Początki, końce i dużo śmiechu po drodze. Recenzujemy premierę 3. sezonu "Jane the Virgin"
Marta Wawrzyn
18 października 2016, 20:02
"Jane the Virgin" (Fot. CW)
"Jane the Virgin" wreszcie do nas powróciła, razem z całym swoim kolorowym światem, i już na początek przyniosła zaskoczenie. I to takie z gatunku dość dużych. Ogromne spoilery, proszę państwa.
"Jane the Virgin" wreszcie do nas powróciła, razem z całym swoim kolorowym światem, i już na początek przyniosła zaskoczenie. I to takie z gatunku dość dużych. Ogromne spoilery, proszę państwa.
Cztery miesiące minęły od czasu, kiedy Michael został postrzelony przez Susannę – czyli tak naprawdę Sin Rose-tro – i jego życie zawisło na włosku. Spodziewaliśmy się wszystkiego: śmierci, amnezji, śpiączki, tysiąca zawijasów prowadzących do happy endu Jane i Rafaela. Ale chyba mało kto przewidział to, co rzeczywiście się stało – że Michael nie tylko przeżyje, ale też przetrwa jakąś wyjątkowo straszną operację, obudzi się i na dodatek jeszcze będzie wszystko pamiętał (choć oczywiście serial nie mógł sobie odmówić małego żarciku na temat amnezji). Gdzie te wszystkie szalone twisty!?
"Jane the Virgin" nieźle z nas sobie zażartowała, stawiając na najprostsze rozwiązanie z możliwych. Choć oczywiście może się jeszcze zdarzyć jakiś zwrot akcji, jakiś przerażający dramat, który na nas spadnie, w momencie kiedy nasza czujność została uśpiona. Wszystko jest możliwe, ale jednak nie do końca potrafię sobie wyobrazić zabicie Michaela, po tym jak cudem przeżył. Choć zauważyłam lekką groźbę zawartą w słowach, że losy jego i Petry są ze sobą powiązane.
Na razie jednak możemy odetchnąć z ulgą po dramatycznych przeżyciach, o ile w ogóle takie miały miejsce w Waszym przypadku. Bo ja muszę przyznać, że ton odcinka "Chapter Forty-Five" był tak lekki i komediowy, iż bardzo szybko zaczęłam wierzyć w szczęśliwe zakończenie. Po czym je otrzymałam, uff! A w międzyczasie wiele razy przeskoczyliśmy z naszym cudownym narratorem najróżniejsze strony powieści, jaką jest życie Jane Gloriany Villanuevy, tu i ówdzie zatrzymując się na dłużej.
Świetnie skonstruowany odcinek przerzucał nas po różnych osiach czasowych i miejscach, tych prawdziwych i tych wyobrażonych. Dowiedzieliśmy się, że nasza telenowelowa heroina już kilkanaście lat temu zdołała sobie wyrobić jasne zdanie na temat tego, czym jest romans, i zabezpieczyła się przed niechcianymi niespodziankami. Poznaliśmy początki jej związku z Michaelem, w których główną rolę odgrywał magiczny pocałunek, pewna "głupia", ale podobno bardzo dobra zupa oraz spontaniczna wymiana przekleństw, oczywiście takich, jakie można puścić w otwartej amerykańskiej telewizji. Był także pewien intelektualista o imieniu Sam, którego Jane szaleńczo kochała przez siedemnaście miesięcy, choć właściwie do końca nie da się zrozumieć czemu.
Ta telenowela we flashbackach prowadzona była z taką lekkością i takim wdziękiem, że trudno było z minuty na minutę nie zacząć nabierać coraz silniejszego wrażenia, iż żadna tragedia nas dziś nie spotka. "Jane the Virgin" potrafi co prawda zmieniać ton po mistrzowsku, ale to jednak byłoby okrucieństwo. Zwłaszcza że na drugim froncie toczyły się przecież absurdalne perypetie Anezki, Rafaela i pewnego kurczaka, który lada chwila mógł się rozmrozić, a Rogelio zaplątał się w zabawną przygodę z "fanami", policją i kubkiem moczu.
Wrzucenie największej możliwej tragedii do takiego odcinka by nie pasowało – i oczywiście jej tam nie wrzucono. Ale co się napłakaliśmy razem z Jane, to nasze. Gina Rodriguez jest niesamowita, kiedy jej bohaterce świat się wali na głowę. Rok temu podziwialiśmy ją, jak z szaleństwem w oczach ruszała na misję prowadzącą do odzyskania Mateo, teraz zaprezentowała nam pełną gamę latynoskich emocji – przy których nasze emocje są niczym! – u łoża znajdującego się krytycznym stanie męża. Powtarzam to od początku i powtórzę to jeszcze raz: "Jane the Virgin" działa nie tylko dlatego, że jest inteligentnym serialem, który ma szalony dystans do siebie, ale też dzięki aktorom grającym główne role. A przede wszystkim tej dziewczynie, która od pierwszej chwili wypadała zadziwiająco wiarygodnie w roli ciężarnej dziewicy.
Skoro przetrwaliśmy razem z nią kolejne przerażające chwile, pytanie brzmi: co dalej? Jennie Urman, twórczyni "Jane the Virgin", mówi, że Michael nie tylko nie zostanie uśmiercony w najbliższym czasie, ale też wróci do pracy i swojej zwykłej codzienności, gdzie czekają go rozmaite komplikacje. Rafael nie będzie uderzał do Jane, bo w tym momencie nie bardzo już może, a poza tym scenarzyści sami mają dość trójkąta miłosnego. Ale też nie mamy co się spodziewać, że między nim a Petrą – obecnie wciąż spetryfikowaną – coś się zacznie dziać. Co prawda on odrzucił tak naprawdę nie swoją byłą żonę, tylko Anezkę, ale też kiedy mówił, że nie chce wracać do tego, co kiedyś nie wyszło, miał już na myśli związek z Petrą. Jest jeszcze Luisa, Rose i łódź podwodna… No zupełnie jak w telenoweli!
"Jane the Virgin", po tym jak napędziła nam stracha, wydaje się więc wracać na swoje zwykłe tory – raczej lekkie i komediowe, niż wyczerpujące emocjonalnie. Ale też nie bez powodu narrator przypomniał nam swoje słowa, że "Michael nie przestał kochać Jane aż do swojego ostatniego oddechu". "To narrator, na którym możemy polegać, i my zamierzamy się do tego odnieść" – skomentowała to Jennie Urman, sugerując tym samym, że Michael, który przeżył tysiąc szalonych twistów, jedną ciężką operację i wojnę podjazdową matki z żoną w szpitalnej poczekalni, wcale nie jest bezpieczny.
I w tym momencie aż chciałoby się, żeby "Jane the Virgin" była książką, na której ostatnią stronę można by zajrzeć od niechcenia. Bo to chyba oczywiste, że to serial, w przypadku którego sama podróż jest znacznie ważniejsza od tego, co nas czeka u jej kresu?