Podsumowujemy październikowe nowości – seriale komediowe
Redakcja
12 listopada 2016, 12:32
W październiku było tak dużo serialowych debiutów, że musieliśmy podzielić je na dwie części. Najpierw idą komedie i komediodramaty, od "Rozwodu" i "Niepewnych", przez sitcomy CBS, aż po "Dirka Gently'ego" i "Haters Back Off".
W październiku było tak dużo serialowych debiutów, że musieliśmy podzielić je na dwie części. Najpierw idą komedie i komediodramaty, od "Rozwodu" i "Niepewnych", przez sitcomy CBS, aż po "Dirka Gently'ego" i "Haters Back Off".
"American Housewife"
Sitcom ABC, który szczyci się tym, że co chwilę podkreśla, iż jego bohaterka jest gruba. Pierwotnie nawet miał się nazywać "The Second Fattest Housewife in Westport", na szczęście jednak ktoś zauważył, że mamy rok 2016 i taki tytuł niekoniecznie wyglądałby dobrze w programach telewizyjnych. Za zmianą nazwy nie poszła jednak zmiana podejścia do tematu.
"American Housewife" opowiada o Katie Otto (Katy Mixon), kobiecie z nadwagą, która mieszka z rodziną w Westport, Connecticut, czyli na bogatym przedmieściu na Wschodnim Wybrzeżu. To miejsce, gdzie ludzie mają "wielkie domy i malutkie tyłki" – znamy to dobrze chociażby z "Suburgatory" czy "Desperate Housewives". Takie przedmieścia w Stanach istnieją i aż się proszą, żeby się z nich nabijać. Ale nie w taki sposób!
Produkcja ABC grzeszy łopatologicznym podejściem do tematu i żenującymi żartami, z których większość kręci się wokół wagi Katie. Żeby było ciekawiej, ona sama co chwila nam powtarza, jak bardzo się tym nie przejmuje, jednocześnie udowadniając, iż w jej życiu nie ma innych rzeczy niż te nieszczęsne kilogramy. Ja ledwie przetrwałam pilota, w którym słowo "gruby" odmieniano na wszelkie możliwe sposoby, ale amerykańscy widzowie okazali się twardsi. "American Housewife" dostała pełny sezon, co niewątpliwie coś mówi o stanie i widowni telewizji ogólnodostępnej. [Marta Wawrzyn]
"Dirk Gently's Holistic Detective Agency"
Z pewnością nie najlepsza, ale bardzo możliwe, że najbardziej zakręcona premiera października. Serial BBC America to kolejna (po czteroodcinkowym "Dirku Gentlym" sprzed kilku lat) telewizyjna adaptacja powieści Douglasa Adamsa, która stara się jak najwierniej oddać specyficzny klimat oryginału. Dzieło Maxa Landisa (scenarzysta filmu "Kronika") to produkcja tak szalona, że trudno powiedzieć o niej coś jednoznacznego. Poza tym tylko, że większego absurdu na małym ekranie w tym momencie nie uświadczycie.
W dużym skrócie można powiedzieć, że fabuła koncentruje się na śledztwie w sprawie morderstwa, które prowadzi tytułowy bohater, Dirk Gently (Samuel Barnett), w czym pomaga mu jego asystent mimo woli, Todd Brotzman (Elijah Wood). Brzmi normalnie, prawda? Rzecz jednak w tym, że nasz bohater detektywem jest bardzo nietypowym, bo holistycznym. Oznacza to mniej więcej tyle, że wszystko robi na opak i zamiast szukać wskazówek, wplątuje się w przeróżne sytuacje, obserwując, co z tego wyniknie. Sens? Nie spodziewajcie się go tutaj.
"Dirk Gently's Holistic Detective Agency" to prawdziwa jazda bez trzymanki, w której trudno znaleźć logikę, ale i niespecjalnie się za nią tęskni. Po prostu nie ma na to czasu, bo akcja rzadko kiedy zwalnia, gnając do przodu na złamanie karku, żonglując absurdem, surrealizmem, czarną komedią, groteską i najprawdziwszą makabrą (jest kilka naprawdę mocnych scen) z takim wyczuciem, że nie wiadomo, gdzie znikają kolejne minuty w towarzystwie tutejszych bohaterów. Czy dokądś to wszystko prowadzi, trudno powiedzieć, ale dla samej przyjemności obcowania z serialem tak odległym od konwenansów, klimatycznym i pełnym dzikiej energii warto zapoznać się z Dirkiem Gentlym. [Mateusz Piesowicz]
"Divorce" ("Rozwód")
Prawdopodobnie najgłośniej reklamowany i najbardziej oczekiwany serial z całej naszej dzisiejszej dziesiątki. Bo wiadomo – Sarah Jessica Parker się rozwodzi na antenie HBO. Rozwodzi się i przyprawia nas o depresję w i tak już ponure jesienne wieczory.
"Rozwód" teoretycznie ma wszystko co trzeba, żeby być hitem: znaną aktorkę w roli głównej i sympatycznego faceta (Thomas Haden Church) u jej boku, pomysł na siebie, charakterystyczny klimat, nieźle napisane dialogi autorstwa Sharon Horgan ("Catastrophe") i szczyptę życiowej mądrości, która dziś przyciąga widza do komediodramatów z kablówek. Na papierze wszystko wydaje się być super.
W praktyce serial po prostu nie działa. "Rozwód" to opowieść o 50-latkach, którzy doszli do takiego momentu, kiedy czują dramatyczną potrzebę, żeby coś w życiu zmienić. Poziom frustracji jest tysiąc razy większy niż w jakimkolwiek innym komediodramacie – tak, widziałam "Dziewczyny"! – a dwójkę głównych bohaterów dosłownie ma się ochotę zabić, zanim pozabijają się sami. Chemii między nimi nie ma za grosz, tak że bardzo szybko pojawia się pytanie, co oni w ogóle robili ze sobą przez te wszystkie lata i czemu temat rozwodu dopiero teraz ujrzał światło dzienne.
Problemy ze złapaniem rytmu też cały czas widać – tu trochę dramatu, tu trochę farsy, tu trochę typowego sitcomu, a gładkich przejść od jednego do drugiego niestety brak. Mimo niewątpliwie inteligentnego konceptu, przyzwoicie skonstruowanego scenariusza i świetnych momentami dialogów, oglądanie "Rozwodu" jest mordęgą. Nie wyobrażam sobie, że HBO będzie tak męczyć tych bohaterów i nas przy okazji przez więcej niż jeden sezon. [Marta Wawrzyn]
"Graves"
Serial telewizji Epix, w którym marnuje się Nick Nolte. Plan prawdopodobnie był taki, żeby stworzyć kolejną ostrą komedię polityczną. Sięgnięto więc po starszego polityka, byłego republikańskiego prezydenta, który przez mniej więcej połowę Amerykanów traktowany jest jak zbawca narodu. Druga połowa oczywiście uważa go za najgorszego prezydenta w historii. Wyobraźcie sobie miks Ronalda Reagana z George'em W. Bushem.
Twist polega na tym, że ów polityk na starość przechodzi jakąś wewnętrzną przemianę, która sprawia, iż zaczyna kontestować wszystko, w co wierzył, i szokować wszystkich dookoła prawdą na temat własnej prezydentury i polityki ogólnie. Pomysł świetny, wykonanie niestety fatalne. W "Gravesie" nie usłyszycie bowiem inteligentnych żartów w stylu tych z "Veepa", nie zobaczycie też sytuacji, które wychodzą poza wszechobecny banał.
Z jakiegoś powodu wszystko jest tutaj mainstreamowe, uśrednione, jak gdyby przygotowane pod gust widza telewizji ogólnodostępnej. Począwszy od rodziny prezydenta Gravesa, aż po mocne w założeniu przemowy, którymi polityk szokuje Amerykę. Pod względem inwencji "Gravesowi" daleko jest nie tylko do "Veepa" – on wypada blado w porównaniu z komedią, która toczy się teraz na żywo w amerykańskich programach informacyjnych. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=RN0ETJAY5r0
"Haters Back Off"
Eksperymentalny serial Netfliksa, który cierpi przede wszystkim na… brak oryginalności. Jak to możliwe? Całkiem prosto. Wystarczy wziąć popularną na całym świecie youtuberkę i umieścić ją w do bólu wtórnym i pozbawionym krztyny świeżości scenariuszu. Colleen Ballinger, a właściwie jej internetowe alter ego, czyli Miranda Sings, jest pierwszą tego typu postacią, która doczekała się własnego serialu, co pozwalało przypuszczać, że będzie on czymś niezwykłym.
Niestety, "Haters Back Off", choć w gruncie rzeczy nie takie najgorsze, nie ma do zaoferowania absolutnie nic odkrywczego. To najzwyklejsza na świecie historia antypatycznej bohaterki, przekonanej o własnej wielkości, choć wszystko naokoło jej przeczy. Miranda to uosobienie praktycznie wszystkich wad znanych ludzkości, nie dające się polubić beztalencie niszczące życie wszystkich dookoła i nie dostrzegające świata poza czubkiem własnego nosa. Oczywiście z czasem, powoli i bardzo opornie, zaczyna do niej docierać rzeczywistość, ale zanim do tego dojdzie, czeka nas festiwal marnej jakości żartów opartych na monstrualnej głupocie Mirandy.
"Haters Back Off" obiecuje znacznie więcej, niż jest w stanie dać. Kusi wizją nowoczesnego serialu o niespotykanym podejściu, po czym oferuje stos wyświechtanych dowcipów, charaktery żywcem wyjęte z dowolnego sitcomu sprzed lat i kopę scenariuszowych schematów, spod której rzadko kiedy udaje się wystawić nos. Miłośnicy Mirandy (są tu tacy?) zapewne serial już widzieli i są zadowoleni, cała reszta raczej nie ma czego tu szukać, o ile nie chce się przekonać na własnej skórze, że ten YouTube to jednak nudny jest. [Mateusz Piesowicz]
"Insecure" ("Niepewne")
Skromniutki komediodramat HBO kupił nas w jednej chwili i pokazał, ile znaczy w telewizji świeże podejście i energia bijąca z ekranu. Autorką "Niepewnych" jest Issa Rae, która zagrała tu również główną rolę, swoje alter ego, Issę Dee. W niespełna trzydziestoletniej kobiecie można przeglądać się jak w lustrze, bo to prawdziwa bohaterka swoich czasów. Tkwiąca gdzieś pomiędzy chęcią używania sobie z życia póki można, a zbliżającymi się wielkimi krokami dorosłością i stabilizacją dziewczyna to odbicie wielu z nas i nie ma tu najmniejszego znaczenia jej kolor skóry.
Bo na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że "Niepewne" to serial mocno osadzony w czarnej społeczności i przemawiający jej głosem. Nic bardziej mylnego! Issa to reprezentantka pokolenia, nie grupy etnicznej, a serial nieraz kpi sobie z widzów oczekujących od niej wielkich słów czy uderzania w kwestie rasowe. Na pierwszym miejscu nie stawia się tu górnolotnych idei, lecz bohaterkę z krwi i kości, której życie jest w przeważającej mierze po prostu normalne.
Issa Rae potrafiła jednak sprawić, że ta normalność wygląda, jak coś niesamowicie oryginalnego. Mamy tu historie dotyczące związków, relacji z przyjaciółmi, pracy itd., czyli nic, czego nie spotkalibyśmy gdzieś indziej. A jednak "Niepewne" zaskakują ogromną dawką luzu i autentyczności, które sprawiają, że tutejsze bohaterki (Issie zwykle towarzyszy jej przyjaciółka Molly, w tej roli Yvonne Orji) stają się nam bliskie po kilku minutach znajomości. Nie spodziewajcie się tu scenariuszowych cudów czy historii, które rozłożą Was na łopatki – w zamian dostaniecie jednak opowieść tak szczerą, zabawną i pełną pozytywnej energii, że gwarantuję, iż odejdziecie od ekranu w dobrym humorze. [Mateusz Piesowicz]
"Man with a Plan"
Nie było w październiku wielu kompletnych niewypałów, z pewnością wrzesień był pod tym względem o wiele gorszy, ale "Man with a Plan" to akurat jeden z tych seriali, które wybijają się z ogólnego schematu. Sitcom CBS-u z Mattem LeBlancem w roli głównej to produkcja absolutnie fatalna nawet na tle współczesnej komediowej mizerii.
O fabule szkoda nawet wspominać, bo jest tylko marnym pretekstem dla jeszcze słabszych gagów. LeBlanc gra niejakiego Adama Burnsa, który musi poświęcić więcej czasu trójce swoich młodocianych pociech, gdy jego żona wraca do pracy. Cały serial jest dokładnie tak samo oryginalny, jak pomysł na niego. Chciałbym powiedzieć, że został napisany na kolanie, ale szczerze wątpię, by jakikolwiek jego fragment w ogóle trafił na papier, nim zaprezentowano go na ekranie.
Aktorzy cierpią (na czele z LeBlancem, który ma tak zbolałą minę, nawet gdy się śmieje, że nawet byłoby mi go żal, gdyby nie fakt, że mu za to płacą), odgrywając scenki, które nie mają prawa nikogo śmieszyć, a twórcy nie próbują osiągnąć chociaż typowego, nędznego poziomu dzisiejszych komedii. "Man with a Plan" to serial wyjątkowy tylko pod tym względem, że udało mu się zaprezentować jeszcze gorzej, niż się zapowiadał. Jakość to jednak ostatnia rzecz, jaka interesuje włodarzy CBS-u, zwłaszcza że oglądalność jest przyzwoita. Litości. [Mateusz Piesowicz]
"No Tomorrow"
O "No Tomorrow" pisałam po premierze, że jest sympatyczne, niegłupie i całkiem zabawne, ale nie ma w sobie wystarczająco dużo oryginalności i świeżości, żebym naprawdę chciała do niego wrócić za tydzień. Po kilku odcinkach mogę tylko to powtórzyć, z dopiskiem, że mimo wszystko do serialu co tydzień wracam. Oczywiście z pełną świadomością, że drugiej "Jane the Virgin" to ja nie oglądam.
Zacznijmy jednak od początku: "No Tomorrow" to kolejny serial CW, oparty na latynoamerykańskiej produkcji (dokładnie brazylijskiej) i łączący w sobie dramat z komedią. W tym przypadku jest to komedia o mocno romantycznym zabarwieniu i słodkim smaku, ale na szczęście z twistem. Evie (Tori Anderson), 30-letnia menedżerka sklepu w stylu Amazona, bardzo chciałaby prowadzić ekscytujące życie, ale nie ma odwagi, żeby w ogóle zacząć. Na targu spotyka Xaviera (Joshua Sasse, czyli nasz Galavant), który wie, jak wyluzować i porządnie zaszaleć, a wszystko dlatego, że wierzy w zbliżającą się apokalipsę.
W kolejnych odcinkach para ze sobą romansuje, przeżywa wzloty i upadki, przekracza kolejne granice szaleństwa, ale też angażuje się emocjonalnie w ten związek. Serial ma w sobie dużo nieskrępowanej radości, a dwójka grająca główne role od razu łapie chemię – i choćby dzięki temu "No Tomorrow" da się oglądać, i to nawet z przyjemnością. Tyle że nie jest to produkcja, która cokolwiek wniesie czy to do historii telewizji, czy też Waszego telewizyjnego doświadczenia. To coś, o czym zapomina się minutę po seansie – a za tydzień przeżywa na nowo w niemal identycznym kształcie. [Marta Wawrzyn]
"People of Earth"
Nowa komedia telewizji TBS, która od paru lat bardzo, ale to bardzo próbuje przebić się z czymś świeżym. Efekty bywają różne – zazwyczaj wychodzą po prostu przyzwoite średniaki, które mają i fajny pomysł na siebie, i potencjał, by stać się czymś więcej. Tak właśnie jest w przypadku "People of Earth" – serialu opowiadającego o reporterze z Nowego Jorku, Ozziem Grahamie (Wyatt Cenac), który przyjeżdża do małego miasteczka, aby napisać artykuł o grupie wsparcia dla osób porwanych przez kosmitów.
Spotyka ekipę intrygujących indywiduów, którzy bardzo się oburzają, kiedy próbuje się mówić na nich "porwani". A i jego samego spotyka coś dziwnego… "People of Earth" ma ciekawy koncept, szczyptę surrealizmu, przyzwoicie napisane żarty, które nie obrażają inteligencji widza, i pełną energii obsadę z wyróżniającą się Aną Gasteyer. Choć tematyka jest iście kosmiczna, bohaterowie nie mogliby być bardziej ludzcy (no, z pewnymi wyjątkami), a ich emocje bardziej prawdziwe. Co dobrze wróży na przyszłość.
Po kilku pierwszych odcinkach "People of Earth" wygląda bardziej jak serial, z którego może coś wyrosnąć, niż taki, który koniecznie musicie zobaczyć. Ale jeśli brakuje Wam niegłupiej i lekko zwariowanej komedii, w której żarty są na niezłym poziomie, a bohaterów da się lubić, serial TBS może być odpowiedzią. [Marta Wawrzyn]
"The Great Indoors"
Kolejna komedia rodem z CBS-u i lat 90., dla której trudno znaleźć sensowny powód istnienia. Temat to tym razem stare jak świat zderzenie tradycji z nowoczesnością, w tym przypadku pod postacią magazynu "Outdoor Limits", który przenosi się z papieru do sieci. Stawia to jednego z weteranów tradycyjnego dziennikarstwa i poszukiwacza przygód, Jacka Gordona (Joel McHale), w niekomfortowej sytuacji – zamiast na łonie natury, musi pracować w biurze pełnym milenialsów.
Jest to oczywiście pretekstem do całej gromady wyświechtanych i do bólu stereotypowych żartów. Wycięte z komediowych szablonów postaci, szyte grubą nicią gagi i absolutny brak emocji – "The Great Indoors" osiąga sitcomowy standard i wydaje się z tego całkiem zadowolone. Na tyle, by nawet nie próbować dać z siebie coś więcej.
Nie spodziewałem się tu wyrafinowanego humoru, ale na chociaż odrobinę oryginalności już liczyłem. Nic z tego, twórców stać tylko na nieustanne docinki w stronę Jacka i jego "zacofania" lub żarty z jego współpracowników i ich braku znajomości "prawdziwego życia". Mam wrażenie, że dałoby się z tego pomysłu wycisnąć przynajmniej kilka solidnych dowcipów, ale niestety, do tego potrzeba odrobiny ambicji. A to ostatnia rzecz, jakiej należy się tu spodziewać. Szkoda czasu, nawet gdy mowa tylko o 20 minutach na tydzień. [Mateusz Piesowicz]