Terapia wstrząsowa. Recenzujemy finał 2. sezonu "The Missing"
Mateusz Piesowicz
2 grudnia 2016, 20:03
"The Missing" (Fot. BBC)
"The Missing" w 2. sezonie to historia tak zawiła, że zastanawiałem się, czy na pewno uda się ją doprowadzić do rozsądnego końca. Niepotrzebnie. Finał był prawdziwą wisienką na torcie. Uwaga na ogromne spoilery!
"The Missing" w 2. sezonie to historia tak zawiła, że zastanawiałem się, czy na pewno uda się ją doprowadzić do rozsądnego końca. Niepotrzebnie. Finał był prawdziwą wisienką na torcie. Uwaga na ogromne spoilery!
W ciągu ośmiu tygodni sprawa zaginięcia Alice Webster przeszła tyle fabularnych zwrotów, że musiałem solidnie pogłówkować, by przypomnieć sobie, od czego się to wszystko zaczęło. Gdy tak sobie przypominałem szczegóły prowadzonego przez detektywa Baptiste'a śledztwa, wyraźnie zobaczyłem, jak doskonale dopracowanym scenariuszem może się pochwalić serial autorstwa Harry'ego i Jacka Williamsów. Jeśli chodzi o stopień skomplikowania, ten sezon "The Missing" bije na głowę swoją poprzednią odsłonę (o innych względach można by dyskutować), o co, przyznaję, miałem początkowo pewne obawy. Ilość wątków i tropów, jakimi nas zarzucono, wyglądała przytłaczająco, bałem się więc, że w tym tłoku zgubią się gdzieś emocje, a co gorsza, sens. Teraz mogę tylko wyśmiać własny brak wiary, bo z perspektywy całego sezonu, serial BBC to układanka wręcz perfekcyjna.
Co więcej, zwieńczona idealnym finiszem, w którym znalazło się miejsce i dla poznania ostatnich tajemnic, i solidnej dawki trzymającej w napięciu akcji, i emocji w różnym wydaniu. Choć sieć od jakiegoś czasu zalewały kolejne fanowskie teorie dotyczącego tego, co naprawdę wyrabia się w serialu, nie znalazłem żadnej, która w stu procentach odgadłaby właściwy przebieg wydarzeń. Tym większe słowa uznania należą się twórcom, że udało im się zaskakiwać nas do samego końca i zachować przy tym zdrowy rozsądek. Kończący sezon odcinek "The Mountain" był jego idealnym podsumowaniem – pędził do przodu, ale po drodze nie zapomniał nawet o najmniejszym szczególe.
Bo spoglądając na "The Missing" z perspektywy całości, widać, że to historia dopracowana w najdrobniejszych detalach, a do tego napisana i poprowadzona tak, byśmy nigdy nie dowiedzieli się zbyt wiele i zbyt szybko. Pewne elementy pokazano nam wcześniej, ale nabrały one sensu dopiero po wypełnieniu niezbędnych luk – tym właśnie zajął się finał. Podobnie jak wcześniej, znów rzucano nas po różnych liniach czasowych i ponownie nie sposób było się w tym pogubić. Twórcy swobodnie i czytelnie żonglowali retrospekcjami, od samego początku uzupełniając braki w naszej wiedzy, dzięki czemu nie może być mowy o zrzucaniu na nas wszystkiego w ostatniej chwili. Takie chwyty to nie tutaj.
Zamiast nagłego, jednorazowego szoku "The Missing" zafundowało nam swego rodzaju terapię wstrząsową, co rusz odsłaniając kolejne fragmenty układanki. Za sprawą historii Adama Gettricka (Derek Riddell) wszystkie niepasujące klocki w magiczny sposób wskoczyły na swoje miejsca, a ja mogę tylko jeszcze raz zachwycić się precyzją, z jaką udało się tego dokonać. Nagle powiązania poszczególnych bohaterów stały się oczywiste, a związki między dotychczas odległymi fragmentami tak banalne, że aż dziw brał, że nikt nie wpadł na nie wcześniej. Alice, Sophie i Lena z jednej strony, Stone, Reed i Gettrick z drugiej – jakież to wszystko proste! Tylko dlaczego ja tego nie widziałem?
Najbardziej po tym finale cieszy mnie fakt, że udało się uniknąć wpadnięcia w niewątpliwie kuszącą pułapkę tandetnych rozwiązań. Ta historia miała przecież ogromny potencjał, by wycisnąć z widzów łzy, a jednak twórcy woleli trzymać się obranego wcześniej kierunku. Zanim więc w ogóle doszło do bardziej emocjonalnych scen, dostaliśmy rzeczowe rozwiązanie i jeszcze porcję wątpliwości. Dopiero, gdy mieliśmy już wszystko względnie uporządkowane, a państwo Websterowie i Baptiste tracili nadzieję, można było przejść do kolejnego punktu programu. I wtedy zaczęła się jazda bez trzymanki.
Wyjaśnijmy coś sobie: owszem, wydarzenia po przeniesieniu akcji do Szwajcarii nabrały dość szybkiego tempa, co poskutkowało paroma skrótami, ale absolutnie nie zamierzam się tego czepiać. Bo w zamian dostaliśmy porcję emocji, jakiej ze świecą szukać gdziekolwiek indziej. W życiu bym nie przypuszczał, że "The Missing" będzie serialem, w którym dojdzie do leśnych gonitw i strzelanin, a jeszcze mniej, że przytrzymają mnie one na krawędzi fotela. Przyznajcie się – kto nie podskoczył z wrażenia, gdy Sam (David Morrissey) oberwał prosto w pierś? A może bardziej emocjonowaliście się schwytaniem Adama, rozmową Baptiste'a z Sophie (Abigail Hardingham) lub odnalezieniem "tej" Alice? Do wyboru do koloru.
A najlepsze było to, że po takiej dawce emocji wcale nie skończyliśmy odcinka. Tam, gdzie większość seriali zamknęłaby sprawę, "The Missing" dopiero się rozkręcało. Rozmowa z porywaczem, niedopowiedzenia, bolesne rozmowy – bracia Williamsowie znaleźli się w swoim żywiole i mogłem tylko żałować, że kiedyś musiało się to skończyć. W ostatnich minutach odcinka zrzucono na nas tyle emocjonalnych bomb, że nawet nazwanie tego zakończenia słosko-gorzkim nie do końca mi tu pasuje. Wszak co tu w ogóle było dobrego? Psychopatyczny spokój, z jakim Gettrick odpowiadał na pytania? Jego brak reakcji na pytanie, czy było więcej dziewczyn? Rozpad małżeństwa Herzów? Stone, który być może ze strachu przed konsekwencjami okłamuje własną córkę?
"The Missing" brutalnie zdeptało nasze poczucie szczęśliwego zakończenia, fundując kilka potężnych ciosów pod rząd i doprawiając tam, gdzie najbardziej boli. Bo widok zgromadzonych na pogrzebie Sama bliskich po prostu łamał serce i trudno to zamaskować nawet radością z odzyskania Alice czy uśmiechem Baptiste'a po dobrze wykonanym zadaniu. Mieszanka szczęścia i rozpaczy (w niezbyt równych proporcjach) to nie jest najpopularniejszy sposób kończenia seriali, więc wypada pogratulować odwagi. Sądzę jednak, że dla takiej historii trudno o lepsze podsumowanie – przecież wiedzieliśmy, na co się piszemy, wsiadając na tę emocjonalną karuzelę.
Nie powinno więc nikogo szczególnie zaskakiwać, że podobnie jak w poprzednim sezonie, i tym razem pozostawiono nas z otwartym zakończeniem. Wprawdzie w mniej okrutny sposób, bo tym razem do końca wyjaśniono sprawę zaginięcia, ale sądząc po reakcjach fanów serialu, większość oddałaby Alice w komplecie z Sophie, byle tylko zatrzymać przy sobie Baptiste'a. Tchéky Karyo w roli poczciwego detektywa zrobił błyskawiczną karierę i trudno się temu dziwić – wszak postać to wzbudzająca ogromną sympatię i idealnie pasująca do tego typu opowieści. Baptiste był jasnym punktem w nieprzeniknionym mroku i jedyną nadzieją na to, że wszystko będzie dobrze, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Jego śmierć odbiłaby się echem znacznie większym niż jakiekolwiek inne wydarzenie.
Dobrze więc, że przynajmniej na razie nam jej oszczędzono. Czy detektyw podniesie się ze szpitalnego łóżka, zależy w tym momencie tylko od twórców serialu, którzy twierdzą, że chętnie zrobiliby kolejny sezon, o ile wpadną na dobry pomysł. Po tym, w jaki sposób połączyli tutaj fabularne zawijasy z warstwą emocjonalną, mogę tylko powiedzieć, że u mnie mają już dożywotni kredyt zaufania. Niech więc uzdrawiają Baptiste'a, ile tylko zechcą, nie wątpię, że to wytrzyma. Wiadomo przecież, że jest ulepiony z twardszej gliny niż inni.