Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
20 listopada 2016, 22:02
"Westworld" (Fot. HBO)
Ten tydzień upłynął pod znakiem twistu w "Westworld". W naszych hitach znalazło się także miejsce dla "Młodego papieża", powrotu "Lovesick" czy finału "You're the Worst". A poza tym wybraliśmy też kity.
Ten tydzień upłynął pod znakiem twistu w "Westworld". W naszych hitach znalazło się także miejsce dla "Młodego papieża", powrotu "Lovesick" czy finału "You're the Worst". A poza tym wybraliśmy też kity.
HIT TYGODNIA: Modlitwa, która przyprawia o dreszcze
Święty i grzesznik, Bóg i diabeł, wytrawny polityk i zagubiony chłopiec, człowiek, który potrafi dać życie, ale i je odebrać. Tuż przed finałem pierwszego sezonu grany przez Jude'a Lawa papież Pius XIII stał się jeszcze bardziej skomplikowaną postacią, potwierdzając wrażenie, że z jednej strony Frank Underwood może mu co najwyżej buty czyścić, a z drugiej, nie ma chyba człowieka, który byłby bliżej niż Boga niż on. Ale nie takiego, jakim nam go przedstawił Jan Paweł II, tylko tego okrutnego, starotestamentowego.
Zamykająca 8. odcinek scena modlitwy na oświetlonym przez auta parkingu to istny majstersztyk, zarówno pod względem realizacyjnym, jak i ładunku emocjonalnego, jaki ze sobą niesie. Oto człowiek, który stoi na czele Kościoła katolickiego, zażyczył sobie w środku nocy prywatnej rozmowy z Bogiem, bo wie, że gdzieś w Afryce kona akurat siostra Antonia, kobieta, która w życiu uczyniła więcej zła niż dobra. Scena – którą widzieliśmy w zwiastunach, tylko nie wiedzieliśmy wtedy, co oznacza – jest perfekcyjna nie tylko dzięki przebitkom z Afryki, ale też parkingowym światłom, samotnej sylwetce klęczącego papieża i wolnym ruchom kamery obserwującym dokładnie twarze wszystkich świadków, począwszy od przypadkowych TIR-owców, a skończywszy na siostrze Mary i kardynale Voiello.
Cudo, które napawa w takim samym stopniu zachwytem co przerażeniem. I zarazem kolejny dowód na to, że Lenny Belardo jest postacią, jakiej jeszcze w telewizji nie było. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Twist z Bernardem w "Westworld"
Dłuższą chwilę musieliśmy czekać na jakiekolwiek wyjaśnienia w serialu Jonathana Nolana i Lisy Joy, ale gdy już je otrzymaliśmy, to trudno było się z nich otrząsnąć. Zakończenie odcinka "Trompe L'Oeil" zwalało z nóg i niosło ze sobą multum prawdopodobnych konsekwencji, które rozkładaliśmy już na czynniki pierwsze, ale przede wszystkim było znakomicie zrealizowanym i przygotowanym w najdrobniejszych detalach zwrotem akcji.
Choć prawda o Bernardzie (Jeffrey Wright) krążyła w fanowskich teoriach niemal od początku serialu, to nie można powiedzieć, by twórcom nie udało się nas zaskoczyć. Dopiero gdy wszystko stało się jasne, można było pojąć szereg drobnych wskazówek, które podrzucano nam we wcześniejszych odcinkach. "Westworld" jest zaplanowany w każdym szczególe, co najlepiej widać właśnie wtedy, gdy jedna z dużych teorii zyskuje potwierdzenie. Ta z Bernardem nie dość że ma olbrzymie znaczenie dla całego serialu, to jeszcze opowiedziano ją w wyjątkowy sposób.
Bo scena z Bernardem, Theresą (Sidse Babett Knudsen) i Fordem (Anthony Hopkins) na długo zapadnie nam w pamięć. Moment, w którym sympatyczny bohater dowiaduje się prawdy o sobie, a potem w jednej chwili zmienia się w chłodną, pozbawioną uczuć maszynę to prawdziwy majstersztyk aktorski i scenariuszowy. A coś mi mówi, że to wszystko to dopiero początek. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Ekran znów dzieli się na pół w "You're the Worst"
"You're the Worst" co tydzień nas przekonuje, jak niezwykłą parą są Jimmy i Gretchen. Ale naprawdę wielkie jest wtedy, kiedy potrafi zaserwować scenę, o której będziemy myśleć nawet nie tygodniami, a miesiącami. Rok temu taką sceną była Gretchen płacząca w aucie, z tego roku na dłużej zostanie z nami widok Gretchen samotnie stojącej z pierścionkiem pośród fajerwerków i patrzącej, jak Jimmy odjeżdża.
Słowo daję, smutniejszego widoku niż Aya Cash w tym momencie dawno w telewizji nie było. Ta aktorka jest najlepsza, kiedy "You're the Worst" wykracza poza wygodne ramy komedii i dodaje do opowiadanej historii nutkę dramatyzmu. Teraz znów mieliśmy okazję się o tym przekonać. Równie mocny obraz nastąpił potem – ekran znów podzielił się na pół, a na twarzach Jimmy'ego i Gretchen widać było wszystko z wyjątkiem wszechogarniającego szczęścia. Współczesne komedie są doprawdy niezwykłe, nawet jeśli mówią o czymś tak banalnym jak związki dalekich od dorosłości trzydziestolatków. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Powrót "Lovesick"
Konkurs na najbardziej sympatyczny serial listopada został rozstrzygnięty w kilka godzin – dokładnie tyle, ile zajęło nam zapoznanie się z drugim sezonem brytyjskiej komedii "Lovesick". Przejęty przez Netfliksa serial wrócił z nowymi odcinkami (dokładnie ośmioma) i zgodnie z przewidywaniami nie zmienił się ani trochę.
Historia Dylana, Evie i Luke'a to nadal ta sama, po części absurdalna, a po części życiowa, czasem nieco gorzka, a w głównej mierze bardzo zabawna opowieść o grupce przyjaciół i ich skomplikowanym życiu uczuciowym. "Lovesick" nie stracił łatwości, z jaką zyskuje sympatię dla wszystkich swoich bohaterów, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych, bo ekran wypełnia parada barwnych postaci. Całość spina natomiast historia ciągle mijających się Evie i Dylana, którą śledzi się z nieustającą przyjemnością.
"Lovesick" to absolutnie urocza miniaturka, która w większej dawce byłaby pewnie męcząca, ale w odpowiedniej ilości stanowi idealny przepis na udany wieczór przed ekranem. Dobry humor gwarantowany, a nie jest to przecież rzecz, którą zapewnia większość współczesnych sitcomów. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Lady Mary jako niegrzeczna dziewczynka
"Good Behavior", nowy serial telewizji TNT, świata raczej nie odmieni, a i jako czysta rozrywka prawdopodobnie na dłuższą metę się nie sprawdzi. Ale dawnym fanom "Downton Abbey" polecam zobaczyć pilota. Michelle Dockery, czyli dawna Lady Mary, zadziwi Was niejednym – seksapilem, tym, jak szybko potrafiła stworzyć skomplikowaną postać kobiecą, zupełnie różną od tej, która do niej przylgnęła, czy wreszcie łatwością, z jaką żongluje różnymi amerykańskimi akcentami.
Letty Dobesh, śliczna złodziejka, kobieta mająca skłonności do wszelkiego rodzaju upadków, a także matka, która nie może być ze swoim dzieckiem, to ogólnie zaskakująca – i zaskakująco dobrze napisana – bohaterka. Ale naturalność, z jaką wcieliła się w nią Michelle Dockery, jest wartością samą w sobie i zarazem powodem, dla którego warto obejrzeć przynajmniej pilota "Good Behavior". Serialu, który ma liczne wady i tę jedną niesamowitą zaletę, jaką jest nowa wersja aktorki znanej do tej pory z roli powściągliwej brytyjskiej arystokratki. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Kate McKinnon śpiewa, a pół Ameryki płacze
Nie pamiętam równie zaskakującego otwarcia "Saturday Night Live", a już z pewnością nie oczekiwałam go w zeszły weekend, kilka dni po zwycięstwie Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. Kate McKinnon pojawiła się w kostiumie Hillary Clinton, by zagrać i zaśpiewać "Hallelujah", hymn niedawno zmarłego Leonarda Cohena.
Hołd dla artysty połączono z żałobą po przegranych wyborach i zadziwiające jest to, z jakim wyczuciem to zrobiono. Niesamowita Kate doprowadziła do płaczu połowę Ameryki, a druga połowa, no cóż, i tak "Saturday Night Live" nie ogląda. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Mars", czyli nudny podbój kosmosu
Ambitny projekt National Geographic, który miał połączyć w sobie imponującą wizualnie i wciągającą fabułę z fascynującym dokumentem, ale zatrzymał się w pół kroku. Ostatecznie otrzymaliśmy dokument, który ledwie zarysowuje temat i pomija najciekawsze fragmenty oraz fabułę zbudowaną na najbardziej schematycznych możliwych elementach.
"Mars" posiada kilka niewątpliwych zalet, ale są one raczej obietnicą czegoś ciekawszego, która nigdy nie zostaje spełniona. Część dokumentalna jest ciekawa, ale osoby chcące zgłębić temat przygotowywanej wyprawy na Marsa nie dowiedzą się z niej wiele. Kilka entuzjastycznych wypowiedzi to zbyt mało, by poczuć się usatysfakcjonowanym, zwłaszcza że National Geographic przyzwyczaiło do wyższych standardów. Sprawy nie ratuje też część fabularna przedstawiająca lot na czerwoną planetę w 2033 roku. Wygląda to ładnie, ale przebieg historii jest tak standardowy, że trudno o jakiekolwiek emocje.
A bez nich "Mars" jest tylko pustą błyskotką, która nie może się zdecydować, do kogo chce trafić. W efekcie stara się zadowolić różne gusta i serwuje beznamiętną, stereotypową historię, nijak nie pasującą do opowieści o podboju kosmosu. Trudno uwierzyć, by nasza przyszłość miała być tak nudna. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Masters of Sex" oficjalnie zostało operą mydlaną
Niespodzianka: Serialowa ogląda jeszcze "Masters of Sex". Ale traktowanie serio tego, co oglądam, w tym sezonie było już naprawdę trudne. Najbardziej boli i wkurza mnie to, że z fascynującej, raczej gorzkiej niż słodkiej historii dwojga ludzi, którzy byli twarzami amerykańskiej rewolucji seksualnej, zrobiono tandetne romansidło. Tak, to prawda, że dr Masters i Virginia Johnson wzięli ślub i że na różnych etapach życia łączył ich seks – ale wszystkie te romantyczne bzdury to już tylko i wyłącznie wymysł serialu! Wymysł średnio udany, a na pewno znacznie przegrywający z prawdziwą historią, której bohaterami była dwójka wielkich ludzi, dokonujących fatalnych wyborów w życiu prywatnym i właściwie nieznających szczęścia w miłości.
Czemu z tego zrezygnowano na rzecz opery mydlanej z takimi tandetnymi chwytami, jak spóźnienie Billa na własny ślub? Nie mam pojęcia. Prawdziwi Masters i Johnson wzięli ślub z czystego wyrachowania – chcieli umocnić i ochronić w ten sposób swoją markę – co byłoby znacznie bardziej interesujące, niż schematyczne perypetie miłosne zaserwowane przez serial telewizji Showtime. To prawda, że mina Billa w ostatniej scenie sugeruje, iż pełni szczęścia bynajmniej tam nie ma, ale, na Boga!, prawdziwa historia stojąca za tym ślubem jest tysiąc razy bardziej interesująca.
Nie jest to zresztą jedyny wątek, który "Masters of Sex" zbanalizowało, spłyciło i ograbiło z jakiegokolwiek znaczenia. Nawet szalenie przecież kontrowersyjne próby konwersji homoseksualistów przedstawiono w taki sposób, że właściwie nie wzbudziły emocji. A powinny! W tym momencie życzę już "Masters of Sex" tylko jednego – żeby zeszli ze sceny i przestali zajmować miejsce w ramówce. Wszystko co w tej historii najciekawsze i tak już za nami, a Showtime spektakularnie większość z tego zepsuł. Nie chcę widzieć, jak psuje to, co jeszcze zostało. [Marta Wawrzyn]