Serialowa alternatywa: "Midnight Diner: Opowieści z Tokio", czyli coś na uspokojenie
Mateusz Piesowicz
23 listopada 2016, 21:33
"Midnight Diner: Opowieści z Tokio" (Fot. Netflix)
W tak odległe rejony świata jak Azja rzadko zaglądamy nawet w Serialowej alternatywie. Dzięki Netfliksowi wszystko jest jednak prostsze, więc dziś kierujemy się do Kraju Kwitnącej Wiśni.
W tak odległe rejony świata jak Azja rzadko zaglądamy nawet w Serialowej alternatywie. Dzięki Netfliksowi wszystko jest jednak prostsze, więc dziś kierujemy się do Kraju Kwitnącej Wiśni.
Skoro już spoglądamy na drugi koniec świata, to powód powinien być wyjątkowy – i rzeczywiście, bo serial, któremu poświęciłem dzisiejszą odsłonę alternatywnego cyklu, zdecydowanie się wyróżnia na tle innych produkcji. "Midnight Diner: Opowieści z Tokio" to dzieło bardzo skromne, nijak nie przystające do współczesnej telewizji stawiającej na skomplikowane fabularne układanki, zwroty akcji i wciąganie widzów w specyficzną grę. Tutaj stawia się na ledwie zarysowany scenariusz i banalne historyjki, które upływają w niespiesznym tempie. Prawdziwa chwila wytchnienia w pędzącym do przodu serialowym świecie.
"Midnight Diner" nie wzięło się jednak znikąd, bo jest próbą przedstawienia międzynarodowej publiczności formatu, który rynek azjatycki podbija już od paru dobrych lat. Pierwowzorem produkcji jest wydana po raz pierwszy w 2006 roku manga autorstwa Yaro Abe, która trzy lata później stała się serialem, a po tym, jak ten odniósł sukces, doczekała się nawet filmowej wersji. Do tej pory wyemitowano już trzy sezony serialu, powstał również sequel filmu. Co więc jest takiego w tej historii, że z łatwością podbija ona serca azjatyckiej widowni?
Na to pytanie stara się odpowiedzieć serial Netfliksa, który niczym się nie różni od japońskiego pierwowzoru. Dokładnie niczym, bo we wszystkich wersjach tej opowieści główną rolę gra nawet ten sam aktor – Kaoru Kobayashi. Występuje tu jako Mistrz (ewentualnie, jak chce netfliksowe tłumaczenie, Kierownik), właściciel tytułowej knajpki "Midnight Diner", która, jak sama nazwa wskazuje, otwiera się na klientów codziennie o północy i jest otwarta do siódmej rano. Lokal to bardzo skromny, wciśnięty w boczną uliczkę nieustannie ruchliwego Tokio, ale Mistrz nie może narzekać na brak klienteli. Wystarczy spędzić chwilę w jego knajpce, by zrozumieć, dlaczego tak jest.
"Midnight Diner" to bowiem miejsce jednocześnie zupełnie zwyczajne, jak i absolutnie niezwykłe. Malutki lokal, sprawiający wrażenie raczej nieco większego schowka na miotły niż restauracji, ogranicza się do niewielkiej kuchni i znajdującej się przy niej lady, dzięki czemu klienci mogą na własne oczy podziwiać Mistrza przy pracy. A jakie specjały dla nich szykuje? Gdyby ograniczać się tylko do menu, wybór byłby dość ubogi: zupa miso z wieprzowiną, piwo, sake i likier shochu. Ale Mistrz ma prostą politykę – ugotuje wszystko, co życzy sobie klient, o ile tylko ma potrzebne składniki. Całkiem gratis są za to rozmowy z właścicielem, który wysłuchuje bez narzekań wszystkiego, co mają do powiedzenie jego goście.
I to byłoby wszystko, jeśli chodzi o fabułę. Tak, "Midnight Diner" to dziesięcioodcinkowa antologia, w której kucharz wysłuchuje czasem mocno pokręconych historii swoich klientów, przy okazji przygotowując im jedzenie. Schemat jest więc prościutki i bywał już wykorzystywany. Przypomnijcie sobie choćby "High Maintenance" od HBO, zamieńcie trawkę na jedzenie i voilà. Siła tego typu produkcji nie tkwi rzecz jasna w wyszukanej fabule, ale w jej bohaterach i ich historiach, a ci w "Midnight Diner" zdecydowanie nie należą do banalnych. Czego innego się spodziewać po ludziach, którzy odwiedzają małe knajpki w środku nocy?
Choć to Mistrz i jego lokal są spoiwami tej historii, on sam wcale nie robi tu za główną atrakcję. Wręcz przeciwnie, nie wiemy o nim właściwie niczego (choćby tego, skąd ma tę straszliwą bliznę na twarzy), a te kilka zdań, które wypowiada w każdym odcinku, nijak naszej ciekawości nie zaspokaja. Nie stanowi to jednak żadnego problemu, bo po prostu nie jest celem serialu. Mistrz robi tu raczej za swego rodzaju spowiednika, w milczeniu wysłuchującego wyznań zmęczonych miejską codziennością duszyczek, a czasem wtrącającego coś od siebie.
Słowem, które uporczywie przychodzi mi do głowy przy opisie "Midnight Diner", jest "terapia". Bo sposób, w jaki Mistrz podchodzi do swoich klientów, bardzo przypomina sesję u psychoterapeuty, z tym tylko szczegółem, że nasz bohater zamiast wyszukanych słów woli używać bardziej konkretnych składników. Serial potrafi wytworzyć niesamowitą więź pomiędzy Mistrzem, jedzeniem i klientami, sprawiając, że wszystko układa się w nierozerwalną całość – przez żołądek do duszy, chciałoby się powiedzieć. Warto przy tym podkreślić, że spokój, z jakim bohater podchodzi nawet do najbardziej skomplikowanych spraw, udziela się zarówno jego gościom, jak i widzom, bo oglądanie "Midnight Diner" jest jak łyk melisy po szalonym dniu. Zapomnijcie o głośnych produkcjach i serialach, o których mówi cały świat – tutaj otrzymacie coś zupełnie innego i zdziwicie się, że tak również można robić telewizję.
"Midnight Diner" przynosi ukojenie od pierwszych sekund, gdy przy dźwiękach smętnej pieśni przemierzamy rozświetlone neonami Tokio, aż do końcówki każdego odcinka, w której bohaterowie bez ceregieli przełamują czwartą ścianę i machają nam na pożegnanie. Jest w tym coś absolutnie magicznego i niemożliwego do uchwycenia przez jakikolwiek inny serial. Choć "Midnight Diner" jest bardzo mocno zakorzenione w odległej od naszej, japońskiej kulturze, co z pewnością kilka razy porządnie Was zaskoczy, to jednak odbiera się go jako coś nam bliskiego. Może to kwestia kojącego podejścia Mistrza, który ze stoickim spokojem podchodzi do każdej sytuacji, a może po prostu zasługa jedzenia, które w każdym miejscu na świecie działa tak samo.
A tutejsze "gotowanie na ekranie" jest wręcz wzorcowym przykładem na to, jak powinno się to robić. Kulinarnych seriali i filmów od jakiegoś czasu jest prawdziwe zatrzęsienie, ale zwykle jedzenie robi tam tylko za efektowny ozdobnik. Tutaj jest pełnoprawnym elementem serialu, który nie dość że świetnie wpisuje się w poszczególne opowieści (każdy odcinek skupia się na innym daniu, które ma jakieś znaczenie dla opowiadanej akurat historii), to jeszcze wygląda wprost fenomenalnie, za co odpowiadała specjalnie zatrudniona przy serialu stylistka żywności. Zdecydowanie nie polecam oglądania na pusty żołądek, grozi zaślinieniem ekranu.
W każdym innym przypadku mogę "Midnight Diner" tylko polecić, bo choć nie jest to serial wielki i jak każda antologia ma swoje lepsze i gorsze momenty, to jest czymś absolutnie wyjątkowym. Poszczególne historie obracają się wokół popularnych tematów (miłość, przyjaźń, rodzina, itp.), prezentując jednak specyficzne dla nas (czasem aż za bardzo) japońskie podejście. Są przy tym idealną odtrutką zarówno na rozbuchane telewizyjne oraz filmowe superprodukcje, jak i pędzącą do przodu rzeczywistość. Aż chciałoby się, żeby gdzieś za rogiem naprawdę czekała knajpka, której właściciel rozpoczyna pracę, gdy wszyscy inni wracają do domu.
***
W kolejnej Serialowej alternatywie będziemy kontynuować zwiedzanie jeszcze nieodkrytych zakątków. Tym razem padnie na Izrael i polityczny thriller "Fauda". Zapraszam!