Średniowieczna wydmuszka. Recenzja "Medyceuszy – władców Florencji", serialu z Dustinem Hoffmanem
Mateusz Piesowicz
3 grudnia 2016, 21:03
"Medyceusze - władcy Florencji" (Fot. Rai 1)
W Canal+ zadebiutował właśnie serial o kolejnym słynnym rodzie. Historia Medyceuszy to obowiązkowe spiski, polityka i romanse w kostiumowym wydaniu, ale czy coś ponadto?
W Canal+ zadebiutował właśnie serial o kolejnym słynnym rodzie. Historia Medyceuszy to obowiązkowe spiski, polityka i romanse w kostiumowym wydaniu, ale czy coś ponadto?
Spoglądając na informacje dotyczące serialu, można by przypuszczać, że zdecydowanie tak. "Medyceusze" to duża, międzynarodowa produkcja, do której włoska telewizja Rai 1 zaangażowała twórców zza oceanu. Odpowiadali za nią Frank Spotnitz ("Z Archiwum X", "The Man in the High Castle") oraz Nicholas Meyer (reżyser filmowych "Star Treków"), a rozgłosu dodawali zaangażowani aktorzy – Dustin Hoffman, Richard Madden czy Brian Cox. Jak to jednak często bywa w przypadku imponujących rozmachem seriali, zawartość nie jest nawet w połowie tak satysfakcjonująca, jak opakowanie.
A szkoda, bo "Medyceusze" mieli wszystko, by opowiedzieć wciągającą historię. Opowieść o rodzie bankierów, który wywarł ogromny wpływ na oblicze renesansowych Włoch, a w końcu osiągnął pozycję równą europejskim władcom, to przecież gotowy materiał na pełen atrakcji scenariusz. Jednak połączenie faktów historycznych z fikcją w taki sposób, by otrzymana mieszanka zachowała idealne proporcje, to wcale nie taka prosta sprawa. Gdy więc przeczytałem, jak Spotnitz w wywiadzie dla Variety mówi, że "chciał zrobić serial dla ludzi, którzy nie lubią historycznych dramatów", to byłem pełen obaw. Jedno muszę przyznać: nie kłamał. "Medyceusze" zdecydowanie nie mają wiele wspólnego z historią.
Nie znaczy to, że oczekiwałem kronikarskiej dokładności i kurczowego trzymania się faktów. Żaden ze mnie zresztą ekspert od historii średniowiecznych Włoch, więc pozory autentyzmu w zupełności by mnie zadowoliły. Droga, jaką obrali twórcy "Medyceuszy", jest jednak trudna do zrozumienia, bo ich produkcja nie spełnia się ani jako serial historyczny, ani dobry, współczesny dramat. W obydwu przypadkach stawia na najprostsze rozwiązania, wyraźnie celując w masową publikę, łaknącą niezbyt wyszukanej, banalnej rozrywki.
Z jednej strony trudno ich za to winić, zwłaszcza że serial odniósł we Włoszech spory sukces pod względem oglądalności i ma już zamówiony kolejny sezon, ale czy od takich produkcji nie powinniśmy wymagać więcej? Gdyby obedrzeć "Medyceuszy" z całej efektownej otoczki, okazałoby się, że zostaliśmy ze schematycznym dramatem, w którym ze świecą szukać choćby jednego wyróżniającego się wątku. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa, postaci ulepione ze stereotypowych cech, a jeśli już trafi się ktoś warty uwagi, to nie potrafi zbyt długo utrzymać naszego zainteresowania.
Idealnym przykładem takiego charakteru jest tutejszy główny bohater, Kosma Medyceusz (Richard Madden), który po śmierci ojca, Jana (Dustin Hoffman), w 1429 roku staje się głową rodu i zaczyna zmagać z dręczącymi go z każdej strony problemami. A to florencka konkurencja nie śpi, a to wojna czai się za rogiem, a to ludziom brakuje pieniędzy, a to okazuje się, że ojcu ktoś pomógł w zejściu z tego świata itp. Dzieje się całkiem sporo, ale bardzo przewidywalnie, nic Was tu nie zaskoczy (no chyba że znacie historię, wtedy możecie być zaskoczeni, jak swobodnie ją potraktowano). Nieco ciekawiej robi się, gdy poznajemy Kosmę bliżej – okazuje się, że ma artystyczną duszę, a bankierem został tylko z woli ojca. Mamy więc konflikt marzeń z obowiązkiem, co znów nie jest niczym szczególnym, no ale w tej fabularnej mieliźnie i tak się wyróżnia.
Gorzej, że dopiero w tym miejscu widać wyraźnie, w jak wielkie banały zabrnęli twórcy. W retrospekcjach cofamy się nawet o kilkanaście lat wstecz, by poznać motywacje Kosmy i jego relacje z ojcem (przecież nie zatrudniono Hoffmana tylko po to, by jego bohater umarł w pierwszym odcinku), ale te, zamiast pogłębić rys charakteru postaci, zarzucają nas serią komunałów. "Czasem trzeba zrobić coś złego, by osiągnąć większe dobro", "Piękno nie ma znaczenia, gdy jesteś głodny", i tak w kółko. Zatrudniać aktora takiego formatu i obdarowywać go podobnymi kwestiami to zwykły strzał w kolano – rolę Hoffmana mógłby zająć manekin i nikt nie zauważyłby różnicy.
Pretensje do scenarzystów są więc w pełni uzasadnione, bo w "Medyceuszach" trudno znaleźć wątek, który spełniałby oczekiwania. Polityczne wpływy rodu? Wciśnięte gdzieś z boku. Romanse? Załatwione w jednym odcinku. Spiski? Nudne i pozbawione znaczenia. Zdecydowanie najciekawiej prezentują się artystyczne ambicje Kosmy, także za sprawą Maddena, który po roli Robba Starka w "Grze o tron" znów udowadnia, że dobrze się czuje w kostiumowym wydaniu. Kontakty Medyceusza ze światem sztuki odgrywają tu sporą rolę i zostały nieźle wplecione do fabuły – dość powiedzieć, że wątek budowy kopuły katedry Santa Maria del Fiore wygląda o wiele ciekawiej niż wszystkie spiski i knowania razem wzięte.
Bo największy problem z "Medyceuszami" polega na tym, że cała ta historia spływa po nas jak woda po kaczce. Losy bohaterów nie interesują w najmniejszym stopniu – odhaczamy kolejne wydarzenia na liście i przechodzimy do następnych. Gdzie emocje, gdzie więzi z bohaterami? Gdy człowiek bardziej się zastanawia, jak to możliwe, że Kosma i jego żona w ciągu 20 lat nie zmienili się ani trochę, zamiast przejmować się losem Florencji, to coś jest nie tak. Inna sprawa, że ograniczenie się do dodania paru siwych pasemek we włosach Richarda Maddena to jakaś kpina – charakteryzatorzy mieli wolne?
Takie drobiazgi nieco psują obraz całości, która wizualnie prezentuje się co najmniej nieźle. Serial kręcono we Florencji oraz innych autentycznych lokacjach we Włoszech, więc jest na czym zawiesić oko. Przynajmniej w bliskim planie, bo w dalszych użycie CGI nieco razi, ale to tylko szczegół. "Medyceusze" niewątpliwie prezentują się dobrze i pal licho, że to upudrowana wersja historii. W takim serialu akurat fakt, że wszystko wygląda piękniej, niż powinno, nie razi.
Nie można tego samego niestety powiedzieć o całej reszcie, bo serialowa historia rodu Medyceuszów w dużym stopniu rozczarowuje. Efektowny wygląd i podniosła muzyka (autorstwa Paolo Buonvino – naprawdę dobra!) nie zdołają ukryć wypchanego schematami i jednowymiarowymi postaciami scenariusza. Tak samo głośne nazwiska w obsadzie nie zrekompensują skrzących się od banału dialogów. "Medyceusze" to nawet nie próbująca udawać, że jest inaczej pseudohistoryczna wydmuszka, której oglądanie najzwyczajniej w świecie nudzi. Wszystko, co najciekawsze, zobaczycie w promującym serial wideoklipie Skin – więcej oglądacie na własną odpowiedzialność.