Lato, lato, co ty na to? Recenzja 3. odcinka "Gilmore Girls: A Year in the Life"
Marta Wawrzyn
27 listopada 2016, 11:58
"Gilmore Girls" (Fot. Netflix)
W odcinku wiosennym "Gilmore Girls" odzyskało swój dawny rytm, by latem ruszyć już śpiewająco przed siebie, z kilkoma przystankami w pewnej zapomnianej redakcji. Spoilery!
W odcinku wiosennym "Gilmore Girls" odzyskało swój dawny rytm, by latem ruszyć już śpiewająco przed siebie, z kilkoma przystankami w pewnej zapomnianej redakcji. Spoilery!
"Wow, to jak wehikuł czasu!" – oznajmia April (Vanessa Marano, która wyrosła na prześliczną młodą kobietę, w "Gilmore Girls" ukrytą pod czapką i za okularami), oglądając pokój Rory, dawny i zarazem obecny. I rzeczywiście coś w tym jest. Powrót Gilmorówny do Stars Hollow ma w sobie coś w podróży w czasie i od początku wydaje się permanentny, nieważne jak bardzo bohaterka się broni i odżegnuje od tzw. Thirtysomething Gang. Jej droga życiowa stała się właśnie tożsama z przejściami tysięcy trzydziestolatków, którzy nie będąc w stanie znaleźć dla siebie miejsca, wracają do rodzinnych domów. Takie powroty kończą się różnie i niekoniecznie od razu robią z nas nieudaczników, ale Rory właśnie tak to postrzega. Wróciła, bo poniosła porażkę. Kompletnie nie wie co dalej i odkłada na później zastanawianie się, spędzając miłe chwile w towarzystwie mamy. Milady i khaleesi razem, jak za starych dobrych czasów!
Magiczne chwile w Stars Hollow potrafią sprawić, że wszystko staje się odległe, włącznie z Loganem, który jeszcze wyraźniej niż poprzednio daje jej do zrozumienia, że on ma już dziewczynę, właśnie z nią zamieszkał i nie może być zawsze dostępny. Sama się na to zgodziła, prawda? Tylko co tu robić, skoro nie da się uciec do Londynu? Okazja pojawia się sama, kiedy Taylor oznajmia podczas miejskiego spotkania, przerywanego donośnymi rykami supernowoczesnego wynalazku zwanego klimatyzacją, że po 89 latach "Stars Hollow Gazette" zakończy swoją działalność, bo Bernie Roundbottom nie ma już siły jej wydawać i kierować prężną redakcją. Jeszcze tylko wdzięczny żart na temat filmu "Spotlight" i jedynego księdza w miasteczku – i możemy zaczynać pracę w redakcji rodem z filmu Aarona Sorkina, na komputerach prosto z "Halt and Catch Fire". Uff, jakim cudem jeszcze nadążam za tym, co ogląda Rory?
Rozgryźliśmy już DOS-a, wypiliśmy parę szklanek whisky, wyciąganej z szuflady biurka – dziennikarze to alkoholicy, słuszna uwaga, drogie "Gilmore Girls"! – czas założyć wygodne buty i ruszyć w trasę. W tym miejscu wypada zrobić przerwę na wyrażenie zachwytu nad tym, jak fajnie pokazano zwykłe roznoszenie gazety, zahaczając przy tym o konflikty pokoleniowe ("W miasteczku jest nowy Bernie Roundbottom!"), te dotyczące poezji, a także coś na kształt zimnej wojny, znaczy konflikt między wschodem i zachodem… w Stars Hollow. Ups, zgubiłam Nancy Sinatrę. Nadrabiamy ten błąd.
Gazeta rozniesiona, entuzjazm opadł, Tori Spelling… jejku, naprawdę nie chcę wiedzieć, co się stało z Tori Spelling! Przejdźmy do następnego dnia, kiedy w redakcji tytułu tysiąc razy bardziej prestiżowego niż SandeeSays pojawia się niejaki Jess Mariano (Milo Ventimiglia, im starszy, tym piękniejszy), by zdziwić się, że Rory nie pali cygara, oraz w łopatologicznym dialogu, który wypada natychmiast wybaczyć, przypomnieć, że nie widzieli się cztery lata. Cztery lata szybko zostają nadrobione, a zamiast cygara zaserwowany zostaje lunch, złożony z jednej szklanki whisky i następującej bezpośrednio po niej drugiej szklanki whisky. W tym momencie już prawie, prawie czuję, że Rory jest jak ja – recenzje pisane na trzeźwo po prostu mi nie wychodzą – a ta zaczyna narzekać! Mogłam być mistrzem, nie mam pieniędzy, mieszkania, auta, bielizny, nawet dyrektor Charleston wywęszył porażkę, zostałabym surogatką Paris, ale jestem za stara – itp., itd.
I Jess, ach, ten wspaniały Jess, raz jeszcze okazuje się rozumieć Rory lepiej niż ona sama. Książka o dziewczynach Gilmore brzmi perfekcyjnie, dokładnie jak coś, co Rory powinna była zrobić dawno temu… prawda? Nie z punktu widzenia Lorelai, która, słysząc o planach córki, zaczyna na nią krzyczeć na cmentarzu, nieomal przeobrażając się w Emily (co zresztą Rory zauważa). Lorelai staje się niepotrzebnie złośliwa, zupełnie jak jej matka, i nie słucha żadnych argumentów. "To moje życie, Rory!" – oznajmia dramatycznym tonem, po czym nazywa swoją córkę dzieckiem, ta zaś jej odpowiada, że dzieckiem od dawna już nie jest. Ale… trochę jakby jest?
Obie strony tego sporu naprawdę łatwo zrozumieć – Lorelai rzeczywiście przez 32 lat była "królową rozumienia" i ma prawo nie chcieć, żeby całe jej życie stało się sprawą publiczną. Rory czuje, że Jess miał rację, to rzeczywiście jest historia, którą potrafi i chce napisać, a moment wydaje się więcej niż idealny. Jak z tego wybrnąć, co robić i czemu, u licha, numer Logana wybiera się ciągle w telefonie sam!? "Nie możemy ze sobą zerwać, bo nie jesteśmy niczym" brzmi jak przyznanie się do kolejnej porażki. Rory znów znajduje się w punkcie wyjścia, a tymczasem…
Tymczasem Lorelai wreszcie uznaje, że przyszedł czas, by zająć się sobą. Nie problemami Rory, nie swoją matką i jej nowym facetem Jackiem Smithem, przybyłym prosto z Twin Peaks, czy też tym, że Emily Gilmore najwyraźniej zaczęła sypiać do południa, a własnym, nieważne jak bardzo niedookreślonym, kryzysem i pragnieniem, by coś zmienić, tylko trudno powiedzieć co. "Musimy porozmawiać", wypowiedziane tuż po wielkiej kłótni, rzadko jest sugestią, że związek zmierza w dobrym kierunku i w przypadku Lorelai i Luke'a też to tak wygląda, a już pomysł, żeby zamienić się w Reese Witherspoon, przepraszam, jej pierwowzór z książki "Dzika droga", wydaje się bez mała absurdalny. Lorelai i przyroda? Przecież to przepis na katastrofę, totalny koniec świata! Niemniej jednak "Dzika droga" stare się faktem, no bo… nigdy albo teraz. W tej kolejności.
Ma to sens czy go nie ma? W tym momencie nie do końca, no ale w "Fall" sens się odnajdzie, a poza tym Lorelai wpadała już na dziwniejsze pomysły. A i jej kryzys wydaje się już znacznie bardziej sprecyzowany – ona i Luke rzeczywiście wydają się od siebie oddaleni, Sookie znikła w jakichś oparach absurdu, zaś Michel całkiem serio myśli o odejściu. W tym miejscu należy docenić tajny bar w Stars Hollow, w którym odbyła się poważna rozmowa Michela i Lorelai, a także okrzyki "Five-0", mocno przypominające te z "The Wire" i lekko przesadne, zważywszy że chodziło tylko o Taylora… Choć nie, cofam to, wcale nie przesadne. Chodziło o Taylora!
Z wątkiem życiowego kryzysu Lorelai bardzo dobrze zgrał się musical, wystawiany w Stars Hollow po to, by odstraszyć, przepraszam, przyciągnąć turystów. Z tym musicalem mam jeden problem – wlókł się niemiłosiernie! Trwające półtorej godziny odcinki "Gilmore Girls" nie były dla mnie trudne do zniesienia, nawet "Winter", przy całej swojej niedoskonałości, oglądało się nieźle. Ale koszmarny – choć oczywiście też koszmarnie zabawny – musical w "Summer" był dla mnie mordęgą, i to mimo wysiłków Sutton Foster i Christiana Borle'a, którzy wykonali swoje przerażające zadanie z uśmiechem na ustach. Gdyby skrócić ten występ o połowę, prawdopodobnie byśmy zrozumieli, jaki jest gust Taylora i mieszkańców Stars Hollow, wciąż można by sparodiować "Hamiltona", a Violet – nowa ukochana Taylora! – i tak mogłaby uprawiać seks 26 razy. Niestety, Daniel Palladino przeciągał sekwencję i przeciągał, aż z genialnej w swoim okropieństwie stała się po prostu okropna. Trochę szkoda. Niemiłym zaskoczeniem było też to, że nie dano szansy Kerry Butler – grającej terapeutkę Claudię – wykazać się umiejętnościami wokalno-tanecznymi. Nie do końca rozumiem, w jakim celu zatrudniono aktorkę odnoszącą największe swoje sukcesy na Broadwayu i kazano jej iść na przesłuchanie do musicalu, skoro nie było nam dane zobaczyć jej występu. Żeby Lorelai mogła rzucić żarcikiem o tym, jak to Emily zmusiła terapeutkę do zmiany zawodu? Liczyłam na więcej.
Dwie rzeczy w wątku z musicalem rzeczywiście mi się spodobały: umowa poufności w wersji Stars Hollow i "Wow, ależ jesteśmy podekscytowani", które nie było, choć mogło być jej częścią, a także niesamowity, poruszający występ Sutton Foster. Nie tylko Lorelai została doprowadzona do płaczu! A poza tym raz jeszcze zrobiło się naprawdę szkoda "Bunheads".
Tuż przed finałem udało się więc zaliczyć odcinek, który zbudował podwaliny pod to, co miało nastąpić później. Musical, przy całej swojej niedoskonałości, spełnił swoje zadanie, bo Sutton Foster mogła śpiewająco popchnąć Lorelai do działania. Rory wreszcie przestała błąkać się po świecie i znalazła sobie cel w życiu, by chwilę potem dowiedzieć się, że to zły pomysł, i wylądować na jeszcze większym dnie. Emily odkryła, że może jednak jej życie się nie skończyło. Jess pojawił się, zrobił swoje i znikł. Świnka Petal… kurcze, nie było tym razem świnki Petal!? Cóż za chaos – i chyba wszyscy już wiemy, że jest w tym chaosie myśl przewodnia. O tym jednak pogadamy następnym razem.