Feministyczna rewia mody. Recenzja "Good Girls Revolt" – nowego serialu Amazona w klimacie retro
Marta Wawrzyn
10 listopada 2016, 19:02
"Good Girls Revolt" (Fot. Amazon)
"Good Girls Revolt" to kolejny serial osadzony w czasach, kiedy do kobiet w pracy mówiło się "skarbie" i poklepywało po tyłku. Choć swój urok niewątpliwie ma, sporo tu brakuje do madmenowej magii.
"Good Girls Revolt" to kolejny serial osadzony w czasach, kiedy do kobiet w pracy mówiło się "skarbie" i poklepywało po tyłku. Choć swój urok niewątpliwie ma, sporo tu brakuje do madmenowej magii.
Seriale osadzone w amerykańskich klimatach retro bardzo lubię, dlatego i ten pochłonęłam w tempie nieproporcjonalnie szybkim do jego jakości. Po dziesięciu odcinkach mogę powiedzieć, że bardziej chcę, aby "Good Girls Revolt" mi się podobało, niż rzeczywiście mi się podoba. Choć tematyka jest mi bliska pod każdym względem – rzecz się dzieje w redakcji tygodnika na przełomie lat 60. i 70., gdzie dziewczynom odmawia się prawa do pisania – to jednak wykonanie, delikatnie mówiąc, nie powala na kolana.
Fabuła, oparta na książce Lynn Povich – która z kolei opowiada o prawdziwych wydarzeniach, mających miejsce przed laty w amerykańskim "Newsweeku" – kręci się wokół skargi do Equal Employment Opportunity Commission, szykowanej przez researcherki magazynu "News of the Week" przeciwko szefostwu, mającemu w nosie to, jak bardzo zmieniły się czasy. Redakcja funkcjonuje w sposób, który dziś wydaje się niewyobrażalny: reporterami są wyłącznie mężczyźni i każdy z nich pracuje w duecie z dziewczyną, wykonującą dla niego (czy też za niego) research. W praktyce te dziewczyny nierzadko przerastają "swoich" reporterów, bo lepiej niż oni potrafią docierać do informacji, a i pisanie nie jest im obce. Czemu w takim razie nie mogą podpisywać się pod tekstami, które współtworzą, a zdarza się, że i piszą pod nieobecność facetów? Bo takie są zasady.
Dziewczyny nie wyglądają na świadome, że może to wyglądać inaczej, dopóki w redakcji nie pojawia się młoda Nora Ephron (Grace Gummer), która odważnie walczy o swoje, a kiedy tego nie dostaje, zabiera torebkę i wychodzi. Nora staje się inspiracją dla Patti Robinson (Genevieve Angelson) i Cindy Reston (Erin Darke), które odkrywają girl power, zarówno w sobie, jak i wokół siebie. W tych dwóch niesamowicie różnych od siebie dziewczynach – jedna jest przebojową, wyzwoloną seksualnie hipiską, druga to cichutka myszka, która zdecydowanie za wcześnie wyszła za mąż – rodzi się bunt i chęć walki o swoje.
I w dużej mierze na tej ich walce – przekonywaniu kolejnych kobiet do dołączania do skargi, ukrywaniu się przed przełożonymi, rozmowach z prawniczką z American Liberties Union itd. – skupia się pierwszy sezon "Good Girls Revolt". Do feministycznej historii z misją dochodzą mniej i bardziej udane wątki prywatne tych dwóch pań, jak również Jane Hollander (Anna Camp), która swoim perfekcyjnym wyglądem, stylem bycia i pozycją zajmowaną w biurze mocno przypomina Joan Holloway.
Serial Amazona potrzebuje dwóch, trzech odcinków, żeby złapać rytm, ale kiedy już nauczymy się wybaczać mu pewne potknięcia, ogląda się go z przyjemnością. Zwłaszcza że jest to coś nowego – feministki zostały tu sportretowane jako grupa młodych, wyzwolonych, ambitnych dziewczyn, które chcą imprezować, chodzić na randki, zakładać rodziny i żyć zupełnie tak jak my. Nie ma w nich goryczy ani wściekłości, jest dużo pozytywnej energii, która dosłownie niesie serial. Dzięki nim "Good Girls Revolt" nadaje się do oglądania, nawet jeśli cała fabuła, wyjąwszy może samą skargę, nadaje się do napisania od nowa.
Bo niestety produkcja Amazona schematami stoi. Właściwie każdy wątek da się określić jednym słowem: przewidywalny – i dopiero potem można, choć niekoniecznie trzeba poszukać kolejnych przymiotników. Serial wyraźnie stawia na "więcej" zamiast "głębiej", w związku z czym w ciągu dziesięciu odcinków serwuje nam niezliczoną ilość związków, rozstań i dramatów. Rozumiem, że w redakcjach życie toczy się szybko, ale kurcze, w ciągu paru miesięcy wydarzyło się tu więcej niż przez kilka sezonów "Mad Men"! A jednocześnie żaden z wątków prywatnych nie sprawia wrażenia dopracowanego czy dającego się zapamiętać. "Good Girls Revolt" nie ma nic wspólnego z literaturą na małym ekranie, mimo że teoretycznie przecież nią jest. Ogląda się go raczej jak serial telewizji ogólnodostępnej, który jest wystarczająco ambitny, by nie utonąć w morzu marnych sitcomów i procedurali, ale bardzo się boi, żeby przypadkiem niecierpliwi widzowie go nie porzucili, bo "nic się nie dzieje". Nie tak się robi ambitne dramaty, Amazonie!
Relacje międzyludzkie wydają się tu płytkie, postacie – wyjąwszy może trójkę głównych bohaterek – niedopracowane, a oryginalna, zrobiona z pomysłem scena zdarza się raz na kilka odcinków. Nawet sposób, w jaki rozwinięto wątek skargi przeciwko szefostwu "News of the Week", grzeszy topornością. Brak subtelności w "Good Girls Revolt" boli, zwłaszcza kiedy musimy wysłuchiwać kolejnych przyprószonych patosem przemówień motywacyjnych (a trochę ich jest, bo trzeba przekonać do skargi jak najwięcej osób). Ale zdarza się też, że spełnia swoje zadanie – na przykład kiedy dziewczyny dowiadują się, o ile więcej dostają ich koledzy za w gruncie rzeczy podobną pracę.
Właściwie w każdym odcinku plusy ostro walczą z minusami, by w końcu bilans wychodził na zero. Dla mnie to wystarczyło, by włączać kolejny odcinek i kolejny – aż do finału – ale rozumiem, jeśli nie będziecie mieć tyle cierpliwości. "Good Girls Revolt" to średniak, który niesie energia jego obsady. Genevieve Angelson ma niesamowity błysk w oku jako zaradna Patti, Erin Darke jest przeuroczą skromną myszką, która coraz odważniej sięga po swoje, zaś Anna Camp została stworzona do tego, żeby grać panienkę z dobrego domu, która w końcu się wkurzyła i została rewolucjonistką. Nie da się obok tych dziewczyn przejść obojętnie, a i kostiumy, muzyka czy rekwizyty składające się na wyposażenie redakcji sprzed prawie 50 lat mają swój urok. Zdarzają się pomysłowe sceny i nieźle skonstruowane odcinki (jak sylwestrowy czy ten z urodzinami Patti), które nie są może w stanie wynagrodzić towarzyszącego cały czas poczucia, że brakuje tu magii, ale wystarczają, by chciało się to oglądać dalej.
Oczywiście jest mi szkoda, że kolejny serial, który miał być moim nowym "Mad Men", okazał się jedynie solidnym średniakiem z przebłyskami wyższej formy. Ale nawet jeśli miałabym oglądać go dalej dla fajnych dziewczyn w ciuchach, które sama chciałabym mieć, walczących o to, żeby nikt ich nie traktował jak obywateli drugiej kategorii, chętnie będę to czynić. Zwłaszcza że zakończenie pierwszego sezonu sprawia, iż "Good Girls Revolt" aż się prosi o kontynuację.