Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
30 października 2016, 21:03
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Ten tydzień zdominowała dyskusja o krwawej łaźni w "The Walking Dead". A poza tym doceniamy "Zamęt", "This Is Us", "The Fall", a także – po raz ostatni w tym miesiącu! – "San Junipero" z 3. serii "Black Mirror".
Ten tydzień zdominowała dyskusja o krwawej łaźni w "The Walking Dead". A poza tym doceniamy "Zamęt", "This Is Us", "The Fall", a także – po raz ostatni w tym miesiącu! – "San Junipero" z 3. serii "Black Mirror".
HIT TYGODNIA: "San Junipero" jeszcze raz
Tak, chwaliliśmy już 3. sezon "Black Mirror" tydzień temu. W ostatnim czasie pisaliśmy także zarówno o tym odcinku, jak i o całej reszcie, w mniejszych lub większych superlatywach. Nie możemy jednak przejść obojętnie wobec faktu, że "San Junipero" to nawet jak na serial Charliego Brookera dzieło absolutnie wyjątkowe. Oglądałem go oczywiście więcej niż raz i praktycznie za każdym seansem podobał mi się coraz bardziej, utwierdzając mnie w przekonaniu, że muszę zmienić kolejność w czołówce listy moich ulubionych odcinków "Black Mirror".
Bo "San Junipero" posiada to, za co ten serial uwielbiamy, czyli absolutnie błyskotliwy koncept, nad którym można dyskutować godzinami, zauważając jego różne oblicza, jak i znacznie więcej. Historia to jednocześnie bardzo pasująca do świata "Black Mirror", jak i zdecydowanie wyróżniająca się na tle całej reszty. Dawka różnego rodzaju emocji, wzruszeń, ekranowej magii i scenariuszowego wyrachowania jest tak duża, że do teraz nie potrafię pojąć, jak udało się to wszystko zmieścić w zaledwie jednej godzinie. "San Junipero" to telewizja absolutnie najwyższej klasy, właściwie już wykraczająca poza jej ramy. Widać po niej, co oznacza netfliksowy budżet, ale przede wszystkim widać, co znaczy oddać te z pewnością ogromne pieniądze we właściwe ręce. Nigdy nie żałuj grosza na Charliego Brookera, Netfliksie, bardzo prosimy! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Kolejny świetnie skonstruowany odcinek "This Is Us"
Kto by pomyślał, że będzie mnie w stanie wzruszyć historia z Super Bowl w roli głównej! A jednak – Dan Fogelman najwyraźniej jest magikiem, który na wszystko w swoim serialu ma pomysł. Choć w tym przypadku część zasług zapewne wypada przypisać Joemu Lawsonowi, który napisał bez mała perfekcyjnie scenariusz "The Game Plan" (wcześniej pisał m.in. "Modern Family" i "BoJacka Horsemana").
Sama opowieść o znaczeniu futbolu dla tej rodziny – toczona na kilku płaszczyznach czasowych – to jeszcze nic, ważne jest to, jak wpleciono tutaj czynnik emocjonalny. Odkrycie, czemu Kate ma zwyczaj oglądać finał Super Bowl samotnie, oraz ta scena, w której Toby poznaje jej tatę, to istne perełki, nawet jak na "This Is Us". A dodatkowo w to wszystko świetnie wpasowano wątek Randalla i jego żony oraz pilnującego ich dzieciaków Kevina.
Wszystko było zgrane ze sobą tak doskonale, że wciąż się nie mogę nadziwić, jakim cudem ta misterna układanka nie posypała się po drodze. A jednak nie tylko się nie posypała, ale też dostarczyła miliarda wzruszeń! Jakim cudem to wszystko dzieje się w amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Niezwykła wizyta w "The Good Place"
Gdy w poprzednim odcinku na jaw wyszła tajemnica Eleanor (Kristen Bell), pewne stało się, że czekają nas istotne wydarzenia. I rzeczywiście, po wyznaniu prawdy przez bohaterkę zobaczyliśmy ją ponownie w gabinecie Michaela (Ted Danson), tym razem w znacznie mniej przyjaznych okolicznościach niż za pierwszym razem. I choć mógłbym się teraz zachwycać wszystkimi wspaniałymi drobnostkami, jakimi uraczył nas ten odcinek, począwszy od zdecydowanie zbyt dużej liczby kaktusów, a skończywszy na najlepszym wykrywaczu kłamstw w historii, to i tak jego kulminacyjny moment nadszedł dopiero później.
Konkretnie w momencie, gdy na ekranie pojawił się pociąg wprost z piekła – lub "Złego Miejsca", jeśli wolicie – z którego wysiadło zło ze własnej osobie. Ma ono nawet imię – Trevor – i twarz Adama Scotta. Raczej nie tak wyobrażaliście sobie wcielenie wszystkiego, co najgorsze? Duży błąd, bo Scott pasuje do tej roli wprost idealnie. Przyklejony do twarzy cyniczny uśmieszek, pyszałkowatość i traktowanie wszystkiego dookoła z pogardą wychodzi mu absolutnie genialnie i choć oglądamy go w sumie tylko przez kilka minut, zdołał ukraść dla siebie cały odcinek.
Trevorowi daleko do standardowego wizerunku szatana, czyli do "The Good Place" pasuje w sam raz, a przy okazji pozwala Scottowi kapitalnie zakpić z samego siebie i swojej poprzedniej roli, czyli Bena z "Parks and Recreation". Kto by pomyślał, że ten przesympatyczny facet może w jednej chwili stać się tak irytujący? Bohater ma zostać z nami na kilka odcinków i nie wiem jak Wy, ale ja już nie mogę się doczekać, by zobaczyć, jakie podłości szykuje naszym bohaterom. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Perfekcyjne zakończenie koszmarnej gry w "The Fall"
Niezależnie od tego, czy "The Fall" będzie kontynuowane, czy nie, trzeba dziś powiedzieć jedno: historia gry w kotka i myszkę, którą prowadzili przez trzy sezony Stella Gibson i Paul Spector, dostała perfekcyjne zakończenie. Owszem, zafundowano nam zadziwiająco dosłowną i brutalną orgię przemocy, ale w tym momencie subtelności po prostu już musiały się skończyć.
Finał tej historii został skonstruowany tak, żeby nas długo jeszcze ścigał po nocach. A jeszcze większe wrażenie – teraz, kiedy wiemy o nim już wszystko – robi konstrukcja postaci Paula. To prawdziwie tragiczny bohater, który został potworem, po tym jak zafundowano mu koszmar, od którego nie był w stanie uciec. Jamiemu Dornanowi świetnie udało się pokazać – tylko bez skojarzeń! – wszystkie jego twarze i odcienie.
Ale perfekcyjnie wyszło nie tylko zakończenie jego wątku. Praktycznie każdy z uczestników tego horroru skończył marnie – samotny, sfrustrowany i poobijany psychicznie. Na równi z widokiem duszącego się Paula prześladować mnie będzie obraz przeraźliwie samotnej Stelli i Rose opowiadającej swojej córce brutalną wersję bajki o księżniczce i żabie/księciu. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Piękny początek finałowej serii "Rectify"
W otwarciu 4. sezonu "Rectify" serial Sundance TV zszedł na ziemię, pozostając przy tym jednym z najpiękniejszych i najbardziej poetycznych telewizyjnych doświadczeń. Zobaczyliśmy, jak Daniel walczy, żeby przetrwać w prawdziwym świecie, błądzi, otwiera się, a także odbywa kolejną z tych swoich charakterystycznych wędrówek, u kresu której znalazła się pani o imieniu Chloe i twarzy Caitlin Fitzgerald. Nie było w tym wiele surrealizmu czy oniryzmu, ale i tak wciąż powracało wrażenie, że obcujemy z literaturą na małym ekranie.
Zanim będziemy mieć okazję przejść do kolejnych małych historii bohaterów "Rectify", zagłębiliśmy się w Daniela bardziej niż kiedykolwiek i mogliśmy znów zobaczyć, jak świetny jest Aden Young w tej roli. A także przekonać się, że "Rectify" nie jest tylko historią człowieka, który przetrwał prawie 20 lat w miejscu nieludzkim, by ku własnemu zaskoczeniu powrócić do świata żywych. To po prostu opowieść o człowieku – bardziej uniwersalna, niż wygląda na pierwszy rzut oka. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Wietnamskie piekło w "Zamęcie"
Finał 1. sezonu serialu Cinemax był naprawdę dobrym odcinkiem, oferującym nam satysfakcjonujące zakończenie i nadającym całości sensu, którego wcześniej mogliśmy się tylko domyślać. I choć bardzo podobał mi się sposób, w jaki scenariuszowe klocki powskakiwały tu na swoje miejsca, to nie ma sensu ukrywać, że tym, co zostanie z nami, są zdecydowanie sceny wietnamskich retrospekcji. Wśród nich natomiast króluje spektakularnie zrealizowana sekwencja ataku na wioskę Quan Thang.
O wydarzeniach, które miały tam miejsce, słyszeliśmy przez cały sezon i zdołaliśmy już sobie wyrobić o nich jakieś wyobrażenie. Wiedzieliśmy, że doszło do zbrodni wojennej, że sprawa odbiła się szerokim echem w kraju i że te wydarzenia wywarły ogromny wpływ na Maca. Rzeczywistość robi jednak znacznie większe wrażenie niż jakiekolwiek opowieści, więc zobaczenie na własne oczy, jak oddział amerykańskich żołnierzy masakruje ludność cywilną, a nasz bohater własnoręcznie wysadza w powietrze bezbronne dzieci, to rzecz, która zdecydowanie utkwi w pamięci, zwłaszcza gdy poznamy okoliczności. Doskonały przykład na to, że wcale nie trzeba epatować szokującą brutalnością, by zrobić wrażenie – wiecie na pewno, do czego piję.
Ogromne wrażenie robi sposób, w jaki cała sekwencja została zrealizowana. Nakręcona niemal w całości w jednym, długim ujęciu (tylko dwa cięcia) scena to prawdziwy popis ekipy i aktorów. Brawa należą się każdemu z osobna, poczynając od reżysera, Grega Yaitanesa, a kończąc na operatorze Pepe Avila Del Pino. "Zamęt" to nie tylko wciągająca, dobrze napisana historia, ale również prawdziwy techniczny majstersztyk, co ten odcinek dobitnie udowodnił. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Say goodbye to Jane the Virgin!
W tym tygodniu w "Jane the Virgin" wydarzyło się tysiąc absurdalnych rzeczy, ale wszystko blednie przy końcówce. Ten szalony entuzjazm, z jakim Michael i Jane wybiegli z gabinetu lekarza, żeby wreszcie TO zrobić, udzielił się nie tylko naszemu ulubionemu narratorowi. Mnie też się udzielił i mam nadzieję, że wreszcie dojdzie do spełnienia groźby i naprawdę już pożegnamy dziewicę Jane.
Oczywiście, zamężna dziewica z rocznym synem to niewątpliwie zabawna sprawa, ale w serialu dawno już przestało chodzić o to, żeby był zgodny z tytułem. Chętnie więc poznam nową Jane, która już dziewicą nie będzie, i wierzę, że serial ma kolejny tysiąc pomysłów na to, jak uczynić mój świat bardziej kolorowym. I pomyśleć, że jeszcze kilka tygodni temu (niemal) wszyscy spodziewaliśmy się jakiejś tragedii…
Na marginesie jeszcze chciałabym odnotować, że w "Jane the Virgin" właśnie zaliczyliśmy wątek związany z aborcją i nikt na końcu nie został przeklęty. Wyobrażacie sobie coś takiego w jakimkolwiek polskim serialu? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Męska wycieczka w "You're the Worst"
"You're the Worst" sporo w tym sezonie eksperymentuje, co raz wychodzi lepiej, a raz gorzej. Wszyscy już chyba znielubili wątki związane z rodziną Jimmy'ego, bo cokolwiek by się nie działo, w tym zawsze są jakieś fałszywe nuty. Nie wszystko w stu procentach działało też w odcinku "The Seventh Layer", w którym Vernon i Paul (Todd Robert Anderson i Allan McLeod) przeżywali razem przedziwne rzeczy w lesie, ale tyle razy ten odcinek zdołał mnie zaskoczyć i szczerze rozbawić, że po prostu musiałam go tutaj docenić.
Przede wszystkim było dla mnie sporą niespodzianką, jak udany był ten duet. Obaj panowie nie mogliby być bardziej od siebie różni, a jednak tu bardziej liczyła się ta jedna rzecz, która ich łączy. To, że przeżywają w gruncie rzeczy to samo, bezwzględnie kastrowani przez Lindsay i Beccę, a jednocześnie wyczekujący kolejnego etapu w swoim życiu – tego, w którym będą już całkiem dorośli, bo na świat przyjdą dzieci. Obaj chcą czasem uciec w pierony i zacząć nowe życie, w którym ktoś zatroszczy się o ich potrzeby, ale tym razem skończyło się na pełnym wściekłej energii akcie masturbacji nad ogniskiem.
Zadziwiająco dobrze ze sobą korespondujące osobowości tych bohaterów sprawiały, że z minuty na minutę coraz bardziej ich lubiłam i chciałam, aby wypalił plan stworzenia Casa Vernon y Paul. Koniec końców jednak musiała mi wystarczyć parada absurdalnych żartów i słodko-gorzka konkluzja. Tak czy siak – świetna sprawa. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Man with a Plan", czyli jak kolejna gwiazda rozmienia się na drobne
Joey Tribbiani znów w telewizji! To koniecznie trzeba zobaczyć, prawda? Nie, dla własnego zdrowia psychicznego i zachowania miłych wspomnień, nawet nie myślcie o tym, by sprawdzić nowy sitcom CBS-u z Mattem Le Blancem w roli głównej. "Man with a Plan" to absolutny koszmar. Serial tak zły, że nawet najbardziej wtórne komedie wydają się przy nim pełne energii, życia i wyrafinowanego humoru. Rozumiem, że pracować trzeba, ale mimo wszystko nie pojmuję, jak Le Blanc mógł się wpakować w coś takiego.
Rzecz jest koszmarnie schematyczna praktycznie w każdym elemencie. O fabule nie ma sensu nawet wspominać, bo opiera się na odkrywczym pomyśle, by do tej pory niezajmujący się dziećmi ojciec wszedł w buty rodzica na pełen etat. Tyle wprowadzenia, potem mamy serię żenujących scenek, które chyba miały być dowcipne, ale niczego takiego nie stwierdziłem. "Man with a Plan" nie potrafi nawet dobrze skopiować elementów, które twórcy sitcomów powtarzają do znudzenia od lat. Aktorzy, na czele z Le Blancem wyglądają, jakby ktoś umieścił ich na planie za karę, bohaterowie nie posiadają choćby zarysu jakiegokolwiek charakteru, a dialogi brzmią jak ochłapy z innych wtórnych komedyjek. Właściwie trudno stwierdzić, kto tu męczy się bardziej – my czy twórcy? [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "The Great Indoors", czyli kolejna beczka śmiechu od CBS-u
Kończą mi się już określenia na scharakteryzowanie kolejnych sitcomów rodem z CBS, ale trudno się temu dziwić, skoro włodarze stacji uparli się, że będą nas zalewać produkcjami, które coraz ciężej od siebie odróżnić. "The Great Indoors" w teorii nawet ma na siebie jakiś pomysł, czyli zderzenie doświadczonego, staromodnego reportera i poszukiwacza przygód Jacka Gordona (w tej roli Joel McHale) z grupą młodych dziennikarzy, dla których praca oznacza głównie korzystanie z mediów społecznościowych.
Nie jest to bardzo oryginalny koncept, ale kilka solidnych żartów można by z niego wycisnąć. Niestety twórcy obierają najprostszą z możliwych dróg, częstując nas dowcipami na zasadzie: on jest taki stary, że nawet nie ma konta na Facebooku, a oni nie znają życia, bo nigdy nie byli poza miastem. I tak w kółko przez 20 minut. Do tego nie mogło oczywiście zabraknąć tradycyjnych żartów o penisach i homoseksualistach – stały sitcomowy zestaw. "The Great Indoors" to serial tak schematyczny, że właściwie możecie otworzyć jakąkolwiek naszą recenzję dowolnej amerykańskiej komedyjki i jestem pewien, że większość zarzutów się powtórzy. Skoro CBS nie wysila się choćby w najmniejszym stopniu, to i my niestety nie wymyślimy w tej kwestii żadnych cudów. [Mateusz Piesowicz]
PREMIERA, KTÓRA WZBUDZIŁA NAJWIĘCEJ EMOCJI: "The Walking Dead"
Premiera najnowszego sezonu "The Walking Dead" to prawdopodobnie najbardziej polaryzujący odcinek w historii tego serialu i jedna z najbardziej kontrowersyjnych rzeczy, jakie w tym roku wydarzyły się w amerykańskiej telewizji. "The Day Will Come When You Won't Be" szalenie ciężko jest sklasyfikować w naszym podsumowaniu – równie dobrze moglibyśmy ten odcinek uznać za hit, jak i za kit, i obie te decyzje dałoby się obronić.
Przede wszystkim po oczach bije to, jak rewelacyjny jest Jeffrey Dean Morgan w roli Negana. Choć przez telewizyjne ograniczenia jego postać nie może rzucać mięsem jak w komiksach, to i tak udało mu się stworzyć fascynującego psychopatę, przy którym Gubernator wygląda na grzecznego chłopca. Ta czułość, z jaką odnosi się do Lucille… Brrr, aż włos się jeży na głowie. Jego wejście z pewnością ożywi serial i trochę rozkręci akcję. Bardzo ciekawie zapowiada się jego relacja z Rickiem – wygląda na to, że Negan głównego bohatera złamał, choć ten przecież poprzysiągł mu zemstę.
Trzeba też przyznać, że twórcy naprawdę potrafili zbudować napięcie. Na rozwiązanie słynnego cliffhangera musieliśmy chwilę poczekać, nie rzucono nam rozwiązania prosto w twarz już na początku odcinka i udało im się nas zaskoczyć – bo choć śmierć aż dwóch bohaterów stała się tuż przed premierą dość popularną teorią, to jednak większość z nas obstawiała, że ofiara będzie tylko jedna. Mimo że zgony w "The Walking Dead" spowszedniały nam już dawno, to jednak ładunek emocjonalny w tym odcinku był naprawdę spory, a jego apogeum osiągnięto w scenie, w której Negan zmuszał Ricka do ucięcia ręki Carlowi, łamiąc go ostatecznie.
Jak widzicie, zalet trochę się nazbierało i spokojnie moglibyśmy umieścić "The Walking Dead" w hitach, ale byłoby to pójście na łatwiznę. Szum wokół tego odcinka rozpoczął się natychmiast po wyemitowaniu finału 6. sezonu i teraz widać, że była to raczej zasłona dymna i wiele hałasu o nic.
Bo o ile mogło nas zaskoczyć czy nawet poruszyć, że Negan zabił dwóch bohaterów, to już sam ich wybór wielkich emocji nie wywołuje. No bo z takim Abrahamem tak naprawdę pożegnaliśmy się już w poprzednim sezonie – jego wątek został zamknięty, dlatego też wiele osób obstawiało, że to właśnie on zostanie zabity. Glenna lubiliśmy, ale jednocześnie wiedzieliśmy, że szanse na jego pożegnanie są bardzo duże – wystarczyło tylko, żeby Kirkman pozostał wierny własnemu komiksowi. Zero zdziwienia, a jednocześnie zaczęło nasuwać się pytanie, na co był ten cały cyrk z "uśmierceniem" tego bohatera w poprzednim sezonie, skoro twórcy faktycznie postanowili zabić go kilka odcinków później? Można jedynie pocieszać się, że mogło być gorzej, na szczęście scenarzyści postanowili nie irytować widzów jeszcze bardziej i nie zabijać tak nieznaczących postaci, jak np. Eugene albo Rosita. Jednak prawdziwą odwagą wykazaliby się wtedy, gdyby uśmiercili Michonne, Carla, Daryla lub ciężarną Maggie – cała reszta tak naprawdę się nie liczy.
Łatwo także zauważyć, że "The Walking Dead" jako serial nie zmierza dokądkolwiek – choć to już 7. sezon, wciąż kręcimy się w kółko, w końcu będzie on emitowany jeszcze przez wiele lat. I o ile Negan jest świetną postacią, o tyle nie można oprzeć się wrażeniu, że to po prostu zaktualizowana wersja Gubernatora. A jak już kiedyś odejdzie, bo przecież w końcu odejść będzie musiał, znów głównym zagrożeniem stanie się zombie, by po jakimś czasie ustąpić miejsca aktualizacji Negana. I tak w kółko, serial goni własny ogon, ale skoro wciąż dostarcza widzom rozrywki, to co za problem.
Pozostaje jeszcze pytanie o przemoc w tym odcinku. Czy naprawdę uśmiercenie Abrahama i Glenna, a zwłaszcza tego drugiego, musiało być aż tak brutalne? Czy koniecznie musieliśmy zobaczyć, jak ciało Glenna drży, choć jego głowa została już zmieniona w papkę? Twórcy chyba na siłę próbowali wywołać kontrowersje, a wywołali głównie obrzydzenie. I to mimo tego, że przez te wszystkie lata powinniśmy się już uodpornić na wszelkiego rodzaju obrzydliwości prezentowane w tym serialu.
Naprawdę, jednoznacznie ocenić premierę nowego sezonu "The Walking Dead" nie sposób. Było bardzo dobrze i bardzo źle, były emocje i był brak zaskoczenia. Dlatego też postanowiliśmy tego odcinka nie klasyfikować, a jednocześnie czuliśmy, że byłoby nie w porządku, gdyby go w tym rankingu zabrakło. Jedno jest pewne – twórcom udało się narobić zamieszania, o czym świadczy chociażby ilość tweetów wysłanych podczas premiery. Ale nie wiem, czy ten hype się utrzyma. Obstawiam, że jeszcze w tej części sezonu wszystko wróci do normy i znów będzie trzeba się ratować czyjąś śmiercią. [Nikodem Pankowiak]