Powstanie z kolan. Recenzujemy jesienny finał "The Walking Dead"
Marcin Rączka
12 grudnia 2016, 22:58
The Walking Dead (Fot. AMC)
Za nami jeden z najgorszych okresów w emisji "The Walking Dead". Tak niskiego poziomu nie było już od dawna, ale finał pozostawia promyk nadziei na lepsze odcinki w przyszłości. Uwaga na spoilery!
Za nami jeden z najgorszych okresów w emisji "The Walking Dead". Tak niskiego poziomu nie było już od dawna, ale finał pozostawia promyk nadziei na lepsze odcinki w przyszłości. Uwaga na spoilery!
Przyznaję, nie spodziewałem się, że w siódmym sezonie "The Walking Dead" aż tak obniży poziom. Wraz z premierą obecnie emitowanej serii twórcy dotarli do ściany, której nie byli w stanie przebić. Udało się to dopiero w jesiennym finale. Oczywiście do pełni szczęścia wciąż droga daleka, ale ostatni w tym roku odcinek serialu AMC pozwala wierzyć, że w lutym rozkład sił, a jednocześnie proponowana przez twórców historia zmieni nieco perspektywę. Nie będzie aż tak przygnębiająca i wprawiająca w ponury nastrój. Tego w ostatnich kilku odcinkach było za wiele, a i w jesiennym finale (pobicie Aarona) nie miałem sił na to patrzeć. Szkoda tylko, że wspomniane przeze mnie w tytule "powstanie z kolan" nastąpić musiało po dość dyskusyjnej i nie robiącej aż tak wielkiego wrażenia sekwencji rozegranej na ulicach Alexandrii.
Jesienny finał "The Walking Dead" przez pierwsze kilkadziesiąt minut okazał się zlepkiem mniej lub bardziej ważnych wątków, które twórcy zapoczątkowali w poprzednich odcinkach. Aby dopełnić obrazu chaosu, jaki widziałem na ekranie, zaznaczę, że twórcy uruchomili łącznie siedem różnych wątków i w pierwszych 30 minutach każdy z nich mozolnie prowadzili do przodu. Ostatecznie i tak wszystkie drogi zaprowadziły do Alexandrii i kolejnego spotkania Ricka i Negana (w nowej, zadbanej wersji, bez brody) twarzą w twarz. Nie da się jednak ukryć, że skoki do Królestwa i na Wzgórze, a także wstawki z Michonne i Darylem, były nazbyt chaotyczne. Twórcy w jesiennym finale za wszelką cenę chcieli doprowadzić mniej kluczowe wątki do końca i pozamykać historie, które tak mozolnie budowali w poprzednich odcinkach.
Pytanie tylko po co? Czy Daryl nie mógł uciec od Zbawców kilka odcinków wcześniej lub w zeszłym tygodniu, w odcinku poświęconym wizycie Carla w siedzibie Negana? Czy o Carol nie warto było przypomnieć nieco wcześniej, niż po dwóch miesiącach przerwy? Czy niezwykle przejmujące i wnoszące tak wiele do fabuły dyskusje na Wzgórzu nie dało się upchnąć do wcześniejszych odcinków? W końcu, czy wstawka z Michonne była aż tak istotna dla ostatecznego "powstania z kolan" i zrozumienia, że grupa Ricka jest w stanie przeciwstawić się Neganowi? Jestem zdumiony, jak wielki scenariuszowy chaos zapanował w "Hearts Still Beating" i jestem przekonany, że osoby które przypadkiem opuściły tej jesieni jeden odcinek "The Walking Dead" były zupełnie zdezorientowane.
Koniec końców i tak najważniejsze rzeczy rozegrały się na ulicach Alexandrii. Nie była to aż tak spektakularna rzeźnia, jak miało to miejsce w premierze siódmego sezonu, a śmierć Spencera wydała mi się obojętna, nie mówiąc już o płaczącej kobiecie w okularach, której imię – wybaczcie – zapomniałem. Wielka szkoda, że Negan nie zezwolił na bliższe spotkanie Lucille z Eugene'em, który pozostaje dla mnie najbardziej irytującą postacią w całym "The Walking Dead". Wygląda jednak na to, że analityczny umysł trzęsącego się jak galareta jegomościa może przydać się Neganowi w przyszłości.
W całym tym zamieszaniu nie do końca pasuje mi tylko jedna rzecz: fakt, iż Rick nagle zrozumiał, że nie chce kłaniać się przed Neganem. Przecież jeszcze kilka tygodni temu sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Dziś jednak tłumaczy Maggie, że "nie mógł tego zrozumieć". Co się zmieniło? Katowanie Aarona przez Zbawców? Czy może wycieczka Carla, o której dowiedział się od samego Negana? Na cudowne psychiczne ozdrowienie Ricka czekałem mniej więcej od drugiego odcinka, ale dziś zupełnie nie rozumiem, co sprawiło, że facet nagle zapragnął zemsty, którą planować powinien tuż po śmierci Abrahama i Glenna.
Oczywiście bunt przeciwko Zbawcom i połączenie sił przez Alexandrię, Królestwo i Wzgórze nie jest niczym odkrywczym. Łatwo było to przewidzieć już po kilku odcinkach siódmego sezonu, a fabuła wyraźnie kierowana jest na ten – dość przewidywalny – tor. Oczywiście nie zabraknie po drodze komplikacji, wątpliwości i obaw, bo "The Walking Dead" to przecież serial pełen egzystencjalnych dialogów, działających na mnie jak dobra tabletka nasenna. W tym miejscu jednak wrócę do moich spostrzeżeń z premiery siódmego sezonu. W recenzji, jaką pisałem dwa miesiące temu wspominałem, że produkcja AMC zatacza kolejne fabularne koło. Podobną sytuację obserwowaliśmy kilka lat temu z Woodbury i Gubernatorem. Jasne – dziś stawka jest dużo większa, bo i przeciwnik potężniejszy. Problem polega jednak na tym, że wątpię, by twórcy byli w stanie nas czymś więcej zaskoczyć.
Dziś "The Walking Dead" nie jest serialem opartym wyłącznie na komiksach. Produkcja AMC niemal dogoniła to, co dzieje się w obrazkach tworzonych przez Roberta Kirkmana, i zapewne będzie próbować iść swoją drogą. Ostatnie osiem odcinków "The Walking Dead" pokazuje jednak, że scenarzyści nie mają kompletnie pomysłu i wizji na przyszłość. Systematycznie ubijają mniej znane twarze, jednocześnie zachowując w produkcji kluczowe dla rozwoju historii postaci, takie jak Rick, Daryl czy Carol. Czy gdy już uda się wybić wszystkich Zbawców i zemścić się na Neganie, na horyzoncie wyrośnie bohaterom jeszcze większy i jeszcze bardziej niebezpieczny psychopata (o ile to w ogóle możliwe)? Obawiam się, że twórcy "The Walking Dead" nie wybiegają aż tak daleko i traktuję to jako błąd.
Pomimo totalnego chaosu na ekranie przez pierwsze 30-40 minut, nie określiłbym jesiennego finału "The Walking Dead" jako rozczarowującego. Twórcy w końcu połączyli masę pobocznych wątków w jeden konkretny. Nawet z pozoru głupkowaty wątek pocisku znalazł swój koniec. Pamiętam, że przed rokiem w jesiennym finale twórcy zaserwowali klasyczny cliffhanger, nie oferując żadnej konkluzji. Tutaj mogło być podobnie, a "Hearts Still Beating" mogło zakończyć się w momencie wystrzału pocisku z broni Rosity. A jednak nie. Historia miała swój koniec, a nawet scenę po napisach. Trudno jednoznacznie stwierdzić, o co w niej chodzi, ale możemy spekulować, że Rick i jego grupa narazili się kolejnemu wrogowi, który po pewnym czasie stanie się ich sojusznikiem.
Dobrze, że "The Walking Dead" emitowane jest w dwóch niezależnych od siebie blokach – jesienią i wiosną. O miernym poziomie siódmego sezonu spróbuję przez najbliższe trzy miesiące zapomnieć i w lutym do proponowanej historii podejdę ze świeżą głową. I wam też to polecam.