Od narodzin do świadomości. Recenzujemy finał 1. sezonu "Westworld"
Mateusz Piesowicz
5 grudnia 2016, 21:29
"Westworld" (Fot. HBO)
Finał "Westworld" to rzecz jasna odpowiedzi – te całkiem przewidywalne i te trochę mniej. Zaraz za nimi kroczą jednak kolejne pytania na czele z dręczącym: co dalej? Ogromne spoilery w tekście.
Finał "Westworld" to rzecz jasna odpowiedzi – te całkiem przewidywalne i te trochę mniej. Zaraz za nimi kroczą jednak kolejne pytania na czele z dręczącym: co dalej? Ogromne spoilery w tekście.
Byłbym hipokrytą, gdybym w tym miejscu zaczął się zachwycać finałowymi zwrotami akcji, jakie zaserwowali nam twórcy "Westworld". Nie teraz, nie w momencie gdy sam przerobiłem kilka fanowskich teorii, a Wy dodaliście kolejne od siebie. Choć serial HBO i tak zdołał nas w swojej ostatniej odsłonie zaskoczyć, do czego dojdziemy za chwilę, nie ulega wątpliwości, że sporej części pomysłów jego twórców mogliśmy się domyślić wcześniej. Absolutnie nie chcę przez to dyskredytować scenariusza autorstwa Jonathana Nolana i Lisy Joy – chodzi tylko o podkreślenie, że "Westworld" oglądaliśmy przez pryzmat ciągłych domysłów (przynajmniej w większości), a co za tym idzie, nieco inaczej odbieramy zakończenie i patrzymy na całość. Czy taka perspektywa może w znaczący sposób wpłynąć na ocenę serialu?
Odpowiedź nie jest prosta, lecz jej poszukiwanie to temat na inną okazję. Sygnalizuję jednak problem, który coraz częściej przewija się w dyskusjach nad współczesnymi serialami, a który w kontekście "Westworld" i jego finałowego odcinka ma spore znaczenie. Może bowiem niesłusznie wykrzywić nasze spojrzenie na widowisko, jakim bez dwóch zdań był "The Bicameral Mind". Godne ukoronowanie naprawdę świetnego sezonu, choć pozostawiające za sobą sporo nierozstrzygniętych kwestii i drugie tyle wątpliwości.
Te jednak nawet w najmniejszym stopniu nie dotyczą dwóch kwestii, które zaprzątały nasze myśli od kilku tygodni: Williama i Wyatta. Pierwszego poznaliśmy bardzo dobrze, o drugim tylko się mówiło. Ostatecznie obydwie postaci były bohaterami scenariuszowych twistów, dzięki którym wiele niejasnych elementów nagle powskakiwało na swoje miejsca i, jeszcze raz nawiązując do tutejszej "przewidywalności", wypada tylko pochwalić twórców, za sposób w jaki tego dokonali. Owszem, tego, że William (Jimmi Simspon) jest młodszym wcieleniem Mężczyzny w Czerni (Ed Harris) spodziewaliśmy się dokładnie od drugiego odcinka, a tajemniczego Wyatta zaczęliśmy łączyć z historią Dolores tylko trochę później, co jednak w niczym nie umniejsza faktu, że obydwa wątki prowadzono przez cały sezon z dużym wyczuciem.
Weźmy Williama. Nie bez powodu dodano mu przecież odrzucającego towarzysza w osobie Logana (Ben Barnes) – właściwie aż do samego końca, czyli momentu gdy Mężczyzna w Czerni wyjawia swoją tożsamość Dolores, można było mieć wątpliwości, czy przypadkiem nie wypowie imienia mniej sympatycznego z dwójki mężczyzn. Wszystkie elementy układanki pasowały od jednego i drugiego, a niektóre z nich wręcz wskazywały na Logana. Jak jednak słusznie zwracaliście uwagę, komentując poprzednie odcinki, pewne prawidła serialowego opowiadania jednoznacznie opowiadały się za Williamem. Miał on wszak być tą archetypiczną postacią, która zboczy ze swojej ścieżki i opowie się po "ciemnej stronie mocy", przechodząc wewnętrzną przemianę. Twórcy nie wywinęli więc nam tutaj żadnego numeru, idąc po prostu z duchem dobrze opowiadanej historii, ale udało im się przy tym utrzymać nutkę wątpliwości, co stanowi spory plus.
Można się jedynie zastanawiać, czy przy tej całej tajemnicy, nie potraktowano aby zbytnio po macoszemu samej przemiany Williama? Różnica między nim a Mężczyzną w Czerni jest przecież więcej niż zauważalna i momentami aż prosi się o rozwinięcie. Tymczasem mam wrażenie, że możemy tylko wierzyć na słowo twórcom, zapewniającym, że uczucia młodego mężczyzny do Dolores pozostawiły w nim tak znaczący ślad, że przez lata przekształcił go on (przy pomocy regularnych wizyt w parku) w zupełnie innego człowieka. Jimmi Simpson w wywiadzie dla Vanity Fair twierdzi, że nie będzie dla niego miejsca w kolejnym sezonie, co, nie ukrywam, jest dla mnie mimo wszystko nieco rozczarowujące. Lukę można jednak wypełnić i bez niego (zwłaszcza że wiadomo już, iż Ed Harris na pewno wróci), więc tego będę się trzymał.
Zwłaszcza że narzekanie na ten drobny zgrzyt mija się z celem, bo pozostałe wątki w pełni go wynagradzają, układając się w wielowarstwową, pełną zależności fabułę. Gdy się uważnie przyjrzeć, zauważymy, że fragment o Williamie/Mężczyźnie w Czerni był zaledwie drobnym, w perspektywie całości można powiedzieć, że nawet niewiele znaczącym elementem. Co oczywiście nie oznacza, że zbędnym, bo takie w "Westworld" nie występują. Jego istota stanie się jednak wyraźnie widoczne dopiero wtedy, gdy dopasujemy go do postaci, która od samego początku odgrywała w układance kluczową rolę. Dolores, czyli nasza własna "Alicja w Krainie Czarów", w końcu zajęła należne sobie miejsce – bo cała ta historia jest w dużej mierze jej własną. I to na kilku różnych poziomach, które dopiero teraz stają się jasne.
Wyliczając po kolei, mamy spotkania z Arnoldem w trakcie tworzenia pierwotnej wersji parku, historię z Williamem i Loganem oraz teraźniejszość, w której Dolores stała się główną bohaterką nowej narracji dyrektora Forda. Może się to wydawać skomplikowane, ale takie nie jest. Wystarczy uświadomić sobie, że większość scen z tą bohaterką, które widzieliśmy, było zaledwie przebłyskami jej pamięci. Nie do końca zrozumiałymi, wymieszanymi i nie łączącymi się w całość wspomnieniami poprzednich "żyć", które Dolores przeżywała w kółko, nie potrafiąc doprowadzić ich do logicznego końca. Błądząc po labiryncie, ale nie mogąc trafić do samego środka. Aż do niedawna, czyli do spotkania w kościele, gdzie bohaterka stanęła oko w oko ze swoją przeszłością.
Spotkanie ze starszym Williamem i przeciwstawienie mu się (dosłowna walka z symbolem męskiej opresji i to jeszcze w kościele – ileż tu kuszących tropów do nadinterpretacji!) niewątpliwie było punktem zwrotnym, ale jeszcze nie do końca tym, do którego ciągle dążyliśmy. W tym miejscu pojawia się bowiem trzeci z przewodnich wątków tego sezonu, a więc Robert Ford i jego narracja. I teraz dopiero zaczyna się skomplikowana zabawa. Oto bowiem odkrywamy, że przez cały czas znajdowaliśmy się w środku wyrafinowanej gry autorstwa samego dyrektora. Gry, która miała na celu tylko jedno – skutecznie odwrócić uwagę.
Staliśmy się jej ofiarami my, stali się również tutejsi bohaterowie, na czele z Mężczyzną w Czerni, którego poszukiwanie labiryntu zakończyło się przy pozornie bezwartościowej dziecięcej zabawce. Szukał czegoś, co nada jego życiu znaczenia, znalazł rozczarowujące wyjaśnienie, że park jest niczym więcej niż tylko grą, a on sam znalazł się w centrum opowieści o zbuntowanej, chcącej uciec od własnego przeznaczenia kobiecie. Tak przynajmniej mieli to zobaczyć zgromadzeni na plaży widzowie, oglądający w skupieniu finalny akt ostatniej opowieści Roberta Forda.
Trudno było jednak uznać niejaką "Podróż w głąb nocy" za coś więcej niż czystą kpinę. Za dużo wcześniej widzieliśmy i zbyt wiele zostało powiedziane, by teraz sprowadzić wszystko do kiczowatego zakończenia w świetle księżyca. Prawdziwe oblicze Fordowskiej historii miało się dopiero przed nami odsłonić, ukazując fakt, który powinien zaskoczyć nawet najbardziej wytrwałych twórców fanowskich teorii. Bo co jak co, ale umieszczenie Roberta Forda po stronie czarnych charakterów mieliśmy już dawno przerobione, więc jego nagłe pojawienie się po drugiej stronie barykady nie należało do przesadnie oczywistych.
A jednak trudno inaczej interpretować jego postępowanie i wyjaśnienia, które pięknie uzupełniały wszystkie braki w naszej wiedzy, a także potwierdzały to, co już wiedzieliśmy. Nareszcie sensu nabrały poszczególne fragmenty, wychodząc od samego początku, czyli konfliktu między założycielami parku skończonego samobójstwem Arnolda (rękami Dolores, ale jednak samobójstwem), a kończąc na zrozumieniu, z czym zmagał się jego partner przez Roberta Forda. Stopniowo zyskujące świadomość hosty, bezlitośnie resetowane za każdym razem, gdy przekraczały pewną granicę, stały się symbolem cierpienia w wyższym celu. Cierpienia nieodzownego, bo nadającego życiu sensu i znaczenia. Jeszcze raz wracamy więc do tematu, o którym pisałem po poprzednich odcinkach – ból po tragicznej stracie sprawia, że stajemy się ludźmi. Strata towarzyszyła Arnoldowi (czyli ostatecznie jego syn jednak był prawdziwy), dzięki czemu mógł zauważyć u hostów to, czego nie dostrzegał Ford. Tego poruszyła dopiero śmierć partnera, sprawiając, że po latach dokończył jego dzieło.
Niedopowiedzeń ciągle jest tu sporo, ale nie da się ukryć, że fundamenty, na których opiera się ta historia, mają sens. Kluczowa jest oczywiście rola Dolores i poszczególne fragmenty jej dochodzenia do świadomości – od dosłownych narodzin (duże brawa dla specjalistów od efektów specjalnych, bo "szkielet" z głową Evan Rachel Wood prezentował się świetnie), poprzez szereg rozmów z Bernardem, próbującym zrozumieć istotę labiryntu, aż po te właściwe "narodziny" i zrozumienie, że głos w jej głowie należy do niej samej, nikogo innego. To właśnie ten słynny środek labiryntu, do którego tak długo podążaliśmy. Nic materialnego, lecz coś znacznie bardziej znaczącego – bo cóż świadczy o świadomości lepiej, niż zrozumienie, że się istnieje?
Głos Dolores jest właśnie na to dowodem. Daje jej pewność, że jest prawdziwa, decyduje o sobie i nie trzyma się niczyich rozkazów. Słowa Forda interpretującego "Stworzenia Adama" – "Boski dar nie pochodzi od wyższej potęgi, lecz z naszych własnych umysłów" – można tu rozumieć bardzo dosłownie: świadomość nie pochodzi od ludzi, którzy cię stworzyli, lecz od ciebie samej. Dolores nie mogła osiągnąć pełni człowieczeństwa, dopóki słyszała głos swego stwórcy. Musiała zrozumieć, że jej myśli pochodzą tylko od niej. Sposób, w jaki klocki wskoczyły na swoje miejsca, robi wrażenie, ale równie istotne jest to, co oznaczają one dla reszty tego świata.
Ciągle przecież nie wspomniałem o Maeve, której ucieczka z parku przybrała w finale bardzo realną postać. A że "realny" w serialu HBO oznacza zwykle tyle co "brutalny", otrzymaliśmy pokaźnych rozmiarów krwawą jatkę uskutecznioną przez znajdujących się w swoim żywiole Hectora i Armistice (swoją drogą, po napisach końcowych jest jeszcze łatwa do przegapienia scena z jej udziałem). Miało to wszystko swój niewątpliwy urok, ale również dwie poważne wątpliwości. Raz, gdy Bernard odkrył, że "bunt" Maeve został zaprogramowany, dwa, gdy dowiedzieliśmy się, że jedynym hostem uzyskującym świadomość jest Dolores. Ciśnie się więc na usta pytanie – kto stoi za ucieczką Maeve? Czy to element planu Forda, czy może coś zupełnie innego? No i wreszcie, czy jej decyzja, by jednak nie opuszczać parku, to świadome działanie, czy również zostało zaplanowane?
Pytań można sobie stawiać mnóstwo, a na odpowiedzi poczekamy dość długi czas, ale najistotniejsze po tym finale wydaje mi się jedno – nie zostawiono nas z pustymi rękami. Twórcy bez problemu mogli zakończyć całość jakimś złośliwym cliffhangerem, ale zamiast tego wybrali inną drogę i postawili nas przed szeregiem wątpliwości. Bo właściwie w jakim kierunku powinna się dalej toczyć ta historia? Jeśli uznać, że cały 1. sezon był tylko prologiem do opowieści o zbuntowanych maszynach, to teraz czeka nas regularna wojna. Przewrotnie, naturalną kandydatką na jej przywódczynię jest dotychczasowa chodząca niewinność, czyli Dolores. Ciekawe, jak odwrócono role jej i Maeve – zauważyliście, że ta podczas swojej ucieczki nikogo nie tknęła? Wątpię, by był to przypadek.
Konkretnych wniosków wysnuć jednak nie potrafię i nie sądzę, by ktoś inny niż twórcy mógł to zrobić. "Westworld" zakończył sezon w takim miejscu, że w kolejny może startować właściwie z czystą kartą, co trzeba uznać za plus, bo łatwiej będzie naprawić pewne niedociągnięcia. Wielokrotnie spotykałem się choćby z opinią, że serialowi HBO brakuje emocjonalnego związku z postaciami, których losy zupełnie nas nie obchodzą. A co jeśli taki stan rzeczy był zamierzony? Spójrzcie na karykaturalną scenę "śmierci" Dolores w ramionach Teddy'ego. To kicz w najczystszej postaci, który twórcy potwierdzają, burząc czwartą ścianę i ujawniając widownię. Tamte emocje były sztuczne, bo całość to przedstawienie, więc idąc tym tropem, można przyjąć, że nie mogliśmy się zbliżyć do postaci, bo te po prostu odgrywały swoje role. Gdy zabraknie sterującego nimi Forda, sytuacja może ulec zmianie.
O ile oczywiście rzeczywiście go zabraknie. Sami wiecie najlepiej, że w "Westworld" nie można przywiązywać się do śmierci, nawet gdy wszystko na nią wskazuje. Co wymyślą twórcy, możemy tylko zgadywać, tropów mamy dość. Wychodząc od śmierci i niespodziewanej przemiany Forda, a kończąc na intrygującym nowym świecie i możliwościach istnienia kolejnych. A nie zapominajmy, że gdzieś tam jest jeszcze prawdziwy świat, o którym wiemy tyle, że to stały ląd. Wprawdzie widzieliśmy już fragmenty kolejnego parku (SW, czyli prawdopodobnie Samurai World), ale czy świadczy to o czymkolwiek więcej niż o umiejętnym podsycaniu naszej ciekawości? Pewien jestem tylko tego, że nikt nie pomyśli o zmianie szyldu na "Eastworld".
Tekst już nabrał ogromnych rozmiarów, a mam wrażenie, że tylko zarysowałem temat – to najlepiej świadczy o tym, że "The Bicameral Mind" był finałem, jakiego powinny serialowi HBO zazdrościć inne produkcje. Finałem, o którym będzie się jeszcze długo mówić i który z pewnością wzbudzi kontrowersje. Sam dostrzegam w nim, jak i w całej serii pewne wady, ale nijak nie mogą one przyćmić prostego faktu. "Westworld" to telewizyjny blockbuster najwyższej klasy, którego atuty można by długo wymieniać, ale i tak zawsze skończy się na najważniejszym – scenariuszu. Dopracowanej w najdrobniejszych detalach historii, której rozgryzanie sprawiało nam ogromną przyjemność i jestem przekonany, że będzie to robić ponownie, nieważne ile mielibyśmy na to czekać. Póki co zostaje nam wszystkim tylko zastosować się do rad Evan Rachel Wood i liczyć, że na ciąg dalszy nie będziemy czekać zbyt długo.
https://twitter.com/evanrachelwood/status/805618158920994820