Dorastanie zakończone. Recenzja drugiej połowy 1. sezonu "The Crown"
Mateusz Piesowicz
13 listopada 2016, 17:32
"The Crown" (Fot. Netflix)
W drugiej połowie sezonu "The Crown" przyszło nam ostatecznie pożegnać Elżbietę Windsor i powitać jej nowe wcielenie, ale nie zapomniano przy tym o innych bohaterach. Uwaga na spoilery, również z finału!
W drugiej połowie sezonu "The Crown" przyszło nam ostatecznie pożegnać Elżbietę Windsor i powitać jej nowe wcielenie, ale nie zapomniano przy tym o innych bohaterach. Uwaga na spoilery, również z finału!
Zakończony koronacją piąty odcinek serialu Netfliksa był sygnałem, że klamka wreszcie zapadała. "Miesiąc miodowy", a raczej jego namiastka, jaką otrzymała nowa, brytyjska monarchini, przeszedł do historii. Pora zabrać się na poważnie za "królowanie", a to oznacza multum obowiązków i… związane ręce w większości kwestii. "The Crown" obala sporo mitów na temat koronowanych głów, a ten o łatwym, przyjemnym i pozbawionym trosk żywocie jest chyba największym z nich.
Co nie oznacza, że Peter Morgan i reszta uczynili z królewskiej rodziny cierpiętników, którym należy współczuć. Niewątpliwie największą zaletą serialu jest fakt, że niczego szczególnie nie upiększa (choć oczywiście nie brakuje w nim fikcji) i stara się portretować swoich bohaterów jak najbardziej obiektywnie. W drugiej połowie sezonu stało się to jeszcze trudniejszym zadaniem, bo w grę weszły bolesne sprawy osobiste i konieczność ich pogodzenia z niedającymi się ominąć obowiązkami państwowymi. Nie zmieniło to jednak absolutnie niczego w sposobie ukazania Elżbiety i jej bliskich, którzy jak byli bardzo ludzkimi postaciami, tak nimi pozostali. Wymagali jednak nieco innego podejścia i często większego skupienia na nich samych.
Tym bardziej należy docenić, jak pomysłowo został napisany scenariusz, który zdołał połączyć niemal intymne historie swoich bohaterów z prawdziwymi wydarzeniami. Każdy odcinek był mocno zakorzeniony w rzeczywistości, a zarazem wyraźnie koncentrował się na małych, prywatnych sprawach, godząc jedno z drugim w absolutnie fenomenalny sposób. Udało się dzięki temu uniknąć wrażenia, że mamy do czynienia z manekinami wrzuconym w tryby historii. "The Crown", mimo że w coraz większym stopniu musiało się zwracać ku "zawodowym" kwestiom życia dworu, pozostało opowieścią o Elżbiecie, Filipie, Małgorzacie i innych. Z odcinka na odcinek patrzyliśmy na nich inaczej, dodając coraz to nowe cechy do bogatej charakterystyki, ale z pewnością nie oznacza to, że nagle stali się nam obcy.
Serial doskonale poradził sobie z tym, z czym wiele innych produkcji ma problemy – w przekonujący sposób przedstawił nam ewolucję swoich bohaterów, nie tracąc przy tym absolutnie niczego z uroku, którym oczarował nas na początku. Robi to tym większe wrażenie, że stało się na przełomie zaledwie jednego sezonu, w trakcie którego wydarzyło się tyle, że Elżbieta i jej bliscy, których poznaliśmy w pierwszym odcinku, jawią się jako odległe wspomnienia. Nie był to jednak nagły proces, ale stopniowe "dorastanie", które miało swoje jasne i ciemne strony. Jak zobaczyliśmy po finale, tych drugich było więcej.
Bo przewrotnie zatytułowany, ostatni odcinek sezonu ("Gloriana") był jednocześnie jego najbardziej gorzką odsłoną. Przyniósł rozwiązanie jednego z wiodących wątków, a więc romansu Małgorzaty (Vanessa Kirby) i Petera (Ben Miles), wiadomo jakie, ale przede wszystkim dał ostateczny dowód na to, że Elżbieta Windsor zawsze będzie musiała uznać wyższość tej drugiej, koronowanej Elżbiety. Trwający przez cały sezon proces przemiany trudno uznać za przyjemny dla naszej bohaterki, ale cieszy fakt, że udało się go przedstawić z pełnym zrozumieniem jego skomplikowania. To nigdy nie był prosty wybór między rodziną i obowiązkami, choć koniec końców można by próbować go do tego sprowadzić. Prawda jest jednak znacznie bardziej zawiła i aby w pełni zrozumieć, ile emocji i niemożliwych do podjęcia decyzji kryje się za ostatnim, na pozór chłodnym spojrzeniem fotografowanej właśnie Elżbiety, trzeba wziąć poprawkę na wszystko, co zobaczyliśmy wcześniej.
A było tego całe mnóstwo. Poczynając od pierwszego skandalu za rządów naszej bohaterki, czyli zakazanego związku jej siostry, poprzez rosnące problemy z mężem, aż do kwestii państwowych, które łączyły się z tym wszystkim w nierozerwalny sposób. Zwróćcie uwagę, że choć serial ciągle pokazywał nam ludzkie i rodzinne oblicze Elżbiety, to za każdym razem, gdy dochodziło do konfliktu pomiędzy nim a obowiązkami, triumfowały te drugie. Nieważne, czy chodziło o bardzo emocjonalną sprawę Małgorzaty, czy o tak błahą kwestię, jak wybór prywatnego sekretarza, zawsze na pierwszym miejscu musiała znaleźć się Korona i jej potrzeby. Choćby były one niezrozumiałe, anachroniczne i bardzo niepopularne. Pierwszy sezon "The Crown" był w gruncie rzeczy długim zmaganiem się Elżbiety z tymi wymaganiami i próbą przeciwstawienia się im w jakikolwiek sposób. Próbą buntu, która od samego początku była skazana na niepowodzenie.
Nadaje to całości mocno gorzki posmak, bo każe jeszcze raz spojrzeć na wszystko, tym razem ze świadomością, że nad tą młodą kobietą, którą poznaliśmy na początku, od zawsze wisiał topór i z każdym dniem opadał coraz niżej. Brzmi to bardzo defetystycznie i pozornie nie pasuje do serialu, który wcale nie wygląda na mroczny. I taki nie jest! Bo "The Crown" nie prezentuje nam opowieści o monarchii zmierzającej ku upadkowi, ale wkraczającej w jeden z kluczowych momentów w swojej historii. Moment, który mogła przetrwać w dużej mierze dzięki niezłomnej kobiecie, która stała na jej czele. Serial pokazuje, jak ta osoba się narodziła, porzucając swój indywidualizm i szczęście na rzecz większego dobra. Kategorie dobrego czy złego zakończenia nie znajdują tu uzasadnienia, bo "The Crown" nie jest bajką, lecz portretem prawdziwej kobiety, która musiała dorosnąć, by zostać symbolem.
Choć ten proces niewątpliwie odgrywa tu wiodącą rolę, nie sposób pominąć milczeniem jego różnorakich aspektów. "The Crown" niewątpliwie na pierwszym miejscu zawsze stawiało Elżbietę i w jakiś sposób za każdym razem do niej wracało, jednak nie zapominało przy tym o całej gromadzie innych bohaterów. Księżniczka Małgorzata osiągnęła w drugiej połowie sezonu status postaci niemal równie ważnej, co swoja siostra, a jej wątek był źródłem absolutnie fascynującej historii o tym, jak królewskie skandale stały się głównym źródłem pożywienia nie tylko brukowych mediów. Świetnie udało się tu przedstawić również sposób myślenia zwykłych Brytyjczyków o monarchii. Dla nich Małgorzata była tragiczną bohaterką wyrzekającą się uczucia ze względu na nacisk złowrogiej instytucji, za którą stoi jej siostra. Elżbieta przyjęła więc rolę oschłej, wywyższającej się postaci, wiedząc, że tak właśnie musi być. Bo tłum nie ma pojęcia, co dla niego dobre. Interesują go proste, głośne historie, których kulisy nigdy nie trafiają na pierwsze strony gazet. Sprawa z księżniczką była tego dopiero pierwszym przykładem.
Nie można zapomnieć również o Winstonie Churchillu, którego portret tym razem nabrał dosłownego wymiaru i dał nam kolejny znakomity odcinek, skupiający się w głównej mierze na nim. Jestem przekonany, że John Lithgow zostanie obsypany nagrodami za tę rolę i będzie to w pełni zasłużone. Amerykański aktor kradł praktycznie każdą scenę ze swoim udziałem, nawet taką, gdzie robił za obiekt królewskiej połajanki – bardziej żałosnego widoku niż ledwie stojący na nogach, uginający się pod oskarżycielskim spojrzeniem, ciężarem obowiązków i chorobą staruszek, dawno nie widziałem. Churchill to bez wątpienia jeden z najjaśniejszych elementów serialu, a sposób, w jaki powoli i opornie dojrzewał do decyzji o porzuceniu stanowiska na rzecz Anthony'ego Edena (Jeremy Northam), obserwowało się z równą fascynacją, co naukę Elżbiety nowej roli. Zwłaszcza że obydwie kwestie były ze sobą mocno powiązane, a relacjom premiera z młodą królową daleko było do typowych. Choć wierzę w Petera Morgana, to trudno mi sobie wyobrazić, że serial nic nie straci na odejściu takiej postaci.
O tym jednak będziemy mieli dość okazji, by się przekonać, bo "The Crown" zostanie z nami niewątpliwie na dłuższy czas. I choć nigdy bym nie przypuszczał, że na historię o brytyjskiej rodzinie królewskiej będę czekał z wypiekami na twarzy, tak teraz muszę przyznać, że Netflix po raz kolejny zmienił mój punkt widzenia. Na myśl o kontynuacji już zaczynam się niecierpliwić.