenująco, obnażając kompletny brak jakichkolwiek pomysłów ich twórców. W gruncie rzeczy dostaliśmy całkiem przeciętne odcinki, o których zaraz po obejrzeniu nie pamiętałby nikt, ale z uwagi na niezwykłość wydarzenia, trzeba je ocenić znacznie ostrzej. Krótkie spotkania bohaterów obydwu seriali ani nie wnosiły zupełnie niczego do fabuły, ani nie były zabawne, ani naturalne.
Z łącznie 40 minut tej "zabawy" nie da się wymienić choćby jednego udanego gagu, czy po prostu czegokolwiek, co uzasadniałoby sparowanie brooklyńskich policjantów z Jess i resztą towarzystwa. Trudno przejść obojętnie obok takiej scenariuszowej impotencji, bo naprawdę napisanie kilku solidnych dowcipów nie wydaje się niemożliwym do wykonania zadaniem. W tym przypadku jednak rzeczywistość okazała się brutalna. Byłoby mi nawet żal obydwu seriali, gdybym nie był tak rozgoryczony. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Obrzydliwość z piekła rodem, czyli "Ash kontra martwe zło" w formie
Jeśli nie jesteście fanami krwistego humoru serialu z Bruce'em Campbellem w roli głównej, to lepiej darujcie sobie ten punkt zestawienia. Bo tego, co w nim zobaczycie, z pewnością nie da się już "odzobaczyć". O scenie w kostnicy sam Bruce wspominał podczas naszej rozmowy: "czasem trzeba się poświęcić i pozwolić, by wepchnęli ci głowę we wnętrzności umarlaka". W rzeczywistości wygląda to znacznie gorzej, niż brzmi.
Pewnie, że "Ash kontra martwe zło" zdążył nas już przyzwyczaić do totalnych odlotów i tego, że absolutnie niczego w nim nie można traktować poważnie, ale to, co działo się w odcinku "The Morgue", to zupełnie inny poziom. Walka bohatera ze zwłokami, bardzo bliskie spotkanie z tą częścią ciała, do której słońce nie dochodzi, a w końcu starcie z piekielną okrężnicą to dokładnie ten typ sceny, jakiej spodziewalibyśmy się po tym serialu, a jednocześnie coś, na co w najmniejszym stopniu nie mogliśmy być gotowi.
Gdyby cokolwiek z tego działo się na poważnie, nie strawiłbym ani sekundy tego widowiska, ale gdy Ash podsumowuje wszystko cudownym zdaniem "This town is only big enough for one asshole, and that asshole is me!", to trudno nie parsknąć śmiechem. Takie rzeczy tylko w tym serialu, więc przeżyjmy to jeszcze raz (wideo TYLKO dla odważnych). [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Podróż do przyszłości w "Halt and Catch Fire"
Jestem pod wielkim wrażeniem finału "Halt and Catch Fire", jak i całego sezonu. I bardzo, ale to bardzo się cieszę, że będziemy mieli okazję zajrzeć z bohaterami do przyszłości w 4. sezonie, który telewizja AMC zamówiła mimo słabej oglądalności. Serial, który przez dwa lata bardziej aspirował do bycia jedną z najlepszych produkcji kablówkowych niż nią był, wreszcie rozwinął skrzydła, namieszał w swojej grupce bohaterów i kazał im ponieść liczne porażki, tylko po to, by znów mogli się spotkać i zacząć planować "kolejną wielką rzecz".
Dyskusja o internecie z odcinka "NeXT", w czasie której nasza ulubiona czwórka (plus Tom) spierała się o to, co dla nas teraz jest codziennością, a przy okazji na wierzch wyszły tłumione emocje i wzajemne animozje, to absolutne cudeńko pod każdym względem. Wszyscy zdają się mieć świadomość, że to, co się dzieje, jest początkiem prawdziwej rewolucji, a jednak gubią się straszliwie, szukając sposobu, jak to ugryźć. Wyobrażam sobie, że tak rzeczywiście mogły wyglądać rozmowy o internecie u progu lat 90. A nawet jeśli wyglądały inaczej, to serial odwalił rewelacyjną robotę, pokazując nam perspektywę tej niezwykle utalentowanej czwórki ludzi, którzy do tej pory częściej odchodzili zrezygnowani niż cieszyli się z sukcesów.
A przy tym wszystkim "Halt and Catch Fire" jest zbyt mądre, żeby przemienić się w bajkę, gdzie na końcu musi być happy end. Nie wiemy, czy oni rzeczywiście odniosą w końcu ogromny sukces, czy znów się pogubią. Wiemy za to niemal na pewno, że Cameron i Donna pójdą na prawdziwą wojnę, choć przecież w tym momencie naprawdę mogły się pogodzić. Co jest kolejnym dowodem na to, że łatwych rozwiązań nie będzie. Tylko krew, łzy i internet. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Śpijcie dobrze – koszmarnie nudna premiera "Falling Water"
USA Network zafundowało nam w tym tygodniu serialowy usypiacz pierwszej klasy. "Falling Water" opiera się na całkiem ciekawym pomyśle, by ludzkie sny były ze sobą połączone i skrywały jakąś straszliwą tajemnicę. Niestety, ten zamysł to w gruncie rzeczy jedyny pozytyw serialu, który poza tym oferuje godzinną nudę i szereg kompletnie niezrozumiałych scen.
Rzeczywistość przenika się tu z sennymi wizjami w takim stopniu, że nie sposób oddzielić ich od siebie. Na ekranie króluje chaos, kolejne sceny pojawiają się bez ładu i składu, a odnalezienie w nich sensu to zadanie praktycznie niewykonalne. Co z tego, że całość nieźle wygląda, a historia chociaż jednej bohaterki (granej przez Lizzie Brocheré Tess) potrafi nawet zainteresować, skoro cała reszta sprawia, że na przemian spoglądasz na zegarek, podtrzymujesz opadające powieki i irytujesz się na twórców, że marnują Twój cenny czas?
"Falling Water" to kolejna próba stworzenia ambitnego science fiction, która pada w zderzeniu z rzeczywistością. Twórcy chcieli, by ich serial fascynował i zmuszał widzów do stopniowego układania fragmentów skomplikowanej łamigłówki, ale zapomnieli o tym, że najpierw wypadałoby ich czymś zaintrygować. Wybaczcie drodzy państwo, ale takie zagadki to możecie rozwiązywać sobie sami. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: A Ty chcesz się przespać z Caitlyn Jenner? – pyta "Atlanta"
Próby zabawy formą zawsze należy doceniać – zwłaszcza jeśli są one tak udane, jak w przypadku najnowszego odcinka "Atlanty". "B.A.N.", jedyny w tym sezonie odcinek stworzony od początku do końca przez Donalda Glovera, wygląda jak długi skecz z "Saturday Night Live", ale jednocześnie jest czymś więcej niż zwykłą satyrą.
Tytuł odcinka to skrót od nazwy Black American Network – stacji telewizyjnej, którą odwiedza Paper Boi, by porozmawiać m.in. o stosunku czarnoskórych do osób transpłciowych. Od początku można się domyślić, że nie będzie to zwykła dyskusja, jedna z miliona, które do tej pory przeprowadzono na ten temat, jednak chyba każdego mogły zaskoczyć pokłady absurdu nawarstwiające się wraz z trwaniem odcinka.
No bo jak poważnie traktować dyskusję, której zalążkiem jest wpis Paper Boia na Twitterze o tym, że nie chciałby uprawiać seksu z Caitlyn Jenner? Czy to znaczy, że jest transfobem? A dalej jest jeszcze bardziej surrealistycznie – mamy czarnego chłopaka walczącego o prawo do bycia białym dorosłym, który funduje nam świetną puentę na koniec odcinka, pojawiają się także świetne reklamy dostosowane do czarnoskórego odbiorcy. Glover w tym odcinku doskonale punktuje hipokryzję nie tylko białych, ale także czarnoskórych, a jednocześnie wyśmiewa wszelkie próby kreowania nieraz sztucznych podziałów między nimi.
W "B.A.N.", mimo wyraźnej satyrycznej konwencji, nie chodzi tu wyłącznie o rozbawienie widza. Ostatecznie jednak, po obejrzeniu całego odcinka można dojść do smutnej konkluzji – nawet jeśli telewizja próbuje poruszyć ważniejsze tematy, i tak na końcu najważniejsze będą reklamy. [Nikodem Pankowiak]
KIT TYGODNIA: Druga najgrubsza kura domowa z Westport
Jeżeli jakiś serial całkiem poważnie chciano nazwać "The Second Fattest Housewife in Westport", to znak, że trzeba go sobie odpuścić. "American Housewife" co prawda doczekało się trochę lepszego tytułu, ale temat pozostaje bez zmian: grubość, grubość, grubość. Serio, nie wiem, kiedy ostatnio słyszałam w amerykańskiej telewizji słowo "gruby", odmieniane na tyle sposobów. Jakbyśmy wcale nie żyli w czasach poprawności politycznej.
Może i miałoby to swój urok, gdyby zrezygnowano z łopatologii i postawiono na trochę bardziej wyrafinowane żarty. Ale nie, główna bohaterka – Katie Otto (Katy Mixon), która mieszka z rodziną na bogatym przedmieściu na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie wszyscy są piękni, szczupli i absolutnie doskonali – zajmuje się głównie swoją tuszą, jednocześnie próbując wmówić widzom, że zupełnie się tym nie martwi. I jest to tyleż niewiarygodne, co trudne do zniesienia.
A przecież to mogłaby być kolejna fajna, ostra satyra na amerykańskie przedmieścia, które rzeczywiście są swego rodzaju stanem umysłu i gdzie rzeczywiście ludzie mają "wielkie domy i malutkie tyłki". Do tego jednak potrzeba inteligentnych żartów, a na te "American Housewife" ewidentnie nie stać. [Marta Wawrzyn]