Horror, przed którym nie uciekniesz. Recenzujemy "Playtest" – 2. odcinek 3. sezonu "Black Mirror"
Marta Wawrzyn
22 października 2016, 22:00
"Black Mirror" (Fot. Netflix)
W 2. odcinku nowego sezonu "Black Mirror" Charlie Brooker wraz z reżyserem Danem Trachtenbergiem mówią nam, że nie, naprawdę nie chcemy, żeby gry stały się jeszcze bardziej realistyczne. Pełne spoilery!
W 2. odcinku nowego sezonu "Black Mirror" Charlie Brooker wraz z reżyserem Danem Trachtenbergiem mówią nam, że nie, naprawdę nie chcemy, żeby gry stały się jeszcze bardziej realistyczne. Pełne spoilery!
"Playtest" nie jest wybitnym odcinkiem "Black Mirror", o którym będziemy dyskutować tygodniami, ale spokojnie, nie miał takim być. Nowy sezon serialu Brookera jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co wyciągniesz, ale niemal zawsze będzie to coś mniej lub bardziej strasznego. Każdy odcinek jest więc zupełnie inny, a ten to radosna wariacja na temat filmowego horroru, z gatunku takich, które pochłania się w multipleksie z popcornem w ręku. Odcinek nie ma wielkich ambicji i nie udaje, że je ma. Ma nam sprawiać frajdę, strasząc przy pomocy prostych sztuczek, które nawarstwiają się, aż koszmar staje się nie do zniesienia. Ma też sprawić, że głównego bohatera będzie nam na koniec bardzo, ale to bardzo żal, ponieważ to dzięki niemu ta historia powinna zostać z nami na dłużej.
I rzeczywiście jest mi go bardzo, bardzo żal, bo Wyatt Russell (syn Kurta Russella i Goldie Hawn) w roli Coopera wypada przesympatycznie. To zwykły, miły, typowo amerykański chłopak, który jest everymanem idealnym. Tak jak my wszyscy, pragnie czasem ucieczki, tyle że w przeciwieństwie do większości z nas potrafi też te pragnienia realizować. Rodzinne dramaty wyganiają go z domu na różne krańce świata, aż w końcu ląduje w Londynie i bum!, spotyka go Charlie Brooker. Nie we własnej osobie niestety, a w osobie niejakiej Sonji (Hannah John-Kamen), dziewczyny, która nakręca go na gry (a także karmi pewnym popularnym na Wyspach paskudztwem, które ostatnio stało się źródłem paniki na Wyspach i zarazem jednym z koronnych dowodów na to, że Brexit zaszkodzi głównie samym Brytyjczykom).
BREAKING POINT pic.twitter.com/wmG13xqhbG
— Charlie Brooker (@charltonbrooker) October 13, 2016
A jakie jest marzenie każdego gracza? Brooker sam nim był – i sporo też o grach pisał – więc dobrze wie, że im bardziej gra jest realistyczna, tym bardziej przykuwa naszą uwagę. Wymyślił więc szatańskie urządzenie, które wygląda trochę jak minimalistyczne gogle do wirtualnej rzeczywistości, a trochę jak Google Glass, ale możliwości ma dużo, dużo większe. W praktyce wkręca się do naszego mózgu, dowiaduje się, czego się boimy, a następnie funduje nam najbardziej przerażający możliwy koszmar bezpośrednio w naszej głowie.
Urządzenie jest testowane na żądnych wrażeń ochotnikach, takich jak ten milutki i głupiutki Amerykanin, który przez większość odcinka nerwowo do nas gada, starając się ukryć swoje podenerwowanie. "Playtest" to niestety najbardziej przewidywalny odcinek świata – od początku wiemy, jak skończy Cooper, bo gdyby wyszedł z tego bez szwanku, siła rażenia całej historii byłaby niewielka. Ta przewidywalność to jest niewątpliwie jakaś wada, która jednak nie przeszkadza dobrze się bawić podczas seansu.
Bo ten odcinek, tak jak każdy w tym sezonie, to inteligentnie skonstruowana rozrywka, mocno osadzona w gatunku, który służy jej za wzór, i zarazem biorąca go w nawias. Dan Trachtenberg, reżyser hitowego "Cloverfield Lane 10", po mistrzowsku podkręca napięcie, coraz głębiej i głębiej wchodząc w koszmary, które siedzą w zwyczajnym chłopaku, szukającym dreszczyku emocji. Od pierwszej chwili wszystko tu służy budowaniu atmosfery grozy, począwszy od samej siedziby tajemniczej firmy, która rzeczywiście wygląda jak wyjęta z "Harry'ego Pottera", przez jej szefa – Japończyka, a jakże! Też Was najbardziej na świecie przerażają japońskie horrory? – aż po zapewnienia, że grzybek wszczepiany Cooperowi to "nic permanentnego", tylko "taki mały zabieg medyczny".
W głowie sympatycznego Amerykanina oczywiście okazują się siedzieć całkiem dziwne rzeczy, które czasem bawią, czasem sprawiają, że ciarki człowiekowi przechodzą po plecach, a czasem skłaniają do zastanowienia: "Hm, a co by się pojawiło, gdybym to ja testował/-a taką grę?". Nie jest wielkim odkryciem myśl, że nasze największe strachy znajdują się w nas samych. Ale sposób ich pokazania, jak również to, jak jesteśmy wprowadzani wraz z Cooperem na kolejne poziomy tej makabrycznej gry, to już wyższa szkoła jazdy. To nie jest najlepszy odcinek "Black Mirror", ale swoim zmyślnym konceptem oraz sprawnym wykonaniem i tak bije na głowę większość rzeczy, które widziałam w tym tygodniu w serialach.
Aby "Playtest" był czymś więcej niż zwykłą popcornową rozrywką, wystarczył prosty zabieg: osadzenie testowanej gry nie w wirtualnej rzeczywistości, a w rzeczywistości rozszerzonej. W efekcie nie tylko biedny Cooper przestaje szybko rozróżniać, co się dzieje naprawdę, a co nie – my także. Brooker z Trachtenbergiem bawią się naszym kosztem do ostatniej chwili, wprowadzając coś na kształt rosyjskiej matrioszki, tyle że w grze. Dostajemy więc jedno zakończenie i drugie, i trzecie – aż sami nie wiemy, w co wierzyć. I czy przemawiająca spokojnym głosem Katie (Wunmi Mosaku) to nasz przyjaciel, czy wróg.
Końcówka, z chłodną notką do raportu o telefonie do mamy, wygląda jak okrutny żart, kpina w żywe oczy, zarówno z widza, jak i biednego Coopera. W tym momencie procentuje to, że Wyatt Russell stworzył przesympatyczną postać – faceta rzeczywiście po ludzku szkoda. Bardziej chyba niż kogokolwiek innego w tym sezonie "Black Mirror", w końcu na jego miejscu zachowywalibyśmy się pewnie identycznie. I nie byłoby w tym niczego złego ani dziwnego. To normalne, że takie gry ludzi kręcą i że uważamy, iż jesteśmy bezpieczni, kiedy w nie gramy.
"Playtest" działa jako historia tego konkretnego bohatera, który w poszukiwaniu dróg eskapizmu udał się do miejsca, gdzie nie powinien był się zapuszczać, i został zabity ironią. Działa też jako rozrywka z dreszczykiem, której inteligentna konstrukcja, polegająca na nakładaniu na siebie kolejnych warstw rzeczywistości – dokładnie tak jak zapowiedziała Katie – potrafi sprawić sporo frajdy. Ale nie jest to dzieło, które można by interpretować bez końca.
Wszyscy mamy w głowie jakieś koszmary i lepiej, żeby żaden Japończyk nie zamienił ich w grę, po której przejściu będziemy skakać ze szczęścia, że wciąż żyjemy. Żebym jednak na serio zaczęła się nad nimi zastanawiać, Charlie Brooker musiałby zrezygnować z lekkiego tonu, przystopować z żarcikami i uderzyć dużo, dużo mocniej. Nie zrobił tego, bo miał taką a nie inną wizję tej historii. To miała być i jest swobodna wariacja na temat horroru, nie wykład na temat przyszłości gier (pewnie nie aż tak odległej, jak by nam się zdawało na pierwszy rzut oka) z elementami etyki.
Jedni powiedzą, że wyszło super, drudzy, że zbyt banalnie jak na "Black Mirror" – i tak, to prawda, jest super, i jest też raczej banalnie. Ale powiem Wam jedno: jak po "Nosedive" mam awersję do lajków i pastelowego różu (ten drugi w sumie nigdy mnie nie pociągał), tak po tym odcinku już nigdy nie zignoruję prośby o wyłączenie telefonu. Nawet jeśli wyda mi się totalnie głupia. Pojawiło się też we mnie szczere postanowienie, by wreszcie sprawdzić na własnej skórze, jak smakuje Marmite. Skoro twórca "Black Mirror" poleca, to to musi być prawdziwy horror.
I fucking love Marmite. I"m "Hard Marmite". Pretty much one whole jar per piece of toast. Just smashed on there, glass and all. MARMITE.
— Charlie Brooker (@charltonbrooker) October 13, 2016