Przeprowadzka na przedmieścia. Recenzujemy 7. odcinek 7. sezonu "The Walking Dead"
Marcin Rączka
5 grudnia 2016, 23:03
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Pierwsza połowa siódmego sezonu "The Walking Dead" zbliża się do końca – i bardzo dobrze. "Sing Me a Song" okazuje się być odcinkiem przyzwoitym, szczególnie na tle poprzedników. Uwaga na spoilery!
Pierwsza połowa siódmego sezonu "The Walking Dead" zbliża się do końca – i bardzo dobrze. "Sing Me a Song" okazuje się być odcinkiem przyzwoitym, szczególnie na tle poprzedników. Uwaga na spoilery!
Nie ukrywam – mam dosyć "The Walking Dead". W obecnie emitowanym sezonie jest coś odpychającego. Coś, co sprawia, że najzwyczajniej w świecie nie mam ochoty poświęcać mu cennej godziny ze swojego dnia. Winni są temu scenarzyści, którzy skopali główny wątek fabularny niedługo po głośnej i przesadzonej premierze. Grzechów popełnili wiele i sprawili, że dziś o produkcji AMC mówi się jako o serialu nadzwyczaj przeciętnym, który prawdopodobnie już nigdy nie będzie należał do tzw. pierwszej ligi. Ona zarezerwowana jest dla największych hitów pokroju "Breaking Bad", "Mr. Robot" czy choćby "Westworld". Nie twierdzę, że "The Walking Dead" kiedykolwiek należało do tego zacnego towarzystwa. Ale gdzieś po drodze (najpierw w pierwszym, a potem w szóstym sezonie) uwierzyłem, że ta historia ma predyspozycje, by stawać się coraz lepszą.
Nic z tego. W siódmym sezonie scenarzyści zabijają coś, co jeszcze niedawno faktycznie miało w sobie potencjał. Mało tego – robią to świadomie, brnąc w ponurą, depresyjną, a jednocześnie irytującą historię socjopaty, który ze swoim kijem bejsbolowym stał się głównym rozgrywającym w świecie "The Walking Dead". O Jeffreyu Deanie Morganie w recenzjach poprzednich odcinków pisałem już wielokrotnie. Nie mogę napisać, że gość się nie stara. Bo stara się i robi, co może, by z Negana wyciągnąć wszystko, co tylko się da. Z jednej strony czarujący uśmieszek, z drugiej podniesiony głos i zamachy Lucille tuż nad głową Carla, a za chwilę odpoczynek na werandzie w domu Ricka z jego córką na kolanach. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że w "Sing Me a Song" twórcy poszli po linii najmniejszego oporu.
Najnowszy odcinek "The Walking Dead" traktować możemy jednocześnie jako pierwszą połowę jesiennego finału. Zapoczątkowane w poprzednich odcinkach wątki w magiczny sposób łączą się w jedną historię. Część z nich odstaje od reszty, jak np. wstawki z Michonne, Rickiem, a w szczególności Rositą i Eugene'em (do dziś nie rozumiem, dlaczego Negan nie ubił tego chodzącego pączka, oszczędzając Abrahama. Kolejny błąd scenarzystów). Wspomniane postaci pominę, ponieważ "nie urzekła mnie ich historia", a ich wzajemne przekomarzania się wyparłem z pamięci, uznając je za niewarte wspomnienia. Dla głównego wątku najważniejszy okazał się jednak… Carl i jego lekkomyślna wizyta u Zbawców.
Przyznaję, sposób, w jaki Negan ułożył sobie życie, potwierdza, że to gość szalony, a jednocześnie inteligentny. Już sama nazwa grupy dość trafnie odzwierciedla jego pogląd na świat i sposób, w jaki przywrócił – jak twierdzi – cywilizację. Gdybym miał osadzić Negana we współczesnym świecie, stwierdziłbym, że idealnie nadawałby się na przywódcę Korei Północnej. Charakter może do końca nie pasuje, ale system rządów, zasady, kary za ich naruszenie już prędzej, podobnie jak podejście do kobiet, które nazywa swoimi "żonami". Fajnie kontrastuje się to z Królestwem pokazanym jakieś pięć odcinków wcześniej (o którym pewnie już zapomnieliście) i szkoda, że twórcy nie potrafią tych dwóch wątków zlepić ze sobą szybciej (stanie się to pewnie wiosną).
Wciąż trudno mi uwierzyć, że w tej całej układance istotną rolę odegrał Carl. Pamiętacie tego dzieciaka z pierwszego sezonu, gdy chował się za nogami Lori? Wiem, że aktor dojrzał, a bohater nagle stał się zuchwałym, lekkomyślnym i denerwującym nastolatkiem. Ktoś napisze, że Carl zachował się odważnie, trafiając do Negana, mało tego – celując do niego z karabinu maszynowego. Problem w tym, że twórcy znów posłużyli się kilkoma scenariuszowymi skrótami. Choćby faktem, że podróż na tyłach ciężarówki minęła bez większych problemów, a także odnalezieniem zapasów broni, którą bohater sterroryzował przeciwników. No i najważniejsze – czy ktokolwiek uwierzył, że Carl może tego nie przeżyć? Wprost przeciwnie. Wizyta u Zbawców okazała się dla niego cennym i pouczającym doświadczeniem. A przynajmniej tak chce nazywać to Negan, uświadamiając mu, że straty oka wcale nie musi się wstydzić.
Nie przeczę – sceny z tą dwójką były przyzwoite i ratowały "Sing Me a Song" (no może poza fragmentem, gdy Carl śpiewał piosenkę). Młodzian dostrzegł u Negana nieco nowych cech. W żadnym wypadku nie nazwałbym ich "ludzkimi", ale jednak zobaczył, jak rządzi i jak karze tych, którzy występują przeciwko niemu. Czy z tej lekcji wyniesie coś więcej? To już zależy tylko i wyłącznie od niego. Czy stanie się przez to mocniejszy? Zapewne tak, ale czy oglądanie Carla jako badassa to spełnienie marzeń fanów serialu? Polemizowałbym.
Domyślam się, że w tej całej historii Negana, który coraz bardziej zbliża się do mieszkańców Alexandrii, jest jakiś głębszy sens. Nie traktowałbym tego jako uśpienie czujności głównego antagonisty. Dość powiedzieć, że w dotychczasowych odcinkach Rick odegrał rolę marginalną i jego historia zepchnięta została na dalszy plan. "The Walking Dead" stał się zakładnikiem zbyt dużej ilości drugoplanowych bohaterów, których obecność trzeba zaznaczać dla zasady. Przypominać, że istnieją, tylko po to, by kiedyś mogli zginąć. I właśnie przez to w "Sing Me a Song" moje uszy krwawiły, gdy musiałem słuchać wewnętrznych rozterek Eugene'a i Rosity. Nie do końca pojmuję też zachowania Michonne, które jest o tyle zabawne, że bohaterka podążać będzie w zupełnie przeciwną stron, do tej, w którą udał się Negan.
Z pełnym przekonaniem stwierdzam, że "The Walking Dead" znajduje się dziś w solidnych tarapatach. Takich, w jakich Rick i jego grupa znaleźli się w finale poprzedniego sezonu. Ofiary już są, bo kilka milionów widzów w USA powiedziało dosyć i niedzielny wieczór woli spędzać w inny sposób, niż oglądając serial AMC (np. wybrali "Westworld", z którą to decyzją się zgadzam). Nie przekreślam jednak tej historii ostatecznie, bo mam wrażenie, że twórcy wybrną z niej w dziwny i pokręcony dla siebie sposób. Za tydzień spodziewam się jednego mocnego piorunu. Błyskawicy, która nieco przewróci tą sielankę, jakiej byliśmy świadkiem w ostatnich tygodniach.
No chyba że Negan faktycznie porzuci swoją obecną bazę i przeniesie się na przedmieścia? Postawi na komfort, kosztem duszenia się w zimnych murach dawnej elektrowni? Cokolwiek by się nie wydarzyło, z uwagą przyglądał będę się upadkowi "The Walking Dead", a jednocześnie sposobowi, w jaki scenarzyści będą usiłować serial podnieść z kolan. I jestem ciekaw, czy w trakcie realizacji siódmego sezonu, mniej więcej w połowie, ktoś na moment zatrzymał się, pomyślał i stwierdził: "coś tu nie gra, zepsuliśmy to, musimy to naprawić". Jeśli tak się stało, druga połowa siódmego sezonu powinna być nieco lepsza od tego co oglądamy dotychczas. Znając jednak podejście twórców i przypominając sobie historię w sezonach 3-5, nie liczyłbym na żaden rachunek sumienia.