Futrzane opowieści. Recenzja "Frontier", kostiumowego dramatu w kanadyjskim wydaniu
Mateusz Piesowicz
8 listopada 2016, 21:32
"Frontier" (Fot. Discovery Channel)
Pierwsze podejście telewizji do serialu fabularnego nigdy nie jest gwarancją sukcesu, choć z pewnością niektóre z nich budzą uzasadnioną ciekawość. "Frontier" produkcji Discovery Channel to właśnie ten przypadek.
Pierwsze podejście telewizji do serialu fabularnego nigdy nie jest gwarancją sukcesu, choć z pewnością niektóre z nich budzą uzasadnioną ciekawość. "Frontier" produkcji Discovery Channel to właśnie ten przypadek.
Dokładnie rzecz ujmując, "Frontier" to dzieło kanadyjskiego oddziału tej telewizji, które powstało w koprodukcji z Netfliksem. Oczekiwania były więc w pełni uzasadnione, tym bardziej że rzecz zapowiadała się na pełną rozmachu produkcję, a jeszcze przed premierą podano informację, że powstanie 2. sezon. Coś więc musiało z tego być, prawda?
Chciałbym teraz entuzjastycznie napisać, że wszystko się udało, a "Frontier" będzie jednym z najjaśniejszych punktów serialowego roku. Chciałbym, ale nie do końca mogę. Bo serial Discovery Channel, choć niewątpliwie posiada kilka zalet i ogólnie nadaje się do oglądania, jest jednak daleki od miana produkcji, obok której nie można przejść obojętnie. Właściwie to gdybym o tym fakcie nie wiedział, za nic nie odgadłbym, że "Frontier" to twór telewizji mogącej się pochwalić niezliczoną ilością znakomitych seriali dokumentalnych.
Bo w gruncie rzeczy, okoliczności historyczne, choć niewątpliwie interesujące, są tu tylko pretekstem do dobrze znanej z innych produkcji krwawej jatki w kostiumowym wydaniu. Tutejsza rozgrywa się w XVIII wieku i przenosi nas na tereny dzisiejszej Kanady, konkretnie w okolice Zatoki Hudsona, które były wtedy centrum światowego handlu futrami. Te natomiast to nie byle jaki towar, lecz źródło prawdziwej fortuny, o którą zawzięcie walczy kilka sił. Mamy Brytyjczyków w postaci Kompanii Zatoki Hudsona, Francuzów, Szkotów, Amerykanów i przede wszystkim miejscowych, którym przewodzi niejaki Declan Harp (Jason Momoa, czyli Khal Drogo we własnej osobie). Nie muszę chyba wspominać, że walka o kontrolę handlu w rejonie, a tym samym kolosalne pieniądze, nie należy do najłagodniejszych?
To naprawdę bardzo delikatne ujęcie tematu, bo "Frontier" wygląda, jakby postanowił rzucić wyzwanie "Grze o tron" i już w pierwszej scenie atakuje nas bardzo brutalną, potrójną egzekucją, a potem wcale nie zwalnia tempa w ilości padających trupów. Po ponad 40 minutach odniosłem wrażenie, że XVIII-wieczna Kanada to jedno wielkie pobojowisko, w którym zalęgli się wszyscy ówcześni mordercy, zbrodniarze, gwałciciele i innego rodzaju indywidua, a jedynym panującym tam prawem była chciwość. Nie zrozumcie mnie źle, nie oczekiwałem baśniowej opowieści z morałem – trudno jednak nie uznać, że ktoś tu nieco przesadził.
Zwłaszcza że "Frontier" poza ogromnymi pokładami brutalności nie zaoferował na razie wiele innego. Pilotowy odcinek to raczej szybkie wprowadzenie do właściwej historii, ale zdziwiłbym się, gdyby w dalszym ciągu miała ona zupełnie zmienić swój charakter. Fabuła wygląda dość pretekstowo i służy głównie uzasadnianiu kolejnych mordów, niewiele mówiąc nam o postaciach czy o samych okolicznościach. Mało czasu poświęca się zapoznaniu nas z tłem całej historii, uznając, że ważniejsze jest, by licznik zmarłych nie spadał poniżej przeciętnej – nie jest to nic szczególnie odstającego od współczesnej telewizyjnej normy, ale łudziłem się, że Discovery Channel zaoferuje nam coś więcej.
Złudzeń pozbyłem się jednak dość szybko, choć na pewno nie w takim tempie, w jakim pędzi do przodu tutejszy scenariusz. Akcja przeskakuje w pewnym momencie na chwilę do Londynu, byśmy poznali drugiego istotnego bohatera historii, Michaela Smytha (Landon Liboiron). To drobny złodziejaszek, który w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności znajduje się na statku Kompanii płynącym za ocean i chcąc nie chcąc, trafia w sam środek konfliktu pomiędzy handlarzami a wspomnianym już Harpem. Szybko? Owszem, nie mija nawet kilka minut, a z ulic Londynu przenosimy się do kanadyjskich lasów, tylko po to, by nie zrobić w nich nawet dwóch kroków i od razu znaleźć się w centrum zawieruchy. Pewnie, że skróty są potrzebne, ale akcja "Frontier" gna na złamanie karku, nie licząc się z jakimikolwiek zasadami zdrowego rozsądku. Jest całkiem prawdopodobne, że jeśli zdarzy Wam się w tym czasie mrugnąć, to przegapicie jakieś istotne dla fabuły zdarzenie.
Rozumiem, że twórcy chcieli jak najszybciej wrzucić nas w wir wydarzeń, ale narazili się przez to na śmieszność. Bo trudno nie traktować z politowaniem tego, jak błyskawicznie zawiązuje się tu akcja i jak niewiele potrzeba, by pchnąć ją do przodu. Wszyscy wpadają tu na siebie, jakby znajdowali się w przydrożnym lasku, a nie w rozległej, kanadyjskiej puszczy, wplątanie bohaterów we wzajemne zależności jest, łagodnie mówiąc, topornie wykonane, a całość jest odległa od subtelności jak, nie przymierzając, Anglia od Kanady.
Jasne, mógłbym to uznać za zaletę, wszak nie każdy serial powinien być wielowarstwową, scenariuszową układanką, ale litości – dobra przygoda wcale nie musi się wiązać z tak ogromnymi uproszczeniami. Tym bardziej, że "Frontier" posiada kilka elementów, które mogłoby złożyć się na naprawdę przyzwoity serial. Całkiem solidnym fundamentem wydaje się choćby grany przez Momoę Harp. Wprawdzie twórcy starają się, jak mogą, by pozbawić go aury tajemniczości, ale chociaż trochę udało się jej zachować. Ten na poły Irlandczyk, a na poły tubylec to postać świetnie wpisująca się w dziki i pozbawiony zasad krajobraz – nie bez znaczenie jest również fakt, że Momoa w zakrwawionym fartuchu prezentuje się naprawdę imponująco. Wiadomo, że kryje się za nim jakaś bardziej skomplikowana historia, która zapewne długo sekretem nie pozostanie, ale póki co, to właściwie jedyny bohater, którego chciałbym bliżej poznać.
Cała reszta bowiem to mniejsze lub większe stereotypy. Poczciwy, uczący się życia Michael, robiący za źródło humoru, nie żałujący sobie alkoholu duchowny Coffin (Christian McKay), sadystyczny dowódca Kompanii Benton (Alun Armstrong), itd. Wszyscy robią raczej za wypełnienie tła i nie ma za bardzo jak się do nich przywiązać, nawet jeśli by się chciało. O wiele większą satysfakcję niż śledzenie ich schematycznych losów sprawia więc podziwianie okoliczności, bo te są naprawdę imponujące. Nie mam pojęcia, ile kosztował ten serial, ale na pierwszy rzut oka widać, że nie były to drobne. Kostiumy z epoki, robiąca wrażenie scenografia, ogólny rozmach – jeśli lubicie takie klimaty, to będziecie się przy "Frontier" dobrze bawić, nie zważając na nic innego. Warto również wspomnieć, że serial przystosowano do odbioru w rozdzielczości 4K, co pokazuje, że to pod wieloma względami przede wszystkim efektowny eksperyment. Jakość scenariusza zdecydowanie schodzi tu na drugi plan.
I tak właśnie trzeba by serial Discovery Channel podsumować – nie jest to rzecz wybitna, nie jest też szczególnie gorsza od innych, skrytych pod maską historycznego autentyzmu, opowiastek nastawionych na brutalną rozrywkę. Miłośnicy niezbyt skomplikowanej, krwawej jatki w kostiumowym wydaniu mogą śmiało kierować wzrok na Kanadę, cała reszta nic nie straci, czekając, aż Discovery nauczy się robić lepsze seriale.