Odcinek, który przejdzie do historii. Recenzujemy premierę 7. sezonu "The Walking Dead"
Marcin Rączka
24 października 2016, 23:00
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Jedna z największych tajemnic 2016 roku w amerykańskiej telewizji rozwiązana. Wiemy, kogo zabił Negan. Wiemy też, kogo oszczędził. Ale czy premiera 7. sezonu "The Walking Dead" spełniła oczekiwania? Spoilery!
Jedna z największych tajemnic 2016 roku w amerykańskiej telewizji rozwiązana. Wiemy, kogo zabił Negan. Wiemy też, kogo oszczędził. Ale czy premiera 7. sezonu "The Walking Dead" spełniła oczekiwania? Spoilery!
Przerwa pomiędzy finałem 6. sezonu a premierą 7. serii "The Walking Dead" trwała pół roku. Przez ten czas zdążyłem przeczytać w internecie kilkanaście teorii i obejrzeć kilka filmów na YouTube analizujących i ujawniających, kogo zabił Negan. I nawet jeśli część z nich okazała się trafna, to twórcom produkcji AMC nie można odmówić jednego – stworzyli najbardziej okrutny, brutalny i ściskający żołądek odcinek w historii. Napięcie czuć było już od pierwszej sceny, a kolejne minuty jeszcze bardziej je potęgowały. Być może przed emisją naiwnie myśleliście, że "The Day Will Come When You Won't Be" ledwie ujawni ofiarę Negana, cała sprawa rozejdzie się w powietrzu, Rick powróci do Alexandrii i zacznie planować zemstę. Nic bardziej mylnego. Takiego stężenia emocji widzowie "The Walking Dead" jeszcze nie doświadczyli, ale już dziś wiem, że tego typu odcinek trudno będzie powtórzyć w przyszłości. Zastanawiam się też, czy twórcy w premierze 7. sezonu zwyczajnie nie przegięli i nie posunęli się za daleko.
Jestem pod wrażeniem roli Jeffreya Deana Morgana. Negan to zdecydowanie najbardziej przerażający, okrutny, ale jednocześnie trzeźwo myślący przeciwnik, jakiego Rick spotkał na swojej drodze. W przeciwieństwie do Gubernatora, to osoba, która doskonale wie, jak funkcjonuje otaczający go świat. Rozumie, w jaki sposób złamać człowieka, jak zmusić go do współpracy. Słysząc groźby ze strony Ricka, postanawia zastosować wobec niego terapię szokową i wymusza na nim poddanie. Gość ma niesamowitą charyzmę i nie da się ukryć, że do świata pełnego zombie pasuje jak ulał. Nawet sposób, w jaki zwraca się do swojego narzędzia zbrodni jest chory, ale idealnie dopełnia obraz Negana jako człowieka, z którym każdy musi się liczyć.
Oglądając pierwsze minuty odcinka, obawiałem się, że ujawnienie tożsamości ofiary twórcy zachowają na sam koniec. Na szczęście tak się nie stało. To, co wydarzyło się w środku nocy, obejrzeliśmy w formie retrospekcji Ricka, który próbował dojść do siebie leżąc na dachu kampera. Pewne sugestie na temat ofiary pojawiały się już jednak od samego początku. Prawy zakrwawiony policzek Ricka sugerował, że zabity zostanie ktoś klęczący po jego prawej stronie. Mało tego – Negan wspomniał o swoim pomocniku Simonie, pytając przy okazji, czy Rick ma kogoś podobnego i czy ten ktoś leży martwy z mózgiem w stanie płynnym. Powtórna wyliczanka (tym razem pokazana z perspektywy Ricka) wskazała na… Abrahama. Pomyślałem wtedy: "Pfff… czyli znów nie zabili nikogo znaczącego". Ale jednocześnie w mojej głowie pojawiła się myśl, że to przecież nie musi być jedyna ofiara Negana.
I faktycznie! Rudzielca nie było mi szkoda, ale to, co wydarzyło się później, wywarło na mnie dużo większe wrażenie. Tym razem twórcy pozostali zgodni z komiksami i chwała im za to. Wyskok Daryla tylko rozwścieczył Negana, który nie wahając się, wymierzył z pomocą Lucille cios w głowę… Glenna. Można rzec: nareszcie! Cała szopka z jego prawdopodobną śmiercią w 6. sezonie zirytowała mnie na tyle, że jego koniec przyjąłem z zimną krwią. Choć nie ukrywam, że scena w której żegna się z Maggie i próbuje utrzymać się na klęczkach, zagrana została rewelacyjnie. Przejmująco, ale jednocześnie na tyle okrutnie, że wielu widzów zwyczajnie odwróciło wzrok od ekranu.
Myśleliście, że to koniec? Ja też. Byłem przekonany, że po tych dwóch zgonach Rick zrozumie, że nie warto, przynajmniej w tej chwili, stawiać się Neganowi. Ale ten jednak doskonale wiedział, że aby ostatecznie przyporządkować sobie do siebie Ricka i całą grupę, musi zrobić coś jeszcze. Wycisnąć z Grimesa ostateczne emocje (krótka podróż wspomnianym kamperem i tresowanie Ricka w asyście zombie nie zdało rezultatu w oczach Negana), a nic tak nie zaboli jak… wymuszenie na głównym bohaterze odcięcia ręki swojego syna. Im dłużej piszę ten tekst, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, jak daleko posunęli się twórcy w pisaniu scenariusza tego odcinka i nabieram przekonania, że trochę za daleko. Jasne, scena z Carlem była najmocniejsza i najbardziej traumatyczna (cóż z tego, że ostatecznie skończyło się tylko na groźbach), a wielu z Was powie, że tego typu sekwencja była potrzebna, by świadomie wprowadzić do serialu Negana i pokazać wszystkim niedowiarkom, że to on jest teraz "królem". Ostatnie, na co liczę przy oglądaniu "The Walking Dead", to subtelność i łagodność. O ile jednak bawi i cieszy mnie oglądanie scen, w których giną hordy zombie, tak patrzenie na to jak człowiek terroryzuje, torturuje psychicznie i ostatecznie morduje z pomocą kija bejsbolowego dwóch innych (niewinnych) ludzi, to sporo jak na jeden odcinek.
https://www.youtube.com/watch?v=EW_N5-ceitk
I tutaj każdy z Was powinien zrobić sobie własny rachunek sumienia. W niedzielę na naszych łamach opublikowaliśmy ranking najbardziej odjechanych scen w historii "The Walking Dead". Wiele z nich tyczy się momentów, w których ginęli bohaterowie. Pamiętacie, jak zabito Hershela? Co stało się z Lori? W jak idiotyczny sposób zginęła Beth? Każdy z tych momentów w mniejszy lub większy sposób wpłynął na bohaterów i sprawił, że kluczowe odcinki zapadły w mojej pamięci. Premiera 7. sezonu mnie trochę przytłoczyła, a w zagranicznych mediach można znaleźć sporo krytycznych zdań względem wyborów scenarzystów. Czy scena z Carlem była potrzebna? Z perspektywy kolejnych odcinków pewnie tak, bo minie trochę czasu, zanim Rick dojdzie do pełnej formy psychicznej i spróbuje stawić czoła Neganowi.
Problem w tym, że w premierze 7. sezonu "The Walking Dead" – moim zdaniem – zaczyna zjadać swój własny ogon. Twórcy uruchomili właśnie kolejną pętlę podobnych do siebie zdarzeń. Mamy więc groźnego łotra, rozpaczającego Ricka, który za chwile zacznie lizać rany i zbierać siły na konfrontację z Neganem. No bo przecież możemy być pewni, że zemsta nadejdzie. Szybciej lub później. Dokładnie tak samo, jak miało to miejsce w przypadku Gubernatora. I co później? Kolejny przeciwnik? Jeszcze bardziej przerażający od Negana, o ile jest to w ogóle możliwe? Twórcy "The Walking Dead" kręcą się cały czas w bardzo bezpiecznych rejonach i nie silą się na oryginalność. No chyba że za oryginalność traktować możemy zabicie dwóch stosunkowo ważnych bohaterów i kolejną zmianę u Ricka, któremu zbytnia pewność siebie (jaką oglądaliśmy w 6. sezonie) została brutalnie odebrana.
Premiera 7. sezonu "The Walking Dead" miała szokować i nie ukrywam – cel został zrealizowany. Pytanie tylko – co dalej? Tego typu odcinki nie będą przecież pokazywane co tydzień. Śmiem twierdzić, że podobne sceny z podobnymi ofiarami obejrzymy dopiero w kwietniu w przyszłego roku, podczas finału 7. serii. Co wydarzy się do tego czasu? Wspomniane już przeze mnie lizanie ran? Szukanie sojuszników? Plan zemsty na Neganie? Wszystko to brzmi dość blado przy tym, co zobaczyliśmy w premierze, a scenarzyści "The Walking Dead" są znani z zapychania odcinków niczego nie wnoszącymi wątkami.
Podsumowując – po premierze 7. sezonu "The Walking Dead" targają mną dość mieszane uczucia. Z jednej strony twórcy stworzyli odcinek, który przejdzie do historii telewizji. Takiego stężenia brutalności, tortur i ogólnego przerażenia w oczach bohaterów nie widziałem od dawna. "The Day Will Come When You Won't Be" został bardzo dobrze zagrany, świetnie nakręcony (Greg Nicotero postarał się o fantastyczne zbliżenia na twarz Ricka i innych bohaterów) i pozostawił bohaterów w stanie agonii, z którego trudno będzie mi się wykaraskać. Ale przeszkadza mi, że "The Walking Dead" stawia na rzeź, nie siląc się na nieco głębszą, dojrzalszą historię. W 6. sezonie były momenty, które wspominam bardzo dobrze. Dziś jednak wszystko szlag trafił.
Historia buduje się od nowa i jeśli ten serial ma być emitowany jeszcze kilkanaście lat, średnio co trzy, cztery sezony będziemy świadkami takich "resetów". Pytanie tylko, kiedy taka forma opowiadania nam wszystkim się znudzi.