Opowieść o dwóch Elżbietach. Recenzja "The Crown" – imponującego rozmachem serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
3 listopada 2016, 21:30
"The Crown" (Fot. Netflix)
Na pewno słyszeliście o kosztach produkcji tego serialu – jednak sprowadzanie go tylko do pieniędzy to duży błąd. Bo "The Crown" to zdecydowanie więcej niż olśniewające bogactwem widoki.
Na pewno słyszeliście o kosztach produkcji tego serialu – jednak sprowadzanie go tylko do pieniędzy to duży błąd. Bo "The Crown" to zdecydowanie więcej niż olśniewające bogactwem widoki.
Brytyjska monarchia to temat tak często poruszany przez twórców wszelkiej maści, że wydawałoby się, iż powiedzenie w nim czegoś oryginalnego to rzecz niemożliwa do zrobienia. Netfliksowe "The Crown" udowadnia nie tylko, że to nieprawda, ale również, że za koronowanymi głowami, które kojarzymy z ekranów telewizorów i nie tylko, stoją fascynujący ludzie i ich historie. Te natomiast często bywają zaskakujące w swej… zwykłości.
Serial autorstwa Petera Morgana ("Królowa") zagląda za kulisy wydarzeń, o których mówił i ciągle mówi cały świat, ukazując jego bohaterów od strony, która nie była dostępna dla publiki. Nie oznacza to jednak, że zostanie przed Wami odsłonięta "prawdziwa" twarz królewskiej rodziny, skandal będzie gonił skandal, a z szaf masowo wypadać będą trupy. To nie ten rodzaj opowieści. "The Crown" odsłania przed nami brytyjską monarchię w sposób do tej pory niespotykany, ale robi to subtelnie i z ogromnym szacunkiem do tematu. Jeśli więc spodziewacie się głośnej i szokującej cały świat historii, to zmieńcie nastawienie. Produkcja Netfliksa stawia na zdecydowanie trudniejszy sposób opowiadania, chcąc nam pokazać, że za monarszym murem kryją się ludzie niekiedy rozpaczliwie poszukujący normalnego życia, które nie było im dane.
Udało się w tym wszystkim zachować zdrowy rozsądek, dzięki czemu tutejsi bohaterowie nie są ani przesadnie idealizowani, ani brutalnie sprowadzani na ziemię. Zwracam na to wyjątkową uwagę, bo tak wyrafinowane podejście to coraz większa rzadkość – zwykle przecież im bardziej efektowny scenariusz, tym większa szansa, że przyciągnie masową widownię. Twórcy "The Crown" obrali inną drogę, która jest jednak równie satysfakcjonująca.
Z pewnością wiecie, że serial skupia się na panowaniu królowej Elżbiety II (w tej roli wspaniała Claire Foy) i ma ambicję opowiedzieć historię jej rządów od samego początku, aż do czasów współczesnych. Plan to wręcz niesamowicie ambitny, ale biorąc pod uwagę to, co zobaczyłem do tej pory, trzymam kciuki, by udało się go zrealizować. Pierwszy sezon "The Crown" zaczyna się od przejęcia tronu i towarzyszących temu okoliczności i obejmuje okres kilku pierwszych lat panowania. Siłą rzeczy mamy więc do czynienia ze swego rodzaju opowieścią inicjacyjną, pokazującą, jak młoda królowa wprawia się w przypadłą jej rolę i związane z nią obowiązki. Serial nie ogranicza się jednak tylko do obserwacji Elżbiety, skupiając swoją uwagę w równie dużym stopniu na pozostałych członkach dworu, jak i nierozerwalnie związanej z nim elity rządzącej, w tym przypadku reprezentowanej przede wszystkim przez premiera Winstona Churchilla (absolutnie genialny John Lithgow).
"The Crown" nie jest więc w stu procentach typową biografią, bo potrafi oderwać się od swojej głównej bohaterki, za każdym razem jednak pozostawiając ją gdzieś w tle. Bo wszystko tutaj w ten czy inny sposób łączy się nierozerwalnie z królową Elżbietą II, nawet gdy pozornie jej nie dotyczy. Ta skomplikowana sieć powiązań, czasem wręcz irracjonalnych, szczególnie dla nas, patrzących na to wszystko z zewnątrz, robi ogromne wrażenie, zwłaszcza gdy spojrzy się na to pod kątem scenariuszowym. "The Crown" zostało w całości napisane przez Morgana i wypada tylko bić brawo jego kunsztowi. Serial zbudowano na prostym schemacie, fabułę każdego odcinka skupiając wokół istotnego wydarzenia historycznego (choćby ślub Elżbiety z Filipem), wplatając w to bardziej osobiste historie, dzięki czemu mamy poczucie ciągłości, choć cały sezon obejmuje kilka lat. Taki format opowiadania bardzo sprzyja również netfliksowemu binge-watchingowi – oderwać się od "The Crown", gdy już Was wciągnie, jest piekielnie trudno.
I to pomimo faktu, że nie można tu mówić o szczególnie ekscytującej fabule. Jeszcze raz podkreślę, w jak małym stopniu twórców interesują pikantne szczegóły z życia swoich bohaterów (co nie znaczy oczywiście, że w ogóle ich unikają, przecież to rodzina królewska, czyli prawdziwa wylęgarnia skandali) – zamiast nich w centrum zainteresowania znaleźli się ludzie, którym "The Crown" poświęca maksimum swojej uwagi. Wychodzi na tym lepiej niż dobrze, bo tutejsi bohaterowie to prawdziwa paleta barwnych charakterów. Począwszy rzecz jasna od Elżbiety, a skończywszy na nawet niewielkich występach, każdy zostawia po sobie wyraźny ślad. Nie ma tu postaci wciśniętych na siłę czy pozbawionych jakichkolwiek indywidualnych rysów. Choć przez ekran przewija się prawdziwe morze ludzi, większość z nich jest na tyle wyrazista, że chciałoby się im towarzyszyć dłużej. Serial rządzi się jednak swoimi prawami, koniec końców musimy więc zawsze wracać do głównej bohaterki.
Jest to jednak ogromna przyjemność, bo Elżbieta II to postać absolutnie nietuzinkowa. Nie mogę wyjść z podziwu nad sposobem, w jaki udało się tu sportretować kobietę, którą wszyscy znamy głównie z wyniosłości, powagi i wymyślnych nakryć głowy. Młodej królowej w żaden sposób nie da się zamknąć w kilku zdaniach, bo to charakter zbudowany na kilku płaszczyznach. Jest Elżbieta ucząca się nowej roli i jednocześnie od lat przygotowana na jej przyjęcie, jest zdecydowana monarchini i uległa, świadoma swojej pozycji w politycznym systemie reprezentantka starej tradycji, jest wreszcie podkreślająca swoją indywidualność młoda kobieta i zamknięta w określonych formułach persona nie mająca swobody praktycznie w żadnym aspekcie swojego życia. Nade wszystko jednak jest Elżbieta Windsor, żona i matka oraz Elżbieta II, królowa, która stoi w opozycji wobec wszystkiego reprezentowanego przez tę pierwszą.
W dużej mierze na tej właśnie dychotomii zbudowany jest cały serial, który na każdym kroku podkreśla, jak różnymi osobami są obydwie Elżbiety. Jest w tym spora dawka goryczy, zwłaszcza w scenach, gdy dwa światy wchodzą w konflikt. "The Crown" zbliża się wtedy do prawdziwej tragedii, pokazując swoją bohaterkę jako kobietę rozerwaną przez obowiązki wobec korony i chęć normalnego życia. Na szczęście twórcy unikają najprostszych rozwiązań, nie każąc Elżbiecie miotać się w szaleństwie od jednej skrajności do drugiej. Młoda władczyni doskonale zdaje sobie sprawę ze swych powinności, co czyni ją jednocześnie postacią fascynującą, jak i w pewien sposób zimną. Nie zrozumcie tego źle, Elżbieta w żadnym przypadku nie jest bohaterką antypatyczną. Po prostu twórcom udała się trudna sztuka uczynienia z niej kogoś, kogo łatwo polubić i zrozumieć, nawet gdy chciałoby się skrytykować jej postępowanie.
Zdrowy rozsądek i przyjmowanie z pokorą swoich obowiązków to dwie najbardziej rzucające się w oczy cechy młodej królowej, co nie powinno czynić z niej szczególnie interesującej postaci. A jednak udało się tego dokonać, w błyskotliwy, a jednocześnie subtelny sposób łącząc ogrom spoczywającej na jej barkach odpowiedzialności z wyjątkowo marnymi możliwościami działania. Bo "The Crown" sporo miejsca poświęca na objaśnienie nam tego, do czego właściwie służy współczesna, brytyjska monarchia. I robi to w naprawdę udany sposób, sprawiając, że coś, co wygląda na dziwaczną fanaberię, zyskuje sporo sensu. Ironia polega na tym, że im bardziej rozumiemy istotę funkcjonowania królowej, tym bardziej współczujemy naszej bohaterce uwięzionej w sytuacji bez wyjścia.
Elżbieta robi za symbol, a te, jak wiadomo, raczej wiele do powiedzenia nie mają. Wszyscy ją szanują, liczą się z jej zdaniem, ale gdy przychodzi co do czego, to jej rola nie ma wielkiego znaczenia. Jak się temu podporządkować? Jak być najważniejszą osobą w kraju i nic z tym nie robić, nie dlatego, że się nie chce, ale dlatego, że się nie powinno? Jak wreszcie znaleźć w tej dziwnej sytuacji miejsce na zwykłe życie? Bo takie Elżbieta niewątpliwie ma.
Jak już wspominałem, "The Crown" często porzuca swoją bohaterkę, skupiając się na innych postaciach. Wśród nich prym wiedzie Filip, książę Edynburga i mąż Elżbiety (w tej roli Matt Smith). Właściwie mógłbym mu poświęcić równie dużo miejsca, co jej, bo to kolejny fascynujący charakter. Mężczyzna sprowadzony do roli królewskiej ozdoby, pozbawiony niemal wszystkiego, co kochał, w imię… miłości? Brzmi absurdalnie, ale Filip to bohater tak niejednoznaczny, że trudno opisać go inaczej. To on jest tą postacią, która próbuje się wyrwać z przypisanej mu roli, co nieraz stawia go w opozycji do królowej. Znów jednak scenariusz nie pozwala mu się za bardzo wyrwać, nie bawiąc się w małżeńskie kłótnie, pozwalając sobie co najwyżej na uszczypliwości albo subtelnie rzucane oskarżenia i pretensje (zwróćcie uwagę na scenę koronacji, to prawdziwy majstersztyk). Ocenić go bardzo trudno, polubić już zdecydowanie łatwiej.
Podobnie można zresztą podsumować praktycznie każdego tutaj, bo "The Crown" to serial po brzegi wypełniony niuansami i szczegółami, które czynią wszystkich tutejszych bohaterów piekielnie skomplikowanymi. Wielu z nich chciałbym tu poświęcić choć kilka zdań, bo zwyczajnie na to zasługują. Król Jerzy VI (Jared Harris), Elżbieta, królowa matka (Victoria Hamilton), królowa Maria (Eileen Atkins), książę Edward (Alex Jennings), księżniczka Małgorzata (Vanessa Kirby) i wielu, wielu innych, których wcześniej nie rozróżniałem, nabrało tu rzeczywistych kształtów i okazało się niesamowicie interesującymi postaciami. A to przecież tylko dwór. Gdzie politycy, na czele z Winstonem Churchillem (którego uczyniono wiodącym bohaterem jednego z najlepszych odcinków w sezonie), gdzie cała reszta?
"The Crown" oferuje tyle atrakcji, że brakuje miejsca, by ująć je wszystkie w jednym tekście. Przecież nawet nie wspomniałem jeszcze o tym, jak ten serial wygląda! A wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać produkcja za 100 milionów funtów. Bogactwo wylewające się z ekranu wręcz onieśmiela, kostiumy, rekwizyty czy scenografię podziwia się w niemym zachwycie, a gdy jeszcze dodamy olśniewające sceny plenerowe (Afryka! lot samolotem!), otrzymamy serial, który poraża swoim ogromem. Najlepsze jest w nim jednak to, że włożone w niego pieniądze nie poszły na marne – bo za tymi niezwykłymi obrazami kryje się porywająca historia i zachwycający drobiazgowością scenariusz, w którym trudno znaleźć słabe punkty. Jeśli ta opowieść naprawdę będzie trwała przez sześć sezonów i jej poziom nie spadnie, to nasuwa się pytanie: a czemu nie dłużej?
Recenzja jest przedpremierowa. "The Crown" pojawi się na Netfliksie w piątek, 4 listopada, o godz. 9:00 rano.