Diabeł, święty czy jedno i drugie? Recenzujemy finałowe odcinki 1. sezonu "Młodego papieża"
Mateusz Piesowicz
26 listopada 2016, 20:02
"Młody papież" (Fot. HBO)
Wiele można powiedzieć o "Młodym papieżu", ale na pewno nie to, że to serial przewidywalny. Ostatnie odcinki 1. sezonu jeszcze to potwierdziły, oferując nam zaskakujące zakończenie. Spoilery.
Wiele można powiedzieć o "Młodym papieżu", ale na pewno nie to, że to serial przewidywalny. Ostatnie odcinki 1. sezonu jeszcze to potwierdziły, oferując nam zaskakujące zakończenie. Spoilery.
Gdy tydzień temu oglądaliśmy, jak tytułowy bohater wymadla cud, czyli karę boską dla niejakiej siostry Antonii, można było poczuć jednocześnie przerażenie i zachwyt. Otoczony przez samochody ciężarowe na przydrożnym parkingu, pogrążony w żarliwej, lecz dalekiej od pokory modlitwie – ten obraz bardzo pasował do Piusa XIII. Papieża, który wzbudza skrajne emocje i u wiernych, i u widzów. Konia z rzędem temu, kto przypuszczał, że ledwie kilka dni później ten sam bohater będzie wygłaszał homilię pełną miłości i uśmiechu.
Dziesięć odcinków "Młodego papieża" minęło w mgnieniu oka, ale droga, jaką przebył w tym czasie Lenny Belardo, była zdecydowanie dłuższa. Podobnie rzecz ma się z całym serialem, który na przestrzeni sezonu nieustannie nas zwodził i podsuwał fałszywe interpretacje, by na koniec pozostawić tylko jeden pewnik: Paolo Sorrentino jest twórcą jedynym w swoim rodzaju. Bo trudno wyobrazić mi sobie, by ktoś inny potrafił skonstruować tę opowieść w podobnym stylu.
Na różne sposoby próbowano rozgryzać "Młodego papieża". Niektórzy chcieli widzieć w nim watykańskie "House of Cards", inni kpinę na temat Kościoła katolickiego, jeszcze inni coś wręcz przeciwnego. Ja sam początkowo nie byłem przekonany, co o nim sądzić, a kolejne odcinki tylko wzmacniały we mnie uczucie skołowania. "Młody papież" podążał w sobie tylko znanym kierunku, jak ognia unikając jednoznacznych deklaracji i prostych odpowiedzi, dając do zrozumienia, że wszystkie próby wciśnięcia go w jakiekolwiek ramy są skazane na niepowodzenie. I rzeczywiście – finałowe odsłony serialu przekonały, że zamykanie go w ciasnych interpretacjach mijało się z celem.
Bo "Młody papież" nie jest ani prokatolicki, ani anty. Nie interesuje go mieszanie się w politykę, nie jest również ostrzem krytyki wymierzonym w kogokolwiek. To opowieść ubrana w katolickie szaty, ale wznosząca się ponad wszelkie zinstytucjonalizowane religie. Sądzę, że najbliżej prawdy będzie stwierdzenie, że to historia o głębokiej wierze oraz człowieczeństwie i wszystkich jego przejawach, zarówno tych pięknych, jak i wstydliwych. O miłości, akceptacji i sprawiedliwości, ale w równym stopniu o porzuceniu i samotności. Historia pełna zaskakująco kruchych charakterów, których harde, polityczne oblicza miękły, by ukazywać wrażliwe wnętrze. A nade wszystko, to opowieść o prawdziwych ludziach i ich uczuciach, które łatwo było przegapić, koncentrując się na efektownej otoczce.
Tej wszak nie brakowało nawet w ostatnich odcinkach, które zaserwowały nam przecież kolejne wycieczki w "gorące" tematy współczesnego Kościoła. Udaliśmy się do Nowego Jorku, by tropić arcybiskupa-pedofila, wysłuchaliśmy rozmowy o poglądach na aborcję, no i byliśmy świadkami prawdziwego skandalu, czyli odkrycia, że papież posiada uczucia. Tyle tylko, że ten ostatni element nie przebiegł dokładnie tak, jak zakładano, bo nie było afery, a w zamian cały świat zaczął rozmawiać o miłości. I to wszystko za sprawą Piusa XIII, człowieka, który przed momentem krytykował wiernych i odmawiał pokazania publicznie swojej twarzy. Już to było wystarczająco przewrotnym rozwiązaniem, ale najlepsze miało dopiero nadejść.
Gdzieś spomiędzy szeregu dziwnych, a nawet surrealistycznych scen – nie mogę się zdecydować, czy wolę spotkanie z patriarchą Moskwy w rytmie "Kalinki", czy może jednak straszenie Jezusem grupy trzecioklasistów – wyłania się bowiem jasne przesłanie "Młodego papieża". Przesłanie równie banalne, co piękne i idealnie podsumowujące ten festiwal dziwactw, jaki oglądaliśmy przez ostatnie tygodnie. "Uśmiechnijcie się", prosi papież zgromadzonych na weneckim Placu św. Marka wiernych, podczas swojego pierwszego jawnego publicznego wystąpienia (lub ekshibicjonizmu, jak sam to określa). Uśmiechnijcie się, bo Bóg się uśmiecha. Trudno o bardziej pozytywne i piękniejsze słowa zaklęte w tak krótkim zdaniu. Coś, co jeszcze niedawno byłoby absolutnie nie do pomyślenia, stało się faktem i usłyszał to cały świat.
Można do tego podejść w chłodny, analityczny sposób, wykazując, że przemiana, jaką przeszedł Pius XIII w trakcie sezonu, nie została dostatecznie zaakcentowana. Sprawia wręcz wrażenie nagłej i w pewnym stopniu efekciarskiej. Mógłbym się z tym nawet zgodzić, gdyby nie fakt, że jest ona… autentyczna. Sorrentino nigdy nie udawał, że buduje portret szalenie skomplikowanej osobowości. Owszem, Lenny Belardo to postać fascynująca, ale ta fascynacja nie wynika wcale z jego wielowarstwowego charakteru. Finał serialu udowodnił, że "Młody papież" wcale nie chciał przedstawiać nam postaci, która wywróci świat katolicki do góry nogami – podobnie jak wiele innych elementów tej opowieści, był to tylko pozór. Ukrywający się za bogatymi papieskimi strojami mężczyzna to w gruncie rzeczy prosty człowiek. A kluczem do jego zrozumienia jest skrywające się głęboko w środku skrzywdzone, pozbawione miłości dziecko. Mały chłopiec porzucony przez rodziców, który nosi tę zadrę tak głęboko w sercu, że aż odzwierciedla się ona na zewnątrz w postaci kryzysu wiary dorosłego mężczyzny.
Ten wyglądał wszak wręcz absurdalnie w odniesieniu do papieża, który dokonywał prawdziwych cudów. Mieliśmy na to naoczne dowody, a z nich, poza niezwykłymi zdarzeniami, wyłaniał się obraz człowieka potężnego. Takiego, który nie błaga, lecz żąda. Nie prosi w pokornej modlitwie, lecz rości sobie prawo do rozmowy z Bogiem i wzywa go do działania wtedy, gdy sam tego zapragnie. I taki człowiek miałby przechodzić kryzys wiary? Owszem, ponieważ Sorrentino zbudował swojego bohatera na przeciwnościach, a ta jest tylko kolejną z nich. Nie mamy wątpliwości, że Lenny Belardo to postać wyjątkowa, ale trudno było pałać do niego szczególną sympatią. Wyniosły i autorytarny, wyznający średniowieczne poglądy i ukrywający się przed światem – taką wersję widzieliśmy. Ale tuż obok niej funkcjonowała inna, pełna miłości i oddania najbliższym, potrafiąca dostrzec coś w ludziach, w których inni nie widzieli niczego.
To właśnie ten drugi Lenny Belardo pokazał wiernym swoją twarz w Wenecji. To on uwierzył w kardynała Gutierreza (Javier Camara), to on rozpaczał po stracie najbliższego przyjaciela i mentora, to jego wreszcie poruszyła historia młodej Błogosławionej Juany. Banalna i uderzająca w ckliwie tony, dzięki czemu tak łatwo trafiająca do serca. Wspominałem, że "Młody papież" to historia o wierze i człowieczeństwie – muszę do tego dorzucić jeszcze dwa banały, czyli władzę i miłość. Pierwsza, o której wspomniał tłum wyimaginowanych papieży, jest przynależna Piusowi XIII, wytrawnemu politykowi i strażnikowi katolickiej tradycji. Druga natomiast to działka Lenny'ego Belardo, zagubionego chłopca, który zawsze pragnął miłości, ale musiał się jej wyrzec (w przypadku uczucia wobec kobiety) albo otrzymywał tylko zamienniki (matczyne uczucie siostry Mary). To właśnie sprawiło, że zaczął się wahać i odrzucił swoje kochające oblicze. Znajdując miłość w prostych rzeczach i zwyczajnym uśmiechu, znalazł też Boga.
I to zakończenie byłoby według mnie idealnym, ale jak już wiadomo, "Młody papież" będzie miał 2. sezon. Czy Lenny stanie się przez to, czego doświadczył, inną osobą? A może nie zmieni się ani trochę? W jakim kierunku pójdzie serial, trudno mi sobie w ogóle wyobrazić (mam jednak cichą nadzieję na dwie rzeczy – dowiemy się, co stało się z Tonino Pettolą, a kolonia duchowna na Alasce jeszcze się powiększy), ale jestem przekonany, że Sorrentino znów nas totalnie zaskoczy. Nie mogę się doczekać, by to zobaczyć, bo jego podejście do telewizji jest tak różne od tego, co oglądamy na małym ekranie w pozostałych przypadkach, że wypada sobie życzyć, by został przy niej jak najdłużej.
"Młody papież" to doskonała ilustracja stylu włoskiego reżysera. Podzielona na odcinki, zarówno fantastycznie opowiedziana, uderzająca w różne tony historia, jak i realizatorski poemat, nad którym można by się rozpływać godzinami. Poczynając od kreacji aktorskich (nie tylko Jude Law, Silvio Orlando jako kardynał Voiello wielokrotnie kradł show papieżowi), poprzez niesamowitą ścieżkę dźwiękową, aż do wizualnych perełek ukrytych niemal w każdym kadrze. To serial, który swoją formą nie ułatwia odbioru, ale prowokuje do myślenia i wynagradza zaangażowanie czystymi emocjami. Tak jak to powinna robić telewizja najwyższej klasy.