Teatr telewizji na bogato. Recenzja pierwszej połowy 1. sezonu "The Crown"
Marta Wawrzyn
13 listopada 2016, 16:03
"The Crown" (Fot. Netflix)
"The Crown" to serialowy gigant, którego podsumowanie w dwóch tekstach wydaje się niemożliwe, no ale spróbujmy. Na początek pierwsza połowa sezonu, spoilery do 5. odcinka włącznie.
"The Crown" to serialowy gigant, którego podsumowanie w dwóch tekstach wydaje się niemożliwe, no ale spróbujmy. Na początek pierwsza połowa sezonu, spoilery do 5. odcinka włącznie.
Zdarza mi się narzekać na to, że Netflix wypuszcza wszystkie odcinki swoich seriali naraz, w związku z czym widzowie je pochłaniają niczym fast food, zamiast zatrzymać się na chwilę przy każdym rozdziale, porozmawiać o nim, przemyśleć to, co się zobaczyło, zanim przejdzie się do następnego etapu. Oczywiście niektórym netfliksowym produkcjom taki model emisji rzeczywiście służy, bo szybkie pochłanianie całości sprawia, że nie zastanawiamy się nad słabszymi momentami. Jednak w przypadku "The Crown" dobrze by było móc pogadać o dosłownie każdym momencie, bo tych słabszych po prostu nie ma.
Podobnie jak Mateusz, który recenzował serial przed premierą (w związku z czym musiał zrezygnować ze spoilerów), jestem netfliksowym gigantem absolutnie zachwycona. Najbardziej zaś tym, jaki to subtelny gigant. Tego, że scenografia i kostiumy będą niesamowite, muzyka Hansa Zimmera zamieni każdy pokój w kino, a realizacją serial nie będzie odbiegał od największych hollywoodzkich filmów, zdecydowanie się spodziewałam. To, że te wszystkie koronowane głowy będą aż tak ludzkie, dalekie od szczęśliwych i przygniecione ciężarem obowiazków, nie przeszło mi przez myśl. Seriale i filmy historyczne boją się portretować swoich bohaterów jako prawdziwych ludzi, poprzestając najczęściej na mniej lub bardziej wiernym odtworzeniu wydarzeń znanych z podręczników. "The Crown" idzie zupełnie inną drogą, od początku udowadniając, że ma ambicje być jednocześnie ogromnym widowiskiem i skromną opowieścią o tym, co się działo za zamkniętymi drzwiami angielskich komnat.
Peter Morgan już w "Królowej" pokazał, że jego podejście do tematu rodziny królewskiej jest niekonwencjonalne, ale jednak czym innym jest film, a czym innym dziesięć godzin serialu, które trzeba wypełnić interesującą treścią. A jednak się udało i "The Crown" dołączyło do tych nielicznych telewizyjnych dzieł, które zyskują na tym, że mają tylko jednego scenarzystę. Serial Netfliksa przypomina nieco powieść przeniesioną na ekran, której każdy rozdział opowiada osobną historię, a jednak całość ani przez moment nie sprawia wrażenia niespójnej.
Pierwszą połowę sezonu spaja klamra w postaci dwóch scen w katedrze, pokazujących ewolucję młodej Elżbiety (śliczna i ujmująca Claire Foy) i jej małżeństwa. Poznajemy ją jako nieśmiałą, wielkooką dziewczynę, która wydaje się być lekko przestraszona własnym ślubem. Ale już wtedy wiemy, że drzemie w niej wielka siła, bo przecież była w stanie przeforsować takiego kandydata na męża jak Filip Mountbatten (Matt Smith), książę z domu Schleswig-Holstein-Sonderburg-Glücksburg, zwany przez złośliwych podrzutkiem. W scenie ślubu i wszystkich jej towarzyszących miłość tej dwójki wydaje się być największa na świecie, a Filip bez większych oporów, choć też nie bez uszczypliwych komentarzy, przechodzi wszystkie potrzebne procedury. Kiedy wracamy do tej samej katedry na koronację, relacja małżonków, choć nadal daleka od chłodnej, prezentuje się już zupełnie inaczej. Klękanie przed własną żoną to dla Filipa trudny orzech do zgryzienia, ona zaś pozostaje nieugięta i niewzruszona. Kiedy on próbuje przełamać dystans i przy okazji podnieść samego siebie na duchu pocałunkiem, królowa patrzy na niego zimno i wyniośle. Ten perfekcyjny w swojej prostocie moment jest jedną z moich ulubionych scen z całego sezonu.
Wszystkich "ulubionych momentów" było tak dużo, iż nie sposób ich tutaj wymienić, skoro już jednak jesteśmy przy małżeństwie Elżbiety, muszę powiedzieć, że ewolucja relacji tej szalenie przecież zakochanej na początku dwójki ludzi została świetnie rozpisana i koncertowo zagrana. Pamiętam, że oglądając tę parę podczas wizyty w Polsce dwadzieścia lat temu, byłam szalenie zaskoczona tym, jak książę Filip nie odstępował boku swojej królowej, bardziej jak wierny towarzysz niż mąż. "The Crown", choć jest serialem fabularnym, a nie dokumentem, idealnie w ten mój obraz królewskiej pary się wpisuje, pokazując, jak ten mężczyzna coraz bardziej i bardziej rezygnował z siebie, by móc pozostać z kobietą, w której się zakochał. Jego życie to ona – i tyle. Kropka. Cała reszta to nieszkodliwe hobby.
Znakomita jest scena ich kłótni w katedrze, w której pada sporo mocnych słów, a królowa stawia sprawę jasno – kamery telewizyjne na jej koronacji mogą się pojawić, ale zmian w protokole nie będzie. To licząca tysiąc lat tradycja, która jest czymś więcej niż ona i on, i, no cóż, ich małżeństwo. Filip w końcu akceptuje swoje miejsce i robi, co do niego należy, ale poziom jego frustracji jako mężczyzny – pamiętajmy, że są lata 50. i role społeczne wyglądają zupełnie inaczej niż dziś – sięga wtedy zenitu. Patrząc na ich kłótnie, można się zdziwić, że to małżeństwo w ogóle przetrwało. Bo choć serialowa Elżbieta nie raz, nie dwa walczyła o to, by uczynić życie Filipa w złotej klatce choć trochę bardziej znośnym, zazwyczaj prędzej czy później natrafiała na mur – często w postaci drugiej Elżbiety, tej, która chroniła za wszelką cenę Koronę.
Decyzje podejmowane zgodnie z tym, co jej poradziła babcia: "Korona musi zwyciężyć. Korona zawsze musi zwyciężyć", niejednokrotnie były bardzo trudne dla rodziny królowej Elżbiety. Nie potrzebujemy serialu, żeby to odkryć, wiemy to z prasy, która dokładnie śledzi życie tych ludzi. Brytyjska królowa po lekturze gazetowych nagłówków kojarzy się z zimną, bezwzględną kobietą, która nie przyjmowała do wiadomości tego, jak zmieniły się czasy i wielokrotnie odmawiała własnej rodzinie prawa do szczęścia. Peter Morgan w "The Crown" pokazuje, co za tym stoi – jakie są tego mechanizmy, na czym polega sposób myślenia tej lodowatej istoty w dziwnych kapeluszach i jakie ma to znaczenie w kontekście przetrwania monarchii w Wielkiej Brytanii.
Pałac Buckingham za panowania Elżbiety II stał się areną licznych wojen obyczajowych, które w jakiś sposób były powtórką z rozrywki. Elżbieta odmówiła prawa do małżeństwa z niżej urodzonym mężczyzną swojej siostrze Małgorzacie (Vanessa Kirby), która była ulubienicą tłumów, prawdziwą księżniczką Dianą swoich czasów. Potem sytuacja się powtarzała, chociażby w przypadku wspomnianej Diany, której akceptacja nie przyszła tak po prostu. Jak skomplikowana jest prawda, która za tym wszystkim stoi, nie zrozumiemy pewnie nigdy. Ale "The Crown" przybliża nas do tych tajemnic w takim stopniu, w jakim tylko może to zrobić serial fabularny.
Wiarygodna przemiana nieśmiałej i w sumie sympatycznej, ale zdecydowanie pozbawionej charyzmy dziewczyny w osobę, która jest w stanie udźwignąć na swojej głowie ważącą pięć funtów – nie wspominając o metaforycznej wadze! – koronę, to kolejna zadziwiająca rzecz, której udało się dokonać Morganowi. Jego Elżbieta przede wszystkim jest człowiekiem. Kobietą, córką, żoną, matką, Shirley Temple rodziny królewskiej. Dziewczyną, która na początku daje się rozgrywać, by z czasem nauczyć się i być rozgrywającą, i odpuszczać sobie walkę w momencie, kiedy nie ma ona żadnego sensu. Jej siła staje się z czasem ogromna i nijak nie pasuje do powszechnego mniemania, że władzę w Wielkiej Brytanii sprawuje rząd, a królowa spełnia tylko dekoracyjną rolę. Oczywiście, nie jest ono nieprawdziwe, ale chyba mało kto mówiąc o dekoracyjnej roli ma na myśli tysiąc decyzji, które trzeba podjąć każdego dnia. Tymczasem to właśnie robi młodziutka Elżbieta – kieruje prawdziwym Lewiatanem, którego mechanizmy są zagadką dla niej samej.
Tym ciekawsze jest więc to, kto staje się jej największym przeciwnikiem, sojusznikiem i mentorem jednocześnie. Dobiegający już osiemdziesiątki premier Winston Churchill (genialny John Lithgow, który zasługuje na osobny pean), uważany i sam siebie uważający za zbawcę narodu. Człowiek uparty i nieznoszący sprzeciwu, mistrz politycznej gry i chodząca legenda w jednym. Właściwie wszystko o nim mówi pierwsza scena, w której go spotykamy przed ślubem przyszłej królowej. Jego wejście do katedry to istny tryumf, doskonale zaplanowany i wyreżyserowany. Jak mu nie wstyd? Ano nie wstyd, bo to wielki człowiek.
Dla Elżbiety ten wielki człowiek to na początku ktoś w stylu upierdliwego dziadka, który ciągle ją poucza, wtrąca się do wszystkiego, a zdarza się, że i na nią wrzeszczy, mając cały czas na uwadze dobro majestatu. Po śmierci króla Jerzego VI (Jared Harris, który w "The Crown" pali więcej niż w "Mad Men", co jest zrozumiałe, w końcu władca umiera na raka i musi jakoś uspokoić nerwy) wytwarzają się de facto dwa ośrodki władzy, zdarza się, że operujące niezależnie od siebie i w opozycji do siebie. Churchill prędzej czy później jest w stanie przekuć na swoją korzyść absolutnie wszystko – znajduje na przykład sposób, by zdeterminowanej Elżbiecie i jej rodzinie narzucić nazwisko Windsor – ale ona wcale nie jest bezbronna w tych grach. I on to wie, z czasem nabiera do niej szacunku i z wroga przeradza się w nauczyciela.
Choć "The Crown" nie ma słabszych momentów, audiencje Churchilla w pałacu to dla mnie crème de la crème. Sama sytuacja na pierwszy rzut oka wydaje się przekomiczna – starszy pan o lasce, któremu trzęsą się ręce, stoi nad usadowioną w fotelu młodą dziewczyną, czasem jak uczeń, czasem jak złowrogi profesor. On do niej mówi "Wasza Wysokość", ona zwraca się do niego po prostu "Winstonie". Wszystko w tej relacji wydaje się być spętane konwenansami, a jednak znajduje się w niej miejsce na ludzi i cały ten bałagan, który wiąże się z ich działalnością.
Rozwój ich niełatwej relacji i zarazem inteligencję obojga świetnie widać w odcinku "Act of God" – dla mnie najlepszym z pierwszej połowy sezonu – w którym Londyn spowija śmiercionośna mgła. Premier upiera się, iż to tylko pogoda, a pogoda ma to do siebie, że się zmienia. Nie przekonują go kolejne raporty ani informacje o tym, co się dzieje w szpitalach i ilu londyńczyków straciło już życie. Porusza go dopiero śmierć młodej pracownicy z Downing Street, a kiedy już udaje się do szpitala w tej prywatnej bądź co bądź sprawie, instynkt polityczny szybko bierze górę. Wyciąga magiczny długopis, pisze kolejne swoje wielkie przemówienie i zbawia naród we fleszach dziennikarskich aparatów. "Prawdziwy lider w czasie kryzysu" – głoszą następnego dnia gazety, podczas gdy my mamy w głowie obraz upartego starszego pana, którego brak reakcji przyczynił się do niejednej tragedii w tych dniach.
Tak boleśnie szczerego portretu Churchilla jak w "The Crown" jeszcze w telewizji nie widziałam, a John Lithgow – amerykański aktor, którego możecie znać choćby z "Dextera" – zasługuje na wszelkie słowa uznania za tę rolę. Nie dość że jego akcent jest bez zarzutu, a wybuchy megalomańskiej wściekłości absolutnie doskonałe, to jeszcze sylwetką i specyficznym sposobem poruszania się rzeczywiście przypomina legendarnego premiera Wielkiej Brytanii. Lithgow nie tyle gra Churchilla, co praktycznie się w niego przedzierzgnął, ku zaskoczeniu Brytyjczyków. I choć "The Crown" wypakowane jest wspaniałymi występami aktorskimi, a bez Claire Foy i Matta Smitha serial by nie istniał, to jednak kreacja jedynego tak wysoko postawionego Amerykanina w całej ekipie zapada w pamięć najbardziej. Żaden telewizyjny Churchill jeszcze nie był tak wielki i maluczki jednocześnie.
Peter Morgan dokonał tego samego cudu z wszystkimi bohaterami. Zabrał nam magię, sprowadził swoich boskich bohaterów na ziemię i stworzył najlepszą prozę świata. Prawdziwe kłębowisko ludzkich emocji, które dosłownie buzują w lodowatych komnatach, dając im nowe życie. "The Crown" z wielkim wyczuciem i szacunkiem do tematu zagłębia się w drobiazgi, które każdy inny serial by pominął. Zagląda za zamknięte drzwi, pokazując nam bez ograniczeń to co święte i to co najbardziej przyziemne.
Rodzina Windsorów to już nie jacyś królowie prowadzący oderwaną od rzeczywistości egzystencję w pałacach – koncept z jednej strony magiczny i boski, a z drugiej przewidywalny i nudny – to ludzie tacy jak my. Jest więc i władcza matka, i syn, który w imię miłości został rodzinną czarną owcą, i drugi syn, który poświęcił dla tronu całe swoje życie, choć naprawdę tego nie chciał. Są dwie jego córki – jedna średnio zadowolona z tego, że musi stanąć w blasku fleszy, druga nieszczęśliwa, że błyszczeć nie może. Jest sfrustrowany mąż, jest kochanek, są dzieci, które wychowują się w dużej mierze bez udziału rodziców. Choć ci ludzie mają wszystko, dosłownie nikt nie wydaje się szczęśliwy. Korona to obowiązek, który przygniata, odbiera drobne radości i wymaga stuprocentowej uwagi.
A jedynym, który ma odwagę, by szczerze o tym mówić, jest Dawid – panujący przez niecały rok król Edward VIII. Człowiek, który stał się bohaterem skandalu, abdykował, zrezygnował ze swojego kraju i imienia, ale nie był w stanie zerwać związków z Wielką Brytanią i rodziną. Bohater, który ma w sobie coś z łotra i głosu sumienia. Człowiek złośliwy, hipokryta żyjący za pieniądze tych, którymi pogardza, ale i niewątpliwie patriota, któremu dobro kraju bynajmniej nie jest obojętne. Postać fascynująca – ale znów, czyż nie każdy w "The Crown" jest właśnie taki?
Napisałam to już kilka razy i powtórzę jeszcze raz: to właśnie ludzie i ich wielkie małe sprawy, gubiące się pośród ceremonii, rytuałów i podniosłych słów, zrobili na mnie największe wrażenie w "The Crown". Oczywiście, rozmach tego przedsięwzięcia jest oszałamiający, a od kostiumów, widoków z lotu ptaka i wszechobecnego złota dosłownie kręci mi się w głowie. "The Crown" nie byłoby jednak serialem wielkim, gdyby nie potrafiło być skromne i kameralne, niczym najlepszy teatr telewizji.