Powrót do domu. Recenzja "Gilmore Girls: A Year in the Life"
Marta Wawrzyn
23 listopada 2016, 19:02
"Gilmore Girls" (Fot. Netflix)
Kiedy próbuje się reanimować serial bez mała kultowy po upływie niemal dekady, trzeba liczyć się z tym, że nie wszystko wyjdzie tak jak powinno. Jak jest w przypadku "Gilmore Girls"? Oceniamy bez spoilerów netfliksową miniserię.
Kiedy próbuje się reanimować serial bez mała kultowy po upływie niemal dekady, trzeba liczyć się z tym, że nie wszystko wyjdzie tak jak powinno. Jak jest w przypadku "Gilmore Girls"? Oceniamy bez spoilerów netfliksową miniserię.
Zanim przejdę do sedna, muszę zaznaczyć jedną rzecz. "Gilmore Girls: A Year in the Life" – czyli po polsku "Kochane kłopoty: Rok z życia" – oceniamy na podstawie dwóch, a nie czterech odcinków, bo tyle nam Netflix udostępnił. Amerykańscy krytycy widzieli całość, stąd też mogą być łaskawsi w swoich ocenach. Wszystko dlatego, że seria, składająca się z czterech 90-minutowych rozdziałów, zaczyna od paru zgrzytów, by potem rozkręcić się i stać się tym "Gilmore Girls", które znamy i kochamy. Wierzę, że w momencie kiedy zobaczymy napisy końcowe w odcinku "Fall", nie będziemy już pamiętać o tym, co nie do końca wyszło w "Winter". Ale ponieważ nie widziałam całości, nie jestem w stanie odpowiedzieć uczciwie na pytanie, czy jest ona spójna albo czy te cztery słowa warte były czekania. Po prostu tego nie wiem.
Wiem natomiast jedno: "Gilmore Girls: A Year in the Life" z każdym kwadransem zyskuje na jakości, tak że kiedy kończyłam odcinek "Spring", byłam już bez reszty zachwycona tym, co oglądam. Z pewnością nie jest to ani nieudany powrót, ani skok na kasę tudzież żerowanie na fanowskiej nostalgii. To uczciwa, przemyślana kontynuacja, która, choć niepozbawiona pewnych wad, sprawia wrażenie długo wyczekiwanego powrotu do domu – tego magicznego miejsca, gdzie zawsze w końcu wszystko będzie dobrze.
Konstrukcja miniserii jest o tyle specyficzna, że właściwie żaden z dwóch rozdziałów, które oglądałam, nie sprawiał wrażenia spójnej całości. Czyli nie miał jednego głównego wątku i nie opowiadał od początku do końca żadnej historii. To są raczej scenki z życia trzech pań Gilmore, dziejące się na przestrzeni konkretnych pór roku. Poczucie wszechogarniającego chaosu dominuje zwłaszcza podczas oglądania otwierającego całość odcinka "Winter", który skonstruowano wedle zasady "Więcej, bardziej, gilmorier". Netflix od pierwszych scen dosłownie bombarduje nas tym wszystkim, za co uwielbialiśmy serial dziesięć lat temu – począwszy od sztucznego śniegu w hurtowych ilościach, poprzez wypchane popkulturowymi odniesieniami szybkie dialogi, aż po krótkie, nie zawsze mające jakikolwiek głębszy cel, wizyty u podejrzanie dużej liczby różnych bohaterów (udało się zaliczyć nawet Chilton). Wszechogarniające ciepło i zachwyt, że to wszystko po latach wygląda tak samo jak kiedyś, mieszają się z dojmującym uczuciem natłoku.
Nie wszystko w "Winter" zostaje wprowadzone fajnie i zgrabnie, część dialogów wyraźnie służy wyłącznie wyjaśnieniu, co się działo przez ostatnią dekadę (zwłaszcza jeden, dotyczący Sookie, jest tak fatalny, że jego obecności w scenariuszu nic nie usprawiedliwia), a i chemii między grającymi główne role aktorkami jak gdyby brakuje. Choć trudno się nie uśmiechnąć, kiedy, jeszcze nie do końca łapiąc dawny rytm, Lorelai i Rory mówią do siebie, a tak naprawdę do nas, że "od dawna tego nie robiły" i że to "przyjemne uczucie" – mając na myśli i jedyne w swoim rodzaju gilmorowe rozmowy, i po prostu swój powrót do telewizji. Amy Sherman-Palladino i Daniel Palladino to zdecydowanie duet twórców, który wie, co robi, i nawet w słabszych momentach ich rękę tu po prostu widać.
Bo nawet jeśli "Winter" to straszny bałagan, właściwie od początku czuć, że jest to ten nasz ukochany bałagan, do którego miło wrócić po latach. Serialowe Stars Hollow, które po latach ekipa "Gilmore Girls" musiała odbudować od zera, w niczym nie różni się od tego, które opuszczaliśmy w 2007 roku. Serial dorósł, bohaterki widzą świat inaczej niż wtedy, kiedy się z nimi żegnaliśmy, ale pewne rzeczy pozostały bez żadnych zmian, a banda ekscentryków zamieszkująca najbardziej urokliwe z serialowych miasteczek zachowuje się dokładnie tak jak zawsze. Na twarzach aktorów zaś widać autentyczną radość, że znów tam są i mogą grać te postacie. Większość powrotów i występów gościnnych zapowiedziano, ale nie wszystkie. Netflix przygotował kilka niespodzianek, które sprawią, że się uśmiechniecie, ale też czasem pożałujecie, iż trwało to tak krótko. Serial zyskał kilka nowych twarzy, w tym jedną świńską – widzieliście ją, jak biegała po zwiastunach.
Najważniejsze jednak jest to, że główny temat sezonu – trzy kobiety o nazwisku Gilmore na życiowych rozdrożach – został dokładnie przemyślany, solidnie skonstruowany i zawiera w sobie odpowiednią dawkę emocji. Szczególnie uderza wątek Emily (Kelly Bishop), która straciła męża i kompletnie nie wie co dalej. Oglądając jej perypetie, będziecie śmiać się i płakać jednocześnie. Serial podszedł z należnym szacunkiem do tematu śmierci, który dotyczy przecież nie tylko wymyślonej postaci. Zmarł Edward Herrmann, który był dla nich wszystkich bliskim przyjacielem – i widać to na ekranie. Kiedy aktorki płaczą po głowie rodziny Gilmore, to są prawdziwe łzy. Historia Emily porusza i nie daje spokoju, a przy tym zawiera w sobie typową dla "Gilmore Girls" dawkę ciepła i humoru. W żałobie znajduje się miejsce i na śmiech, i na sarkastyczne uwagi, i na absurdalne sytuacje, jak ta z gigantycznym portretem Richarda.
Lorelai (Lauren Graham) przeżywa swój własny kryzys, częściowo związany ze śmiercią ojca, a częściowo niedookreślony. Ona i Luke (Scott Patterson) niby są szczęśliwi, ale w momencie kiedy bohaterka zbliża się do pięćdziesiątki, odzywa się w niej potrzeba, by mieć coś więcej, a może coś innego. Spokojnie, Lorelai nie została drugim Donem Draperem, ale jej pogubienie jest w serialu istotnym tematem. Istotnym i słodko-gorzkim, jak wiele rzeczy w "Gilmore Girls".
Najbardziej zaskakuje Rory (Alexis Bledel), której życie jest jednym wielkim, totalnym bałaganem bez żadnych granic. To nie jest tak, że kompletnie nic jej nie wyszło, ale niewątpliwie dziesięć lat temu inaczej sobie wyobrażała swoją karierę. Jej perypetie, związane z pogonią za pracą, miłością czy też własną bielizną, bawią najbardziej, jednocześnie stanowiąc dołujący portret pokolenia "trzydziestoletnich dzieciaków". Rory ma 32 lata – czyli dokładnie tyle, ile miała Lorelai na starcie serialu – a jednak w niczym nie przypomina swojej matki sprzed 16 lat. Żyje z dnia na dzień, nie zapuszczając nigdzie korzeni i starając się nie zadawać sobie pytania, co jeśli to wszystko donikąd nie zmierza. Niektóre jej wybory zaskakują, niekoniecznie w dobrym sensie tego słowa, a niektóre zachowania dziwią i wywołują różnego rodzaju grymasy, bo nie do końca pasują do dawnej Rory. Ale znów – minęła prawie dekada, żegnaliśmy świeżo upieczoną absolwentkę uczelni, witamy z powrotem dorosłą kobietę.
Duetowi Palladino udało się w tej postaci zawrzeć wiele lęków i zarazem niemało prawdy o moim pokoleniu – do tego stopnia, że patrząc na Rory i jej karierę, często widzę na ekranie siebie i swoje przejścia z wszystkimi mediami, które nie nazywają się Serialowa. Owszem, ma to pewien związek z tym, że klasyczne dziennikarstwo umiera tak w Polsce jak i w Stanach, ale nie tylko o to chodzi. Dokładnie tak jak mówiła twórczyni "Gilmore Girls", Rory to głos pokolenia, które pokończyło studia na najlepszych uniwersytetach, zdało na piątkę egzaminy, zrobiło wszystko tak jak należy, a jednak po trzydziestce nie ma nic. Ani sensownej kariery, ani własnego mieszkania, ani stabilnego związku – żadnych powodów do dumy. To paskudna sytuacja, którą wielu z nas zna z własnego doświadczenia. Ale nie obawiajcie się, historia Rory nie zaprowadzi Was na czarne dno rozpaczy i nie każe zakwestionować wszystkich życiowych wyborów. Częściej będziecie się po prostu śmiać – z nią i z niej.
Relacje pomiędzy trójką głównych bohaterek stanowią trzon "Gilmore Girls: A Year in the Life". Zmieniły się one – i nie zmieniły zarazem. Bo owszem, Rory teraz już może popijać martini w towarzystwie matki, ale to, że ich rozmowy są dorosłe i otwarte, nie jest nowością. Tak było właściwie zawsze, z małymi przerwami. Do pewnych zmian jednak dojść musiało, w końcu mamy tutaj nie 16-latkę, tylko kobietę po trzydziestce i jej matkę. Siłą rzeczy ich relacja nie może być identyczna jak kiedyś, ale Rory wciąż pełni funkcję dziecka w rodzinie. Co też jest swego rodzaju znakiem czasów, w końcu prawdziwy świat jest pełen takich trzydziestoletnich dzieci. Z kolei pomiędzy Emily i Lorelai nie brak charakterystycznych tarć, w które zaplątane są jeszcze większe emocje niż dotychczas. W "Winter" to właśnie te dwie panie, definiowane w dużym stopniu przez śmierć ważnego dla nich obu mężczyzny, są głównymi gwiazdami. Chaos powodowany przez Rory nie ma aż takiej siły rażenia, konfrontowany z namacalnymi emocjami, związanymi z prawdziwą stratą gilmorowej rodziny.
Z postaci spoza głównej obsady najbardziej ujęła mnie Paris i grająca ją Liza Weil, która z werwą weszła w swoje dawne buty i nie raz, nie dwa stała się przyczyną nawet nie zamieszania, a popłochu. Nie ona jedna zresztą radośnie przekracza wszystkie granice i tak już przerysowanej bohaterki – to samo czynią chociażby Yanic Truesdale jako jeszcze bardziej sarkastyczny Michel czy też Sean Gunn w roli dokładnie tego samego Kirka, którego pamiętamy z dawnych czasów. Łatwość i naturalność, z jaką aktorzy wchodzą w swoje dawne role, jest wręcz zadziwiająca. Paradoksalnie największy problem ze złapaniem dawnej chemii ma na początku duet Graham – Bledel, wszyscy inni od pierwszych minut grają jak z nut.
Choć wiele rzeczy pozostało w Stars Hollow po staremu, Netflix bynajmniej nie zabiera nas do skansenu. Miasteczko żyje i znajduje się w 2016 roku, choć nie każdy z mieszkańców w takim samym stopniu akceptuje to, co wiąże się z byciem na bieżąco. Zarówno postęp technologiczny, jak i – powiedzmy – świadomościowy potrafi przybrać w tym miejscu niejedno zaskakujące oblicze. "Gilmore Girls" właściwie tylko przez moment sprawia wrażenie sentymentalnej podróży, by szybko przeobrazić się w zupełnie zwyczajny serial, egzystujący tu i teraz, a jednocześnie posiadający wszystkie te cechy, które powinien mieć kolejny rozdział kultowej opowieści sprzed dekady.
W całym tym szalonym fabularnym bałaganie jest więc myśl. "Gilmore Girls: A Year in the Life" ani nie zawodzi jako kontynuacja tego wszystkiego, w czym zakochaliśmy się 16 lat temu, ani nie trąci myszką na tle seriali, które oglądamy teraz. Znalazło się tu miejsce i na gilmorowe ciepło, i na nostalgię, i na rewelacyjnie napisane i naturalnie zagrane szybkie dialogi wypakowane po brzegi popkulturowymi referencjami – panie Gilmore cały czas są tak samo na bieżąco, a w rozmowach pojawiają się choćby Kardashianki czy ten Batman, którego nikt z nas nie zamawiał – i wreszcie na kawał prawdziwego życia toczącego się tu i teraz. Serial bez wysiłku przechodzi od komedii do emocjonalnego dramatu i z powrotem, zahaczając po drodze o tysiąc słodko-gorzkich spraw, składających się na tę banalną i niezwykłą całość zwaną życiem.
I już za samo to należy mu się medal – udało się przenieść świat sprzed kilkunastu lat do naszych czasów i nikt po drodze nie ucierpiał. Jak trudne są takie powroty po latach, mogliśmy się już parę razy przekonać. Koszmarne "Fuller House", archaiczne "Z Archiwum X", "Heroes Reborn", którego nikt już w tej chwili nie pamięta. A za chwilę do tego miksu dojdzie "Twin Peaks", "Prison Break" i kilka innych tytułów. Nie zdziwię się, jeśli absolutnie wszystkie wypadną słabiej niż "Gilmore Girls", które było w stanie po dziewięciu latach dokonać cudu i tak po prostu przedstawić nam nowy rozdział opowieści, którą dobrze znamy (i nie mam na myśli tej z nieszczęsnego 7. sezonu, którego Amy Sherman-Palladino być może faktycznie nie oglądała), osadzony w naszej obecnej rzeczywistości.
To prawda, że w jakiś sposób napisało go życie – a dokładniej śmierć Edwarda Herrmanna, która stała się smutnym, ale i naturalnym pretekstem do powrotu akurat w tym momencie. Nie chcę spekulować "co by było gdyby", ale mogę powiedzieć jedno: wszystko to, co dotyczy Richarda i żałoby Emily, ma w "Gilmore Girls: A Year in the Life" największą siłę rażenia i najmocniej zapada w pamięć. W porównaniu z tą tragedią, która spotkała rodzinę Gilmore – tę ekranową i tę prawdziwą, składającą się z aktorów i twórców – wszystko inne wydaje się bzdurką. A dodatkowo śmierć Richarda staje się katalizatorem licznych konfliktów i zaskakujących zdarzeń, które przypominają, jak skomplikowane potrafią być te postacie. Przeskoki pomiędzy komedią i dramatem są tyleż błyskawiczne, co naturalne, a im częściej serial zmienia ton, tym bardziej udaje mu się uchwycić esencję starych sezonów "Gilmore Girls".
I to właściwie wszystko, co mogę powiedzieć o nowych perypetiach pań o nazwisku Gilmore, nie spoilerując zanadto fabuły netfliksowego minisezonu. O chłopakach Rory, nowej pracy Kirka i tysiącu innych spraw pogadamy w piątek, po premierze na Netfliksie. Na razie powiem tyle – to, co dostaliśmy, choć dalekie od ideału, jest naszym znajomym "Gilmore Girls", nie żadną marną imitacją.
Po obejrzeniu dwóch odcinków z niecierpliwością czekam na resztę i mam nadzieję, że nawet jeśli Amy Sherman-Palladino rzeczywiście zakończy teraz serial tak jak zawsze chciała, to jednak na tym nie poprzestanie. Cztery słowa to tylko cztery słowa, nie atomówka zrzucona na Stars Hollow. Nie widzę powodu, dla którego za kilka lat nie mielibyśmy znów powrócić do naszego magicznego domu – rozumianego nie tyle jako miejsce, co jako stan wewnętrzny – gdzie czekać na nas będą trzy kobiety, jeden mężczyzna, jeden pies, kilka ton przerażającego jedzenia i przede wszystkim nieskończone morze kawy.
Recenzja jest przedpremierowa. "Gilmore Girls: A Year in the Life" ("Kochane kłopoty: Rok z życia") znajdziecie na Netfliksie w piątek 25 listopada o godz. 9:00 rano.