Podsumowujemy październikowe nowości – seriale dramatyczne
Redakcja
12 listopada 2016, 21:02
"Westworld" (Fot. HBO)
Po podsumowaniu nowości komediowych z października zrobiło się bardziej dramatycznie. Na pewno już wiecie, że warto oglądać "Westworld" – a co poza tym?
Po podsumowaniu nowości komediowych z października zrobiło się bardziej dramatycznie. Na pewno już wiecie, że warto oglądać "Westworld" – a co poza tym?
"Berlin Station"
Ambitny w założeniu serial szpiegowski telewizji Epix opowiada swoją wersję historii dobrze znam znanej – wycieku tajnych informacji, za który odpowiedzialny jest tutejszy Edward Snowden i który sprawia szczególne problemy oddziałowi CIA, operującemu w Berlinie. W efekcie w niemieckiej stolicy rozpoczynają się niebezpieczne gry szpiegowskie, które z pewnością byłyby dużo bardziej fascynujące, gdyby serial czasem choć trochę spróbował zgrzeszyć oryginalnością.
Niestety, oglądamy tu coś, co na ekranach pojawiło się już w paru wersjach. Swojego Snowdena miała "Żona idealna", w stolicy Niemiec rozgrywał się poprzedni sezon "Homeland", a sama szpiegowska fabuła to już tylko schematy, schematy i schematy. Mimo że serial niewątpliwie ma ambicje i jakiś pomysł na całość, po czterech pierwszych odcinkach wydaje mi się mniej więcej tak angażujący jak reklama proszku do prania. Każda scena boleśnie przypomina, że oglądamy coś, co już widzieliśmy.
Różnicy nie robi nawet wyśmienita obsada – Richard Armitage w roli przystojnego superszpiega, Richard Jenkins jako szef placówki w Berlinie czy też Michelle Forbes jako jedna z jego podwładnych. Wszyscy z osobna niby są bardzo ludzcy i wystarczająco charyzmatyczni, żebyśmy mogli zainteresować się ich losami, ale i tak całość nie zdaje egzaminu. No chyba że w dobie wybitnej telewizji wystarczy Wam do szczęścia serial, który można określić jednym słowem: ujdzie. [Marta Wawrzyn]
"Chance"
Hugh Laurie miał być brakującym ogniwem, którego potrzebowało Hulu, by stworzyć swój pierwszy serialowy hit z prawdziwego zdarzenia. "Chance", w którym Brytyjczyk wcielił się w tytułowego neuropsychiatrę (z "House'em" nie ma absolutnie nic wspólnego), aspiruje do miana mrocznego thrillera psychologicznego, czerpiącego inspirację z dzieł Alfreda Hitchcocka i klasyków kina noir. Niestety, im dłużej się go ogląda, tym bardziej te porównania są nie na miejscu.
Choć dzieło Alexandry Cunningham i Kema Nunna (autor powieści, na której oparto serial) stara się, jak może, by wyglądać na ambitne i głębokie, szybko odkrywamy, że twórcy zabrali się za to od złej strony. Zamiast zbudować swojego bohatera, próbuje się nam błyskawicznie przekazać, jaka to z niego skomplikowana i niejednoznaczna postać, co sprawia, że Eldon Chance nie wzbudza ani grama ciekawości, o emocjonalnej więzi nie wspominając. Nie przekonuje również zawiązanie fabuły, w której nasz doktor angażuje się w sprawę niejakiej Jaclyn Blackstone (Gretchen Mol), popadając w niebezpieczny związek z kobietą i jej groźnym mężem (Paul Adelstein). Za dużo tu klisz, brakuje napięcia i intrygującej historii, a całość dość szybko zaczyna przynudzać.
Serialu nie ratuje też Hugh Laurie, który nie bardzo ma jak zaprezentować swój talent. Scenariusz obdarzył wprawdzie jego bohatera sporą ilością cech charakteru, ale wszystko pozostało płytkie i sztuczne, nie dając możliwości lepszego poznania doktora i czyniąc z niego manekin, którego losy w najmniejszym stopniu nas nie obchodzą. Ma "Chance" jakiś potencjał, Hulu wierzy w niego na tyle mocno, że zamówiło od razu dwa sezony, ale szczerze mówiąc, nie potrafię podać sensownego powodu, by trwać przy tej historii tak długo. [Mateusz Piesowicz]
https://youtu.be/o0WUiB8YTmI
"Channel Zero"
Jeden z nielicznych przykładów serialu telewizji Syfy, który da się oglądać. Choć zdecydowaną przesadą byłoby stwierdzić, że "Channel Zero" to rzecz, którą trzeba zobaczyć, niewątpliwie ma ona pewne zalety pozwalające zerknąć na nią bez większego bólu. Zalicza się do nich choćby sam pomysł na scenariusz zaczerpnięty z tzw. creepypast, czyli rozprowadzanych za pomocą internetu historii z dreszczykiem. Serial ma być antologią, która w każdym sezonie opowie inną z nich, a pierwsze sześć odcinków oparto na "Candle Cove", pomyśle Krisa Strauba.
Głównym bohaterem jest tu Mike Painter (Paul Schneider), psycholog dziecięcy, który dręczony wspomnieniami wraca do rodzinnego miasteczka, by odkryć, że dzieje się tam coś bardzo dziwnego i ma to jakiś związek z tajemniczym programem telewizyjnym, który oglądał jako mały chłopiec. "Channel Zero" ma całkiem niezły punkt wyjścia, potrafi bardzo umiejętnie wprowadzać specyficzny, niepokojący klimat i wyróżnia się kilkoma scenami, po których rzeczywiście może przejść nas dreszcz. Co z tego jednak, skoro cała, mozolnie budowana atmosfera tonie w scenariuszowych uproszczeniach i kiepsko, albo wcale niezarysowanych postaciach.
Serial Syfy chce nam opowiedzieć straszną historyjkę, ale zapomina, że w telewizji panują jednak nieco inne zasady niż w sieci. Brak jakichkolwiek więzi emocjonalnych z bohaterami, wydarzenia powiązane bardzo wątłą linią fabularną czy wreszcie zbyt szybkie atakowanie nas pozbawionymi wyrafinowania, dosadnymi scenami – to wszystko sprawia, że trudno się w "Channel Zero" choćby w małym stopniu zaangażować. Przez to serial jest propozycją raczej tylko dla zagorzałych miłośników telewizyjnych horrorów, którym niestraszna nawet marna jakość. [Mateusz Piesowicz]
"Class"
Młodzieżowy spin-off "Doktora Who" to niekoniecznie moje klimaty, ale obejrzałam kilka pierwszych odcinków i wiele rzeczy, które w nich zobaczyłam, sprawiło mi sporą frajdę. Rzecz się dzieje w Coal Hill School – szkole dobrze znanej fanom "Doktora Who", której uczniowie mają większe problemy niż "co założyć na studniówkę". Wszystko przez nauczycielkę fizyki, pannę Quill (Katherine Kelly), i nowego ucznia, Charliego (Greg Austin), którzy są istotami nie z tej planety. Dosłownie. I najwyraźniej stanowią prawdziwy magnes na różnego rodzaju potwory z całej galaktyki.
W pierwszym odcinku szkołę musiał ratować Doktor we własnej osobie, a później już krystalizuje się drużyna, w skład której wchodzi kilkoro uczniów, stanowiących razem całkiem fajną, charakterną zgraję. To właśnie ta ekipa – w której znajduje się zresztą Polak o pięknie przekręconym imieniu Matteusz i nazwisku Andrzejewski – stanowi największą zaletę "Class" w jego początkowej fazie rozwoju. Z fabułą bywa różnie – zdarza się, że jest kompletnie bzdurna, zdarza się, że jest całkiem wciągająca – ale brytyjski humor i bezpretensjonalność, zmiksowane z odrobiną szorstkości 'a la "Misfits" robią różnicę. A panna Quill bardzo szybko wyrosła na jedną z moich ulubienic tej jesieni.
"Class" to rozrywka na przyzwoitym poziomie, jak to w BBC, która powinna trafić do miłośników lekkich młodzieżowych seriali w klimatach nadprzyrodzonych. Dorosłej publice "Doktora Who" raczej nie zastąpi, ale swój, momentami zaskakująco mroczny, urok niewątpliwie ma. [Marta Wawrzyn]
"Conviction"
Serial, na który liczyłem, mając jednocześnie świadomość, że prawdopodobnie nic dobrego z niego nie wyjdzie. Powodem tych oczekiwań była rzecz jasna grająca tu główną rolę Hayley Atwell, która po zakończeniu "Agentki Carter" porzuciła komiksowe historie i została prawniczką z problemami, Hayes Morrison. Czyli wdepnęła w ni mniej, ni więcej, tylko kolejny prawniczy procedural, nie mający absolutnie nic ciekawego do zaoferowania.
Rzecz skupia się na nowo powstałym wydziale nowojorskiej prokuratury, który ma się zajmować ponownym rozpatrywaniem spraw, w których istnieje ryzyko niesłusznego skazania. Zespołem kieruje Hayes, a towarzyszy jej zestaw stereotypowych postaci, wśród których nie mogło zabraknąć ambitnego rywala, naiwnej blondynki i faceta z przeszłością. Ten schematyczny team rozwiązuje więc kolejne sprawy i odnosi spektakularne sukcesy, a wszystko zgodnie z proceduralnymi wytycznymi skopiowanymi z dowolnego serialu o podobnej tematyce.
Nie odnajdziecie w "Conviction" absolutnie nic wyjątkowego i choć całość nie jest pewnie najgorszą rzeczą, jaka przytrafiła się telewizji tej jesieni, nie potrafię podać sensownych powodów, by poświęcać jej czas. Z podobnego założenia wyszło ABC, które zrezygnowało z zamówienia dodatkowych odcinków, w gruncie rzeczy kasując już serial. I dobrze, może tym razem Hayley Atwell trafi się coś lepszego. [Mateusz Piesowicz]
"Eyewitness"
USA Network nie miało szczęścia do październikowych premier, bo po fatalnym "Falling Water" – o którym za chwilę – zaprezentowało niewiele lepsze "Eyewitness", które próbowało udawać skandynawski kryminał. Zadanie miało ułatwione, bo oparto je na norweskim formacie ("Øyevitne"), ale jak widać, dla amerykańskich twórców nie ma rzeczy niemożliwych. Zepsuć już gotowy materiał? Nic prostszego!
No dobrze, wprawdzie "Eyewitness" posiada kilka zalet, które sprawiają, że wyjątkowo zdesperowani miłośnicy kryminalnych historii mogą zerknąć w jego stronę, ale nie zmienia to faktu, że całość jest najzwyczajniej w świecie nudna. A zdecydowanie być taka nie powinna, bo w założeniu serialu tkwi nieustanne napięcie. Wszak rzecz dotyczy dwójki młodych chłopaków, którzy przypadkiem byli świadkami morderstwa, co zwróciło na nich uwagę piekielnie niebezpiecznego zabójcy. Zaczyna się więc zabawa w kotka i myszkę, w którą są wplecione wątki obyczajowe – bo nie wspomniałem jeszcze, że bohaterowie mają romans, który koniecznie chcą zataić.
Nie brzmi to zbyt dobrze i dokładnie tak samo wygląda. "Eyewitness" ma na siebie przyzwoity pomysł, ale potrafi tylko brnąć w banalne rozwiązania i mnożyć schematy. Nie ma w tej historii życia, nie ma emocji, ani pełnokrwistych bohaterów. Jedynym, co zostaje w pamięci, jest ponura atmosfera, bo serial wygląda, jakby ktoś nałożył na niego szarobury filtr, sprawiający, że północ stanu Nowy Jork wygląda na najbardziej posępne miejsce na świecie. Jeśli chcecie zobaczyć jesienną depresję, to lepiej zrobicie, wyglądając przez okno. [Mateusz Piesowicz]
"Falling Water"
Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak zamienić nieźle wyglądający pomysł na piekielnie nudny serial, to twórcy "Falling Water" przyszykowali dla Was odpowiedź. Nowość USA Network to produkcja tak usypiająca, że jej seans powinien figurować na liście leków na bezsenność. Efekt gwarantowany.
Ironicznie brzmi przy tym fakt, że tutejsza fabuła dotyczy właśnie… snu. A konkretnie snów trzech różnych osób, które w jakiś sposób się ze sobą łączą. Tess (Lizzie Brocheré), Burton (David Ajala) i Taka (Will Yun Lee) to kompletnie obce sobie osoby, ale dziwnym trafem śnią fragmenty tego samego snu, które połączone w całość, mają odkryć wielką tajemnicę. Tak przynajmniej się nam obiecuje, ale po jednym odcinku straciłem całą ochotę na śledzenie, dokąd ta historia prowadzi. Fabuła "Falling Water" to jeden wielki bełkot, nad którym absolutnie nikt nie panuje. Twórcy raczą nas nieustannie przenikającymi się sennymi wizjami i rzeczywistością, sprawiając, że zrozumienie czegokolwiek z ich serialu jest właściwie niemożliwe. Przez chwilę może to intrygować, ale gdy kolejne sceny nijak nie ułatwiają połapania się w tutejszej historii, można mówić już tylko o rosnącej irytacji.
I to ona jest jedynym czynnikiem, który sprawił, że nie zamknąłem oczu przed napisami końcowymi. Choć "Falling Water" wygląda i brzmi nieźle, a scenariusz obiecuje niebanalne rozwiązania, kończy się tylko na obietnicach. Ambitna porażka? Porażka na pewno, czy ambitna, to nie wiem, nie zrozumiałem. [Mateusz Piesowicz]
"Frequency"
Ciekawy przypadek serialu, który sprawia w sumie nie najgorsze wrażenie, choć złożony jest wyłącznie z wyświechtanych motywów. Produkcja CW nie jest i nie ma prawa być oryginalna, bo to remake filmu z 2000 roku, w którym syn rozmawiał przez radio ze swoim zmarłym ojcem. Byli w stanie skomunikować się ze sobą, choć jeden z nich znajdował się w 1999 roku, a drugi w 1969 roku.
W serialu ten schemat się powtarza, tyle że zmieniają się czasy, a zamiast syna mamy córkę, młodą nowojorską detektyw Raimy Sullivan (Peyton List), która komunikuje się ze swoimi ojcem Frankiem (Riley Smith), znajdującym się w 1996 roku. "Frequency" jest o tyle wtórne, że opiera się na dobrze nam znanych paradoksach czasoprzestrzeni i nie buduje niczego wielkiego. Nie tworzy żadnej genialnej teorii ani też nie zadziwia na każdym kroku pomysłowością. Jest pod tym względem zupełnie zwyczajne, to znaczy mówi, że jeśli spróbujemy cokolwiek zmienić w przeszłości, musimy liczyć się z konsekwencjami. Kiedy więc Raimy ratuje ojca, który miał zginąć w latach 90., od razu wszystko inne jej się sypie zgodnie z efektem domina.
Nie ma tu nic odkrywczego, ale jest coś, co sprawia, że serial ogląda się w sumie dobrze. To emocje – takie proste, ludzkie emocje, które stanowią największą wartość dodaną "Frequency". Dopóki serial skupia się na nich i na łączącej się z nimi rodzinnej historii, wypada całkiem nieźle. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=BL8Rl2n2C6Y
"Goliath"
Serial prawniczy Amazona, który dosłownie krzyczy od pierwszych scen: jestem ambitny! Co niby nie jest do końca nieprawdą, jeśli tylko lubicie pretensjonalne twory, które nie mają za grosz dystansu do siebie i z gracją młota pneumatycznego serwują schematy obecne od kilku dekad, wmawiając widzom, że to coś więcej. Krótko mówiąc – pompatyczny tytuł tego serialu idealnie podsumowuje jego mało odkrywczą treść.
A przecież wiele wskazywało, że to będzie hit. Za "Goliatha" odpowiada duet David E. Kelley – Jonathan Shapiro, któremu zawdzięczamy kilka znakomitych seriali prawniczych, z "Boston Legal" na czele. Główną rolę gra Billy Bob Thornton, a partnerują mu m.in. William Hurt, Maria Bello i Molly Parker. Ci wszyscy wspaniali ludzie niewątpliwie stanowią jakiś plus, podobnie zresztą jak fantastyczna Nina Arianda w roli niekonwencjonalnej prawniczki Patty Solis-Papagian.
Mimo że oglądając 1. sezon "Goliatha", można dostrzec parę światełek w tunelu, koniec końców serial ani nie zachwyca, ani nie zaskakuje, ani nawet nie sprawdza się jako wstydliwa przyjemność. To raczej dość męcząca próba cofnięcia się o jakieś dwadzieścia lat, kiedy ekrany podbijały prawnicze thrillery, skupiające się na starciu poszkodowanej jednostki z bezwzględną korporacją. Tutaj jest dokładnie to samo, bez żadnego twistu czy też próby wybicia się na oryginalność.
Billy Bob Thornton to aktor bez mała genialny, można więc ewentualnie rozważyć obejrzenie "Goliatha" dla niego. Ale już William Hurt nie jest w stanie obronić postaci jego przeciwnika, Donalda Coopermana, który jest iście groteskowym facetem, oszpeconym przez poparzenia, żyjącym w ciemnej jaskini i zasłuchanym w muzyce operowej. To postać raczej komiczna niż straszna, a jednak cały prawniczy światek z Los Angeles zdaje się uważać tego gościa za boga.
Okropnie napisane postacie to jedno, przewidywalność, schematyczność i traktowanie siebie ze śmiertelną powagą to drugie. "Goliath" wydaje się nie zdawać sobie sprawy z tego, że jest popłuczynami po powieściach Johna Grishama, w których zaczytywaliśmy się (i których ekranizacje oglądaliśmy) już jakiś czas temu. I to jest jego największym grzechem. [Marta Wawrzyn]
"Good Girls Revolt"
Amazon uparcie poszukuje swojego pierwszego serialu dramatycznego, który zdobędzie takie uznanie jak "Transparent" w komediowym świecie – i niestety ta produkcja też nie przyniosła przełomu. "Good Girls Revolt" to oparta na autentycznych wydarzeniach historia buntu pracownic magazynu "News of the Week" (tak naprawdę rzecz się działa w "Newsweeku"), którym męscy szefowie pod koniec roku 1969 wciąż nie pozwalają pracować w charakterze reporterek. Mimo że rzecz się dzieje kilka lat po przyjęciu przez USA prawa o równości w pracy, w tym tygodniku podział obowiązków jest prosty – reporterem i zarazem osobą, która podpisuje się pod tekstem jest facet, a cały research odwala za niego dziewczyna.
Panie z redakcji wydają się nie być w ogóle świadome, że mogą chcieć czegoś więcej, dopóki pewnego dnia nie pojawia się w ich gronie Nora Ephron (Grace Gummer). Młoda dziennikarka odważnie walczy o swoje, a kiedy tego nie dostaje, zabiera torebkę i wychodzi. I staje się inspiracją dla Patti Robinson (Genevieve Angelson) i Cindy Reston (Erin Darke), a potem także kolejnych bohaterek.
Historia skargi składanej przez dziewczyny do Equal Employment Opportunity Commission to najmocniejszy wątek 1. sezonu "Good Girls Revolt" – jedyny, który rzeczywiście angażuje i wywołuje emocje, nawet jeśli jest poprowadzony bez grama subtelności. Nieźle wypadają także same postacie dziewczyn, w tym również Jane granej przez Annę Camp. Cała reszta to niestety bałagan. Romanse, rozstania, wielkie feministyczne objawienia – wszystko to jest tak banalne i toporne, że nawet niesamowita energia obsady i trafiające się od czasu do czasu pomysłowe sceny nie są w stanie tego uratować.
Teoretycznie wszystko jest na swoim miejscu, począwszy od klimatu retro, muzyki i sukienek, a skończywszy na w miarę oryginalnej tematyce. W praktyce "Good Girls Revolt" grzeszy płytkością, łopatologią i zamiłowaniem do klisz. Jak gdyby ktoś tutaj bardzo chciał stworzyć serial zrozumiały dla każdego. W efekcie jest całkiem OK, ale porównania z "Mad Men" czy choćby 1. sezonem "Masters of Sex" ta produkcja nie wytrzymuje. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=s-3yFPGUGlY
"Młody papież" ("The Young Pope")
Jedna z głośniejszych premier tego roku nie zawiodła oczekiwań i okazała się być produkcją daleką od jakichkolwiek schematów. Trudno się temu dziwić, bo twórcą "Młodego papieża" jest sam Paolo Sorrentino, jeden z niewielu prawdziwych artystów współczesnego kina. Spod jego ręki nie mógł wyjść byle serial i rzeczywiście, historia Piusa XIII, najmłodszego papieża w historii, to rzecz, której nie sposób jednoznacznie sklasyfikować.
Z jednej strony to kpina z naszych oczekiwań i prostego obśmiewania Kościoła katolickiego, ale wątpliwe, by serial znalazł przez to fanów wśród szczególnie konserwatywnych środowisk. Tutejszy bohater, w cywilu znany jako Lenny Belardo (Jude Law), jest bowiem papieżem, jakiego świat jeszcze nie widział. Bardzo radykalnym, potrafiącym upierać się przy średniowiecznych stanowiskach, nie do zaakceptowania nawet dla tradycjonalistycznej części Kościoła, a jednocześnie wprowadzającym nowe zwyczaje. Ukrywa się przed wiernymi, tworzy wokół siebie aurę złowrogiej tajemnicy i boskości, odcinając się od przesłania miłości i jedności, jakie płynęło z pontyfikatów jego poprzedników (opozycja wobec Jana Pawła II jest tu zaznaczona wprost). Ująć go w proste ramy nie sposób, zwłaszcza, że jego prywatne oblicze odkrywa przed nami kolejne twarze tego niebanalnego człowieka, czyniąc go jedną z najbardziej intrygujących postaci serialowego roku.
To samo można powiedzieć o całym serialu, który jak ognia unika stereotypów i nasuwających się rozwiązań. Jeśli chcecie zobaczyć tu tylko skandaliczny obraz papiestwa, to go otrzymacie, ale jeśli szukacie czegoś więcej, to znajdziecie skomplikowaną opowieść o religii, wierze, władzy i odpowiedzialności, w której wyraźnie czuć rękę Sorrentino. Ambitna, trudna do oceny produkcja, bez której jednak nie wyobrażam sobie teraz serialowego tygodnia. [Mateusz Piesowicz]
"Pure Genius"
"Dr House" zmiksowany z "CSI: Cyber" i pozbawiony charyzmatycznego głównego bohatera. "Pure Genius" opowiada o szpitalu przyszłości, w którym diagnozy bierze się z kapelusza, rozwiązania skomplikowanych problemów medycznych z internetu, a do tego na każdym kroku towarzyszą nam przezroczyste ekrany. Wiecie, nowoczesność.
Serial, który miał wnieść nową jakość do gatunku dramatu medycznego, jest tak naprawdę kolejnym nudnym proceduralem CBS, tylko takim trochę bardziej bzdurnym. Trudno w nim o cokolwiek oryginalnego czy tym bardziej nowatorskiego – banalne postacie rozwiązują bezbłędnie banalne sprawy tygodnia, a emocji w tym wszystkim jest dokładnie zero. Różnicy nie robią nawet znane twarze w obsadzie, z Dermotem Mulroneyem i Odette Annable na czele.
Najbardziej zaś w tym wielkim serialowym niewypale dziwi inne nazwisko. Otóż człowiekiem, które serwuje nam te czyste bzdury, jest niejaki Jason Katims, twórca dwóch świetnych, emocjonalnych historii – "Parenthood" i "Friday Night Lights". Ale jak to? Czemu? Skąd…? Tego się nigdy nie dowiemy, możemy co najwyżej liczyć, że "Pure Genius" wyleci z ramówki CBS i pan Katims będzie mógł znów się zająć tworzeniem czegoś, co będziemy chcieli oglądać. [Marta Wawrzyn]
"Timeless"
Schematyczny serialik o podróżach w czasie, w którym marnują się Abigail Spencer i Goran Višnjić. Przed premierą zapowiadał się całkiem przyzwoicie – zwłaszcza że za sterami stoją Eric Kripke i Shawn Ryan, którzy oprócz wtop w stylu "Revolution" mają też na swoim koncie kilka uznanych tytułów – a po premierze okazało się, iż nie da się go oglądać, nawet po zaciśnięciu zębów. Bo to najbardziej banalne podejście do podróży w czasie, jakie widzieliśmy w ostatnich latach.
Ktoś tu wziął wszystkie możliwe motywy znane z innych produkcji tego typu i przemielił je, tak by powstała lekkostrawna papka, zrozumiała dla każdego, nawet widza, który bardziej zajęty jest akurat prasowaniem niż serialem. Trójka dzielnych bohaterów podróżuje więc przez różne epoki, rozwiązując nieszczęsne sprawy tygodnia i ścigając kryminalistę, który porwał rządowy wehikuł czasu, by narobić przy jego pomocy szkód. Tak, macie rację, jeśli podejrzewacie, że jest tu twist – dokładnie ten, o którym pomyśleliście w pierwszej chwili.
"Timeless" jest dosłownie posklejane z rzeczy, które już widzieliśmy gdzie indziej i to w znacznie bardziej atrakcyjnym wydaniu. To serial tak mało oryginalny, jak to tylko możliwe, a sztywne dialogi, głupkowaty humor, marne kostiumy i biedne efekty specjalne dopełniają kiepskiego obrazu całości. [Marta Wawrzyn]
"Westworld"
Najbardziej oczekiwana premiera nie tylko października, ale w ogóle całego roku, która nie zawiodła oczekiwań i z miejsca stała się najmocniejszą pozycją cotygodniowej ramówki. O jej jakości niech świadczy fakt, że wystarczyło kilka odcinków, by produkcja HBO została wybrana serialem miesiąca zarówno w głosowaniu redakcyjnym, jak i Waszym. Nie może to dziwić, bo "Westworld" sprawia wrażenie przeniesionego na mały ekran kinowego blockbustera najwyższej klasy.
Serial, oparty na pomyśle zaczerpniętym z filmu Michaela Crichtona z 1973 roku, łączy ze sobą ambitne science fiction i wielowątkowy dramat, przy okazji flirtując z motywami klasycznego westernu. Sposób, w jaki udało się tu zestawić ogromny rozmach realizacyjny z doskonale napisanym, przygotowanym w najdrobniejszych detalach scenariuszem, robi niesamowite wrażenie. "Westworld" nie jest jedną z tych gigantycznych produkcji, które podziwia się za ich efektowność i przymyka oczy na fabularne bzdury. Tutejsza historia jest fascynująca, jej rozgryzanie sprawia olbrzymią przyjemność, a bardzo oszczędnie dawkowane przez twórców informacje tylko podsycają, i bez tego wielkie, zainteresowanie serialem.
Wśród zachwytów nad scenariuszem, nie sposób jednak pominąć faktu, że "Westworld" wygląda po prostu olśniewająco. Nieważne, czy akurat jesteśmy w środku futurystycznego parku rozrywki, czyli de facto na Dzikim Zachodzie, czy za kulisami tegoż, widoki są imponujące. Nie brak również kapitalnej muzyki (autorstwa Ramina Djawadi, który przerobił rockowe klasyki na westernową modłę), efektownych i świetnie zrealizowanych scen akcji oraz, jak to w HBO, sporej porcji nagości. Dodajmy do tego szereg wielkich, nie tylko jak na telewizyjne standardy nazwisk, na czele z Anthonym Hopkinsem, Edem Harrisem, Jeffreyem Wrightem i Evan Rachel Wood, a otrzymamy widowisko, którego absolutnie nie można przegapić. [Mateusz Piesowicz]