13 seriali, które marnie skończyły, mimo że miały rewelacyjne początki
Redakcja
22 listopada 2016, 20:02
"Dexter" (Fot. Showtime)
Od "Dextera" i "Lost", przez "Glee" i "Plotkarę", aż po "How I Met Your Mother" czy "The Big Bang Theory". Wspominamy seriale, które zaczynały świetnie, by w kolejnych sezonach zaliczyć mocne upadki.
Od "Dextera" i "Lost", przez "Glee" i "Plotkarę", aż po "How I Met Your Mother" czy "The Big Bang Theory". Wspominamy seriale, które zaczynały świetnie, by w kolejnych sezonach zaliczyć mocne upadki.
"The Big Bang Theory"
Oglądając to, co w tym momencie co tydzień serwują nam twórcy "Teorii wielkiego podrywu", aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka sezonów temu ten serial wydawał się podmuchem świeżości w sitcomowym światku. Lekka komedyjka o grupce nieprzystosowanych społecznie geeków była absolutnie uroczym punktem tygodnia, potrafiącym świetnie bawić, wykorzystując przy tym multum popkulturowych motywów. Połączenie sympatycznych bohaterów z popularną tematyką dało efekt w postaci serialu, który połykało się z olbrzymią przyjemnością, nawet nie zauważając, gdzie znika 20 minut w towarzystwie Sheldona i reszty.
Z czasem jednak coś zaczęło się psuć, a historia stopniowo traciła całą swoją wyjątkowość. Przemiana z komedii o nerdach w typowy sitcom o związkach damsko-męskich następowała powoli, ale skutecznie zabijała wszystko to, co w "Teorii wielkiego podrywu" sprawiało przyjemność.
Popkulturowe motywy nie były już najistotniejsze, lecz zeszły na dalszy plan, by w końcu pojawiać się tylko okazjonalnie, bohaterowie i ich powtarzające się, schematyczne historie na przemian irytowały i nudziły, a humoru w tym wszystkim nie było i ciągle nie ma za grosz. Nic niestety nie wskazuje na to, by agonia serialu miała się w najbliższym czasie zakończyć, czekają nas więc kolejne identyczne odcinki, w których śmiech z puszki brzmi tak nienaturalnie, że przyprawia o dreszcze. Cieszycie się? [Mateusz Piesowicz]
"Plotkara"
Pamiętam, jak niemal każdy odcinek z dwóch ostatnich sezonów "Plotkary" lądował w Waszych kitach tygodnia – i pamiętam, że ja sama oglądałam już wtedy serial jednym okiem, włączając go w tle i zajmując się innymi sprawami. A przecież nie zawsze tak było! Na początku "Plotkarę" oglądało się znakomicie, nawet jeśli nie było się w wieku nastoletnim. Nie dość że przedstawiała świat, jakiego wcześniej w serialach nie było – bogatych dzieciaków z Manhattanu, które miały wszystko, a jednak ciągle komplikowały sobie życie niczym znudzeni życiem dorośli – to jeszcze czyniła to z lekkością, humorem, dużą dozą dystansu.
Nie da się też ukryć, że "Plotkara" dobrze sportretowała pewien konkretny moment – kiedy zaczął się boom na blogi, media społecznościowe i wszyscy zaczęli dostawać świra na dźwięk powiadomień ze smartfonów. Zastanawianie się, kto jest tytułową plotkarą, obgadującą w bezczelny, ale też zabawny i trafny sposób swoich znajomych ze szkoły, sprawiało autentyczną frajdę, zwłaszcza że blogerka przemawiała do nas słodkim głosem Kristen Bell. Pierwsze dwa, trzy sezony "Plotkary" to czysta przyjemność pod każdym względem. Prawdziwy wzorzec serialowego guilty pleasure.
A potem wszystko zaczęło się psuć. Serial CW stracił pazur, z sezonu na sezon coraz bardziej przemieniając się w młodzieżową wersję "Mody na sukces". Związki budowano na zasadzie "każdy z każdym", postacie, które, wydawałoby się, dobrze znaliśmy, zachowywały się zupełnie jak nie one, a na dodatek absurd gonił absurd. Serial, który od początku pokazywał nie tyle prawdziwy świat, ile pewną umowną rzeczywistość, odleciał w kosmos, w skrajnych przypadkach każąc swoim bohaterom ginąć, a potem zmartwychwstawać.
Nawet finał, w którym ujawniono tożsamość tytułowej Plotkary, choć niewątpliwie planowany od jakiegoś czasu w takiej formie, miał swoje wady, bo odsłonił fabularne dziury w całej okazałości. Koniec końców "Plotkara" stała się podręcznikowym przykładem, jak z pysznego młodzieżowego dramatu zrobić bezbrzeżnie głupią operę mydlaną. [Marta Wawrzyn]
"Prison Break"
Absolutnie wyjątkowy przypadek, bo to serial, który już niedługo do nas wróci, mimo że trudno wskazać kogokolwiek, kto by na ten powrót czekał. Nie ma w tym nic dziwnego, bo historia Michaela Scofielda to jedna z najbardziej kuriozalnych i po prostu idiotycznych fabuł, jakie w życiu widziałem. A zaczynało się przecież tak pięknie. Pamiętacie jeszcze te czasy, gdy tutejsi bohaterowie nie wracali masowo zza grobów, nie uciekali przed nie wiadomo kim i najzwyczajniej w świecie dawali się lubić?
Macie prawo nie pamiętać, bo rzecz dotyczy jeszcze pierwszego sezonu serialu, który w fantastyczny sposób potrafił budować napięcie niewielkimi środkami. "Prison Break" nigdy nie był produkcją szczególnie odkrywczą, ale nie można mu było odmówić tego, że potrafił skutecznie przyciągnąć do ekranu. Nieźle zbudowana intryga, umiejętne posługiwanie się cliffhangerami, postaci, które zapadały w pamięć – wszystkie te elementy serial FOX-a miał na właściwych miejscach. A potem całość runęła jak domek z kart.
Wymienianie wad, jakie miał "Prison Break", począwszy od swojej drugiej odsłony, zajęłoby zbyt dużo miejsca i nie byłoby przyjemnym wspomnieniem, więc ograniczę się do tego, że serial stał się parodią samego siebie. Wskrzeszanie go po latach brzmi absurdalnie i trudno wyobrazić sobie, by skończyło się inaczej niż katastrofą. Tym razem jednak już naprawdę nikogo nie powinna ona obchodzić, no chyba że twórców memów. [Mateusz Piesowicz]
"Trawka"
Jeden z pierwszych mocnych dowodów na to, że Showtime ma zwyczaj zamawiać swoje seriale tak długo, aż stają się kompletnie nieoglądalne. "Trawka", czyli historia kury domowej z Kalifornii, która po śmierci męża zaczyna zarabiać na utrzymanie rodziny jako dilerka tytułowej trawki, miała rewelacyjny początek. Pierwsze trzy sezony to ostra, inteligentna satyra na poukładany światek amerykańskich przedmieść, z idealnymi domkami, białymi płotami i emocjami poukrywanymi głęboko w piwnicach. Wszystko, dosłownie wszystko w serialu Jenji Kohan – późniejszej twórczyni "Orange Is the New Black" – było znakomite, ale najbardziej po latach pamiętam piosenkę "Little Boxes", która znakomicie komentowała tę specyficzną rzeczywistość.
Pamiętam też, ile wdzięku miała na początku Mary Louise-Parker jako popadająca ciągle w tyleż zabawne, ileż niebezpieczne kłopoty Nancy Botwin. W "Trawce" było dość głębi, by serial działał jako portret i przemieść, i tej niezwykłej kobiety, i całej jej dysfunkcyjnej rodziny – a jednocześnie był to serial, który cały czas pamiętał, że jest komedią. Jenji Kohan robi to samo w "Orange Is the New Black", które pewnie jednak nie skończy tak jak "Trawka", bo ma mnóstwo bohaterek i nieskończoną ilość historii do opowiadania.
W "Trawce" bohaterka była tak naprawdę jedna – drugi plan, choć wyrazisty, zawsze pozostawał w cieniu Nancy – i po paru sezonach jej formuła po prostu się wyczerpała. To, co na początku było niesamowicie urocze, w ostatnich już tylko irytowało, w końcu jak długo dorosła kobieta może zachowywać się jak duży dzieciak, w kółko sprawdzający, czy ogień naprawdę parzy? Z finału "Trawki" nie pamiętam nic, poza tym że nikt w nim nie był szczęśliwy i bohaterowie mieli absurdalne przezroczyste smartfony. Ogólne wrażenie po latach byłoby jednak zupełnie inne, gdyby Showtime nie przeciągał serialu na siłę i zakończył go nie po ośmiu, a chociażby po pięciu sezonach. [Marta Wawrzyn]
"Dexter"
Losy jednego z najpopularniejszych morderców w historii telewizji to prawdziwie tragiczna historia. Bo trudno inaczej nazwać to, co stało się z Dexterem Morganem i serialem, którego był głównym bohaterem. Z roli uwielbianej na całym świecie, niejednoznacznej postaci w szybkim tempie zaczął się przemieniać w faceta, którego moralne rozterki coraz bardziej irytowały, zacierając bardzo dobre wspomnienia, jakie pozostawił po sobie serial na przestrzeni pierwszych sezonów. No a potem przyszło jeszcze to zakończenie…
Napisać, że było rozczarowujące, to bardzo łagodne ujęcie sprawy. "Dexter" został sztucznie utrzymany przy życiu przez władze stacji Showtime, które nie chciały zbyt szybko zabijać kury znoszącej złote jajka. Dałoby się to jeszcze wytrzymać, choć na wspomnienie dwóch ostatnich sezonów przechodzą mnie dreszcze, gdyby nie fakt, że najgorsze zostawiono nam na sam koniec, fundując jeden z najbardziej pamiętnych finałów w historii. Niestety w tym złym sensie, bo zrobienie z Dextera drwala było prawdziwą wisienką na torcie nieudolności i roztrwonionego potencjału.
Sposób, w jaki skończył "Dexter" był już jednak tylko podsumowaniem tego, jak serial coraz bardziej się staczał. Dziś, zamiast pamiętać o jego pozytywnych stronach, których miał przecież mnóstwo, na czele z wielką rolą Michaela C. Halla i trzymającym w nieustannym napięciu scenariuszem, wielu ocenia go głównie przez pryzmat licznych słabości, które z pełną mocą wybrzmiały pod koniec. Szkoda, bo nie do końca na to zasługuje. [Mateusz Piesowicz]
"Desperate Housewives"
Na początku XXI wieku furorę robiły dwa znakomite i bardzo od siebie różne seriale telewizji ABC – "Lost" i "Desperate Housewives". Oba miały rewelacyjne początki i oba z różnych powodów wydawały się powiewem świeżości w telewizji. Siła desperatek tkwiła w genialnym w swojej prostocie koncepcie – Marc Cherry postanowił pokazać, co się kryje za fasadą idealnych domków z amerykańskich przedmieść i jakie sekrety potrafią skrywać kobiety, uważane za nudne żony i matki.
Wypuścił więc serial, który był zaskakująco świeżym połączeniem opery mydlanej z kryminałem i czarną komedią, dając widzom wszystko to, czego oczekujemy od wciągającego serialu – wypełnioną suspensem intrygę, bardzo dobrze napisane bohaterki, z których każda reprezentowała inny typ charakteru i urody, a także dużo inteligentnego, dowcipnego komentarza do rzeczywistości. Serial błyskawicznie zdobył niesamowitą popularność, a grające główne role aktorki – w większości kobiety około czterdziestki, tylko Eva Longoria była znacznie młodsza – stały się gwiazdami już po pierwszym sezonie, udowadniając, że kariera w tej branży nie musi się ani zaczynać, ani kończyć, kiedy masz dwadzieścia kilka lat.
To było coś fantastycznego pod każdym względem, trudno więc się dziwić, że serial przetrwał osiem sezonów, bo widzowie przywiązali się do tych bohaterek i nie przestali go oglądać, nawet kiedy poziom znacząco spadł. Ale jeśli spojrzy się na "Desperate Housewives" z perspektywy i porówna do najlepszych produkcji telewizyjnych, trudno nie zauważyć, że spadek poziomu nastąpił tak naprawdę już po pierwszym sezonie. Każdy kolejny sezon powtarzał ten sam schemat – nowa tajemnica, nowe intrygi – aż w końcu serial zaczął zjadać własny ogon, serwując zwykłe bzdury.
Na Wisteria Lane w ciągu ośmiu sezonów spadły wszelkie możliwe nieszczęścia, w tym tornado i samolot, a z inteligentnej wariacji na temat opery mydlanej serial coraz bardziej przemieniał się właśnie w operę mydlaną. Nie pomogła też "Desperate Housewives" wojna z Nicollette Sheridan i pozbycie się jednej z najbardziej wyrazistych bohaterek. Nic by mnie dzisiaj nie zmusiło do obejrzenia całości ponownie, ale pierwszy sezon mogłabym oglądać w kółko. [Marta Wawrzyn]
"Lost"
Cóż to był za serial! Na wspomnienie tego, jak bardzo fascynowały kolejne odcinki "Zagubionych", z jakim przejęciem się je oglądało, oceniało i rozkładano na czynniki pierwsze na forach internetowych, zaczynam się mimowolnie uśmiechać. Jestem pewien, że sprawa dotyczy również wielu z Was, bo serial ABC był początkiem miłości do telewizyjnych produkcji niejednego dzisiejszego zapaleńca. Sprawia to, że nie zawsze chce się pamiętać o jego wadach, a tych przecież nie brakowało, zwłaszcza w drugiej połowie serii, gdy twórcy zaczęli się plątać we własnym scenariuszu.
Choć "Zagubieni" nie odnotowali tak spektakularnego upadku, jak niektóre z innych pozycji na tej liście, to nie da się ukryć, że im bardziej zbliżaliśmy się do wyjaśnienia (ha, to duże słowo) tutejszych tajemnic, tym bardziej serial rozczarowywał. Z czasem fascynujące zagadki zaczęły się przemieniać w niezbyt satysfakcjonujące odpowiedzi lub ich całkowity brak, a ułożenie z nich spójnej całości przerastało możliwości zwykłego fana. Twórcy wyraźnie zapomnieli, że samo zadawanie pytań to zbyt mało, a nawet najbardziej zagorzali zwolennicy mogli poczuć się oszukani brakiem rozwiązań.
Tym bardziej że te, które ostatecznie nam podsunięto, były, łagodnie mówiąc, kontrowersyjne. Choć sam należę do grupy, która raczej broni twórców "Zagubionych" za finałowe zwroty akcji i zakończenie, w najmniejszym stopniu nie dziwią mnie narzekania. Serial ABC padł niestety ofiarą samego siebie, zapętlając się w takim stopniu, że dobrego wyjścia z sytuacji już nie było. [Mateusz Piesowicz]
"Czysta krew"
Serial HBO, który na początku był pysznym miksem czarnej komedii z wampirzym romansem, osadzonym w parnym, absolutnie niepodrabialnym klimacie Południa, z aligatorami czyhającymi w bagnach, redneckami żłopiącymi tanie piwo w rozpadających się barach i ładnymi blondynkami marzącymi o czymś bardziej ekscytującym niż niedzielna wizyta w kościele. "Czysta krew" podbiła serca fanów, bo była serialem z jajem, który miał do siebie niesamowity dystans i do perfekcji opanował sztukę łączenia odjechanych scen przemocy z seksem i humorem. Aż trudno było uwierzyć, że Alan Ball – wcześniej twórca kultowych "Sześciu stóp pod ziemią" – był w stanie tyle wycisnąć ze średnich książek Charlaine Harris.
I rzeczywiście – na początku był w stanie. Pierwsze dwa, trzy sezony to krwawa jazda bez trzymanki, pełna szalonych pomysłów i twistów, które rzeczywiście wkręcały. W zielonej Luizjanie pojawiały się coraz ciekawsze wampirze osobowości, a urocza blondynka grana przez Annę Paquin z wdziękiem wpadała w kolejne kłopoty, stając się prawdziwą przynętą na wszystkie dziwne stworzenia.
Gorzej, kiedy tych stworzeń zaczęło się pojawiać bez liku, gatunki zaczęły się mnożyć, a fabuła coraz bardziej skręcała w kierunku opery mydlanej skrzyżowanej z tanim horrorem. Czarownice, wilkołaki, panterołaki, zmiennokształni, a w końcu nieszczęsne wróżki – pod koniec serialu w Bon Temps zamieszkał już cały możliwy zwierzyniec, którego losy coraz mniej kogokolwiek obchodziły. Fabułę konstruowano na zasadzie "więcej, szybciej, bardziej", a nowi bohaterowie, których wprowadzano i mordowano w każdym sezonie, wywoływali pod koniec już tylko wzruszenie ramion. Nawet finałowy sezon okazał się porażką na całej linii.
Ale co by nie mówić – jest jedna rzecz, do której zawsze świetnie się wraca. "Bad Things" Jace'a Everetta i jedna z najbardziej klimatycznych czołówek, jakie kiedykolwiek powstały. [Marta Wawrzyn]
"Glee"
Serial który zaczynał jako fenomen, kończył jako pośmiewisko, próbując ratować resztki twarzy. Niby to całkiem normalny obrót spraw w amerykańskiej telewizji, która nigdy nie wie, kiedy pewne rzeczy powinny się skończyć, ale upadek "Glee" do dziś sprawia mi przykrość. Bo naprawdę lubiłem ten serial, łączący komediowy pazur z autentycznymi emocjami i oczywiście toną muzyki, która nie była tylko zbędnym ozdobnikiem.
Pierwszy sezon "Glee" to była przecież prawdziwa petarda, która urzekała od pierwszych sekund. Grupa fantastycznych postaci, niegłupi scenariusz, odpowiednio przerysowany i zabawny, ale nie porzucający istotnych tematów i potrafiący je odpowiednio umiejscowić w całej historii, a wreszcie świeżość, którą serial Ryana Murphy'ego wręcz emanował. Pewnie, że nie było to dzieło wybitne, ale trudno było go nie polubić. Ten poziom udało się jednak utrzymać tylko przez jakiś czas, a już od momentu, gdy nastąpiła wymiana sporej części obsady, "Glee" stało się cieniem samego siebie, wzbudzając w najlepszym razie odruch ziewania, a w najgorszym potworną irytację.
Liczba nastoletnich (i nie tylko) dramatów, jakie były upychane w scenariuszu przekraczała jakiekolwiek normy, komediowe zacięcie gdzieś zniknęło, a wcześniej uwielbiane postaci zeszły na drugi plan, zastąpione przez nijakie odpowiedniki, lub stały się cieniem samych siebie. Potem serial próbował się jeszcze ratować, od czasu do czasu częstując nas solidnymi odcinkami i ciągle nieźle brzmiąc, ale trudno nie pozbyć się wrażenia, że cała jego wyjątkowość gdzieś wyparowała. [Mateusz Piesowicz]
"Revenge"
Pamiętacie, jakim niesamowitym zaskoczeniem był ten serial i ile emocji budziła zemsta Emily Thorne jesienią pięć lat temu? Produkcja telewizji ABC zrobiła w gruncie rzeczy coś podobnego do "Desperate Housewives", czyli uczyniła sielskie miejsce, gdzie wszystko wydawało się być poukładane, areną zbrodni, intryg i wszelkiego rodzaju mrocznych zdarzeń. A do tego przedstawiła nam bohaterkę, która choć miała w sobie coś z socjopatki – czy też antybohaterki, jeśli tak wolicie – wywoływała dużo sympatii. W końcu jak można było nie lubić zdesperowanego dziewczęcia, które przyjechało zemścić się na złych ludziach, którzy doprowadzili kiedyś do śmierci jej ukochanego rodzica?
Z czasem prawda zaczęła stawać się bardziej zagmatwana, a serialowy świat coraz bardziej oddalał się od czarno-białej tonacji. Co samo w sobie nie byłoby takie złe, gdyby tylko nasze seksowne połączenie opery mydlanej z thrillerem coraz bardziej nie skręcało w kierunku tej pierwszej, i to z pełną powagą. W "Revenge" przerobiono wszelkie możliwe chwyty rodem z "Mody na sukces", począwszy od odnajdywania się zagubionych członków rodzin, a skończywszy na paru zmartwychwstaniach. W końcu zaś rozmyciu uległ główny temat – tytułowej zemsty – bo okazało się, że Emily nie znała całej prawdy.
Patrząc na to wszystko z dystansu, myślę, że twórcy "Revenge" mieli pomysł tylko na 13 odcinków i nikogo bardziej niż ich nie zdziwiło zamówienie większej ilości. Nie wiedzieli kompletnie, jak poprowadzić dalszą intrygę, a kolejne sezony to już tylko piętrzenie się absurdów. W końcu oglądałam już "Revenge" głównie dla sukienek, a z finałowego sezonu nie pamiętam nic poza kilkoma śmierciami, które powinny były zrobić na mnie dużo większe wrażenie, niż naprawdę zrobiły. [Marta Wawrzyn]
"Jak poznałem waszą matkę"
Sztandarowy przykład tego, jak bardzo serialowi może zaszkodzić zbyt długie trzymanie go na antenie. "How I Met Your Mother" byłoby do dziś wspominane z entuzjazmem i wymieniane jednym tchem obok najlepszych sitcomów wszech czasów, gdyby nie kilka drobnych szczegółów, takich jak trzy ostatnie sezony. To, co stało się z tą przesympatyczną komedią, jest nadal bardzo przykrym wspomnieniem, bo z roli serialu, który bawił do łez i którego bohaterów traktowało się jak najbliższych przyjaciół, stał się produkcją, której oglądanie było przykrym obowiązkiem.
Fakt, że poziom dowcipów spada po latach obecności w ramówce, to nic dziwnego i spotyka każdego, ale że gdzieś ulotniła się autentyczna chemia między wykonawcami, a ich bohaterowie wyglądali przez to na kompletnie wyprutych z jakiegokolwiek entuzjazmu, to już grzech, którego wybaczyć nie można. Przedłużające się w nieskończoność poszukiwania matki, bohaterowie wplątujący się w nic nieznaczące związki, albo wpadający w codzienną rutynę, która zabija nawet najlepszy sitcom i wreszcie ten koszmarny finałowy sezon, który oglądało się z zaciśniętymi zębami, byle tylko dotrwać do końca.
Jasne, że Ted, Robin, Marshall, Lily i Barney to postaci, które na stałe zapisały się w popkulturowym kanonie, ale nie można przejść obojętnie wobec faktu, że twórcy zrobili wiele, by całą szóstkę nam skutecznie zohydzić. Podobnie jak cały serial, którego dobre sezony pamiętam już niestety jak przez mgłę. [Mateusz Piesowicz]
"Californication"
Kolejny dowód na to, że seriale telewizji Showtime mają jeden wspólny mianownik: nie wiedzą, kiedy zejść ze sceny. Historia pisarza z Nowego Jorku, którego książkę "God Hates Us All" Hollywood zamieniło na film "Crazy Little Things Called Love", była rewelacyjna w pierwszym sezonie i niezła… no powiedzmy, że do czwartego sezonu włącznie. Gdyby Showtime na tym poprzestał, mielibyśmy bardzo dobry serial.
Niestety, "Californication" przez całe siedem sezonów męczyło nas w kółko tym samym schematem: Hank Moody, upadły pisarz, który odreagowuje piciem, imprezowaniem i przygodnym seksem to, że po przeprowadzce do znienawidzonego Los Angeles stracił miłość swojego życia, zaczyna od nowa, dostaje kolejną pracę podobną do poprzedniej, angażuje się w kolejne toksyczne relacje i kończy na jeszcze większym dnie.
Po kilku latach od zakończenia serialu nie potrafię już powiedzieć, o co chodziło w historii z raperami albo tej z musicalem. Pamiętam za to nieźle, że "Californication" jakimś cudem zrobiło straszną jędzę z Karen, ukochanej Hanka, w związku z czym pod koniec nie było już nawet powodu im kibicować. Jedyne, za co trzymało się wtedy kciuki, to szybki koniec tej męki. [Marta Wawrzyn]
"Detektyw"
Ciekawy przypadek, bo to serial, którego upadek nie następował stopniowo, jak w pozostałych tytułach z tej listy, ale miał miejsce od razu. Jest to oczywiście efekt formatu "Detektywa", którego dwa sezony składają się na serialową antologię, ale i tak trudno przejść obok tego faktu obojętnie. Pierwsza odsłona serialu była przecież czymś absolutnie wyjątkowym, a historia łącząca w sobie pełnokrwisty kryminał z filozoficznym zacięciem to ciągle jedna z najlepszych telewizyjnych produkcji ostatnich lat.
Tym bardziej przykrą niespodzianką było to, co stało się z nią w drugim sezonie. Nowa historia okazała się nie mieć choćby połowy uroku poprzednika, scenariusz tonął w bzdurach i banałach, a to, co wyróżniało pierwszego "Detektywa" na tle konkurencji, tutaj okazało się jego przekleństwem. Twórca, Nic Pizzolatto, wpadł w pułapkę, którą sam na siebie zastawił, pisząc cały scenariusz samemu i wierząc, że uda mu się powtórzyć sukces sprzed roku.
Nie udało się i nie pomogła w tym ani bardzo dobra obsada, ani świetny klimat, ani popularność poprzednika. "Detektyw" z telewizyjnego fenomenu przeistoczył się w serial, jakich wiele, obok którego pewnie przeszlibyśmy całkiem obojętnie, gdyby nie oczekiwania, jakie wobec niego mieliśmy. Upadek był tak spektakularny i bolesny, że ani serial, ani jego twórca do tej pory się z niego nie wygrzebali. Mimo wszystko mam nadzieję, że Pizzolatto nie powiedział jeszcze ostatniego słowa – jedna wpadka nie powinna go całkiem przekreślać, bo telewizja zdecydowanie potrzebuje takich ludzi jak on. Może tylko tym razem warto byłoby się otoczyć grupą scenarzystów? [Mateusz Piesowicz]