Wiosenne przebudzenie. Recenzja 2. odcinka "Gilmore Girls: A Year in the Life"
Marta Wawrzyn
26 listopada 2016, 17:02
"Gilmore Girls" (Fot. Netflix)
O ile "Winter" pełne było zgrzytów, fałszywych nut i sztucznego śniegu, w "Spring" dawne "Gilmore Girls" budzi się już do życia. I nieważne, czy akurat jesteśmy w Stars Hollow, Londynie czy Nowym Jorku. Spoilery!
O ile "Winter" pełne było zgrzytów, fałszywych nut i sztucznego śniegu, w "Spring" dawne "Gilmore Girls" budzi się już do życia. I nieważne, czy akurat jesteśmy w Stars Hollow, Londynie czy Nowym Jorku. Spoilery!
Skoro w "Gilmore Girls" zapanowała wiosna, to znaczy, że czas oficjalnie ogłosić koniec narzekania. Odcinek "Spring", napisany i wyreżyserowany przez Daniela Palladino, ma tysiąc wyśmienitych momentów, wśród których należy wymienić otwierającą go scenę terapii, kończącą go scenę z Rory, walizkami i energicznym okrzykiem "Wracam do domu!", a także… no cóż, właściwie wszystko pośrodku. No to jedziemy!
W "Winter" najbardziej zachwycały mnie Lauren Graham i Kelly Bishop, które były bezbłędne, niezależnie od tego, czy akurat odgrywały wielką wojnę dwóch pań Gilmore, czy też przeżywały momenty zadumy, uspokojenia i cichej żałoby. Zwłaszcza że jedno z drugim mieszało się i uzupełniało, zwrot akcji gonił zwrot akcji, a przeskoki od komedii do dramatu jeszcze nigdy nie były tak szybkie. Panie zafundowały nam emocjonalną jazdę bez trzymanki, która w "Spring" znajduje swoją godną kontynuację podczas terapii. Teatr, który obie odstawiają w gabinecie terapeutki (Kerry Butler), doprowadziłby świętego do szału – najpierw mamy wymowne milczenie, potem farsę z przeprosinami, w końcu zaś zgodny atak na terapeutkę i jej notatnik, po którym następuje pytanie, kto wygrywa. Ach, gdzieś tam jeszcze wrzucono groźbę defenestracji, bo czemu nie. Biedna, biedna Claudia! Powinna pomyśleć o zmianie zawodu.
Wątek z terapią staje się o tyle ciekawy, że wcale nie prowadzi do przełomu w stosunkach Lorelai i Emily, choć przynosi tysiąc świetnych momentów o różnym zabarwieniu emocjonalnym. W kolejnych odsłonach oglądamy, jak panie milczą, zanoszą się śmiechem i wrzeszczą na siebie, doprowadzając do tego, że nieszczęsna terapeutka zaczyna potrzebować przerwy. Wychodzi na jaw, że Emily wciąż ma za złe Lorelai wszystko, co ta zrobiła (począwszy od ucieczki z domu po zajściu w ciążę) i czego nie zrobiła (jakieś paskudne listy urodzinowe). W końcu, po kolejnej kłótni, nestorka rodu Gilmore postanawia zrezygnować z płacenia obcej osobie za to, że się z nią nie zgadza – i tak oto córka zostaje sama, nie tyle na kozetce, co po prostu na kanapie. Co jest dobrą decyzją dla wszystkich, począwszy od biednej, biednej Claudii, a skończywszy na samej Lorelai i widowni serialu, która dostaje sensowny wgląd w kryzys tej bohaterki.
Terapia mówi nam bowiem to, czego nie był w stanie powiedzieć zimowy bałagan z Paris i "świeżym dzieckiem": Lorelai z jednej strony mocno przeżywa utratę ojca, którego nagła śmierć zaskoczyła wszystkich, włącznie z nim samym, a z drugiej, zaczęła sobie zadawać pytanie, dokąd prowadzi jej życie. W jej idealnym związku z Lukiem pojawiają się, zupełnie mimochodem i po obu stronach, kłamstwa i niedopowiedzenia, które każą zadać pytanie: a co jeśli Emily miała rację, mówiąc, że oni są tylko współlokatorami? Powtarzane przez nią "Jesteśmy szczęśliwi. Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Luke i ja jesteśmy szczęśliwi" brzmi tak naprawdę jak: "Jeśli będę sobie powtarzać, że wszystko jest OK, to wszystko będzie OK". Nie da się ukryć, że ta para ma jakiś problem, który tylko czeka, żeby wybuchnąć.
Kryzys Lorelai to jednak nic w porównaniu ze światem dosłownie walącym się na głowę Rory. Kontrolowana katastrofa na naszych oczach przechodzi w totalne tornado, które dzieje się na dwóch kontynentach i nad którym sama zainteresowana za nic nie jest w stanie zapanować. Cała sytuacja mocno przypomina te dramatyczne chwile, kiedy Rory postanowiła porzucić Yale, zamieszkać u babci i zostać dumną Córką Amerykańskiej Rewolucji. Tyle że to było ponad dziesięć lat temu! Dziś tamto dziecko już jest dorosłe, a jednak zachowuje się identycznie, sprawiając, że na zmianę martwimy się o nią, śmiejemy się z niej i pytamy, co u diabła ona wyprawia. Katastrofa ma tyle wymiarów, że niełatwo ją ogarnąć: z jednej strony Condé Nast i przesunięte po raz kolejny spotkanie, z drugiej coraz bardziej szalona Naomi (i coraz bardziej niesamowita Alex Kingston, która z pewnością nie jest myszą, możliwe, że ma w sobie coś z królika, i kompletnie nie wiem, jak w to jeszcze wcisnąć wieloryba), z trzeciej Logan coraz wyraźniej mówiący Rory, gdzie jest jej miejsce i że sama je sobie wybrała (a przecież on jest jej poduszką, ajaj!), z czwartej Nowy Jork, kolejki, Wookie i SandeeSays.
Można dostać zawrotu głowy od samego streszczania, a teraz wyobraźcie sobie, że ten bajzel to Wasze życie. Jak już wcześniej pisałam, historia Rory to nic szczególnie zaskakującego dla kogoś, kto sam próbował przetrwać jako freelancer w mediach. To jest dziś prawie niewykonalne, tak w USA, jak i w Polsce. Jeśli chce się mieć z czego opłacić czynsz, nie da się uniknąć kompromisów, te zaś mogą przybrać różny charakter. Wszyscy dorośli ludzie godzą się na to, żeby przetrwać, ale nie Rory. Ona okazuje się zbyt wybredna, żeby pisać o czymś, co wywołuje u niej senność (patrz: kolejki) i tym bardziej, żeby poważnie potraktować stronę internetową, która się do niej dobija. W efekcie ląduje z walizkami u mamy, a po drodze jest tyleż realistycznie, co po prostu śmiesznie. Alexis Bledel wreszcie rozwija skrzydła, przypominając nam, za co kiedyś jej bohaterkę uwielbialiśmy i za co jej nie znosiliśmy.
Szalenie lubię nowojorską sekwencję z kolejkami (jak fajnie, że Lauren Graham mogła spotkać i nakarmić swoją drugą serialową córkę, Mae Whitman!), zakończoną oczyszczającą rozmową Rory i Lorelai w hotelu, w czasie której mama dowiaduje się, że brytyjska koleżanka córki o dziwnym imieniu to tak naprawdę Logan, córka zaś jest zdziwiona, że mama sama tego nie rozszyfrowała. Zainteresowania problemami Lorelai nie widać tu wcale, Rory jest tak samo skupiona na sobie, nieznośna i jednocześnie prawdziwa w swoim totalnym pogubieniu, jak wtedy, kiedy rzuciła Yale. Pamiętam jednak, że wtedy byłam na nią zła i ten wątek wydawał mi się ciągnąć w nieskończoność, zanim Gilmorówna odnalazła swoją drogą.
Tutaj na szczęście katastrofa nie toczy się w zwolnionym tempie, wręcz przeciwnie, wszystko dokonuje się migiem. Rory psuje dosłownie wszystko naraz, po czym pada na hotelowe łóżko, oznajmiając, że nie ma nic, nie dokonała niczego i kurcze, wcale już nie jest taka młoda. Nawet seks z Wookiem nie zostaje zaliczony do sukcesów, tak straszna to sytuacja! Rozmowa Lorelai i Rory w hotelowym łóżku wypada rewelacyjnie pod każdym względem. Ma w sobie ciepło i mądrość ich dawnych rozmów, które sprawiały, że nieomal płakaliśmy i śmialiśmy się jednocześnie, a koniec końców wszystko znajdowało szczęśliwy finał. Tu było podobnie. Kryzys prawie został zażegnany, a przede wszystkim matka z córką odzyskały wspólny język, zaś Lauren Graham i Alexis Bledel – dawną chemię.
Kiedy wydawało się, że wszystko będzie już jako tako dobrze, okazało się, że wszechświat ma dla Rory kolejną niespodziankę. Właściwie to ani winny nie był wszechświat, ani nie mogło to być niespodzianką – kiedy idziesz nieprzygotowany na rozmowę o pracę, nie oczekuj, że powitają cię z otwartymi rękoma. Rory wyraźnie czuła się lepsza niż ten cały internet i w efekcie ten cały internet – w osobie Sandee, uroczo przerysowanej młodej CEO portalu w stylu BuzzFeeda – utarł jej nosa w wyjątkowo bolesny sposób. Uwielbiam ten wątek, bo nie dość że Julia Goldani (która karierę zaczynała w "Bunheads", więc dobrze wie, na czym polega sztuka bardzo szybkiego mówienia) wypadła po prostu rewelacyjnie w roli młodej właścicielki hipsterskiej strony internetowej, to jeszcze kończąca całą hecę kłótnia znalazła niecodzienny finał. To logiczne, że kiedy słyszysz od obcej osoby "Get lost!", odpowiadasz "Get… Shorty!", a następnie wyrzucasz wściekle wszystkie swoje telefony i wprowadzasz się z powrotem do mamy. Brawo Rory, brawo Alexis i kurcze, jaka szkoda, że skasowali "Bunheads"!
Niejako na uboczu katastrofy rozgrywającej się w Londynie i Nowym Jorku pojawiła się jeszcze nostalgiczna wizyta w Chilton (uff, jak dobrze, że Rory nie została nauczycielką!), którą zapamiętam jako jeden wielki popis Lizy Weil w roli Paris. Jeśli recenzując "Winter", pisałam, że ta dziewczyna przekroczyła wszelkie możliwe granice, to nie wiem, jak opisać to, co się działo teraz. Czyste komediowe szaleństwo, to się działo. Przytłaczająca zaklinaczka spermy a to cytowała Stalina na zajęciach dla Bogu ducha winnych licealistów, a to wyrzucała dziewczynki z łazienki, w dosłownym sensie, a to zamykała drzwi w taki sposób, że szkoła trzęsła się w posadach. Zdaje się, że jakiś biedny nauczyciel też o mało nie oberwał, ale na szczęście uciekł w porę…
Sama wizyta w Chilton co prawda wydała mi się wciśnięta nieco na siłę, ale nie mogę narzekać na coś, co przyniosło taki występ jak ten Lizy Weil, która wymiatała nie tylko wtedy, kiedy jej bohaterka pokazywała swoją niekwestionowaną moc. Jeszcze lepsza okazała się w chwili słabości Paris, która przeżyła istne załamanie na widok Tristana i tylko przed Rory mogła otworzyć się do tego stopnia, byśmy zobaczyli, co takiego nosi w teczce. Nic nie nosi! Ona, kobieta sukcesu, która nie tak dawno porównywała się do Pabla Escobara, targa ze sobą pustą teczkę, żeby wyglądać poważniej. A to się porobiło… Trochę szkoda, że na tym i wojnie z Doyle'em powrót Paris się zakończył, ale z drugiej strony pamiętajmy, że to bohaterka, która jest świetna w małych dawkach. Kolejne takie załamanie i byśmy oszaleli.
"Spring" to także kolejne cudne odjazdy w Stars Hollow. Festiwal jedzenia z różnych krajów, kubek Kofiego Annana, gejowska parada, na którą trzeba wypożyczyć gejów, pan Kim we własnej osobie, premiera kolejnego wybitnego dzieła Kirka, Dragonfly Inn pełen gwiazd, których nikt nie zna, i wreszcie spory Michela i Lorelai o ewentualne powiększanie hotelu – jedne z tych rzeczy były bardziej istotne, o innych już zdążyłam zapomnieć, niemniej jednak to kolejne namacalne dowody na to, że Stars Hollow w 2016 roku pozostaje sobą i ma się świetnie, a czasem nawet myśli o tym, by iść do przodu. Nie zawiodło mnie w "Spring" miasteczko, nie zawiodły też występy gościnne, których w tym odcinku było chyba najwięcej. Wpadł nawet Paul Anka we własnej osobie, po to żeby zagrać ludzką wersję psa Lorelai! A moment z Mae Whitman, jakkolwiek mało znaczący, oglądałam kilka razy. Ucieszył mnie też widok Michaela Ausiello, w końcu to i największy fan "Gilmore Girls" w dziennikarskim światku, i facet, dzięki któremu mamy więcej spoilerów, niż Netflix pewnie chciałby zdradzić. Obiektywizm obiektywizmem, ale któż z nas nie chciałby jeść sałatki na schodach w "Gilmore Girls"? Ja bym chciała.
Zwłaszcza że po "Spring" już wiemy jedno: powrót do Stars Hollow jest bardziej udany, niż mogliśmy się spodziewać. Cała obsada złapała dawny rytm, Alexis Bledel i Lauren Graham dosłownie błyszczą we wspólnych scenach, a życiowym kryzysom daleko do wydumanych. No i te dialogi, żarty w żartach, popkulturowe zabawy! Zwróciliście uwagę na to, co oglądała Lorelai w momencie kiedy Rory wpadła z walizkami do domu i oznajmiła, że wprowadza się z powrotem? Jeśli nie, to podpowiedź znajdziecie poniżej. Gilmorowa magia w najlepszym wydaniu!