Muzyczna magia znów na ekranie. Recenzujemy 3. sezon "Mozart in the Jungle"
Mateusz Piesowicz
14 grudnia 2016, 22:02
"Mozart in the Jungle" (Fot. Amazon)
Są takie seriale, od których nie wymagamy wiele. Cieszy sam fakt, że regularnie do nas wracają. "Mozart in the Jungle" zdecydowanie zalicza się do ich grona. Spoilery z całego sezonu.
Są takie seriale, od których nie wymagamy wiele. Cieszy sam fakt, że regularnie do nas wracają. "Mozart in the Jungle" zdecydowanie zalicza się do ich grona. Spoilery z całego sezonu.
Produkcja Amazona (który swoją drogą właśnie zadebiutował w Polsce, ale jeszcze nie udostępnia nowego sezonu serialu) jest już stałą pozycją na koniec serialowego roku. Gdy klimat za oknami nie rozpieszcza, spotkanie z Rodrigo i jego orkiestrą jest idealnym sposobem na podkręcenie grudniowej temperatury. Nie inaczej jest w tym roku, bo "Mozart in the Jungle" oferuje w nowym sezonie jeszcze więcej wszystkiego, za co tak bardzo go lubimy.
Nie oznacza to bynajmniej, że wszystko tu idzie jak z płatka. Jeśli pamiętacie miejsce, w którym opowieść urwała się poprzednim razem, to wiecie, co mam na myśli. Orkiestra zawiesiła działalność z powodu konfliktu z władzami filharmonii, muzycy protestują i dorabiają na dziwne sposoby (jazda Uberem staje się coraz powszechniejszym serialowym rozwiązaniem), a ich miejsce zajął… show z bańkami mydlanymi w roli głównej. Nic dziwnego, że takiej atmosfery nie mógł wytrzymać nasz drogi maestro De Souza (niezmiennie wspaniały Gael Garcia Bernal z kolejną nominacją do Złotego Globu), który w poszukiwaniu muzyki zawitał do słonecznej Italii. A konkretnie do Wenecji, gdzie ma za zadanie przywrócić blask operowej gwieździe, Alessandrze, zwanej La Fiammą (Monica Bellucci).
We Włoszech zatrzymamy się na dłuższą chwilę, bo z niewielkimi przerwami spędzimy tam aż pół sezonu, przyglądając się, jak Rodrigo wpada z deszczu pod rynnę. Bo wybór między niegrającą orkiestrą, a niestabilną emocjonalnie divą zdecydowanie nie należy do łatwych i wiąże się z konsekwencjami. Dla nas jednak chwilowe przeniesienie akcji na Stary Kontynent ma same plusy – "Mozart in the Jungle" i Wenecja to połączenie wręcz idealne (i wcale nie mam tu na myśli widoku Rodriga na specyficznym rowerze, no przynajmniej nie tylko).
A trzeba wspomnieć, że rzecz dotyczy nie tylko maestra, bo miasto na wodzie odwiedziła również jego protegowana, Hailey (Lola Kirke). Spotkanie było więc nieuniknione, zwłaszcza że tę dwójkę łączą dość skomplikowane relacje. Nie obawiajcie się jednak, że "Mozart in the Jungle" zmieni się w tandetny romans w sprzyjającej temuż scenografii. Nic z tych rzeczy. Serial Amazona udowadniał już, że potrafi być absolutnie wyjątkowy, a jego wenecka odsłona to tej wyjątkowości najświeższy przykład.
Niby znów nie brakuje w niej schematów, bo trudno inaczej potraktować postać La Fiammy, gwiazdy ucieleśniającej marzenie i koszmar w jednym (perfekcyjna rola dla Bellucci, która jest rzecz jasna bezbłędna), łatwo też domyślić się, dokąd zaprowadzi jej spotkanie z Rodrigiem. Wszystko to jednak traci na znaczeniu w momencie, gdy zaczyna rozbrzmiewać muzyka. Ta, będąca tym razem wynikiem połączenia talentów Rodriga i Alessandry (głos podłożyła jej śpiewaczka Ana María Martínez) została idealnie wkomponowana w scenariusz i równoważy wszystkie jego słabości. Widowiskowy koncert, jakiego jesteśmy świadkami w odcinku "Now I Will Sing" to jedna z najlepszych rzeczy, jakie widziałem w serialach w tym roku i piszę to z pełnym przekonaniem.
Tym bardziej że nie ograniczał się on tylko do urzekających dźwięków. Pomysł z arią opisującą historię Amy Fisher był błyskotliwy, jego rozwiązanie i towarzyszące temu emocje również. Na moment "Mozart in the Jungle" przemienił się w pełnoprawną operową dramę, a ja oglądałem to w niemym zachwycie. Jedyny problem stanowi tu fakt, że potem trzeba było wrócić do rzeczywistości.
Kulminacja wątku weneckiego była zdecydowanie najbardziej intensywnym fragmentem tego sezonu, więc nic dziwnego, że po nim emocje nieco opadły. Nie poziom, bo ten był podobnie wysoki od początku do końca, ale nie da się ukryć, że ten przedwczesny finał w połowie serii odrobinę zaburzył mi odbiór kolejnych odcinków. Mając go w pamięci, nie potrafiłem do końca wrócić do "przyziemnych spraw", a na takie wyglądały nowojorskie utarczki i próby przywrócenia orkiestry na właściwe tory. Nawet odcinek w formie dokumentu nie porwał mnie tak, jak powinien. Co nie znaczy, że mi się nie podobało – mam jednak wrażenie, że zmianę dynamiki można było przeprowadzić z większym wyczuciem.
Ale to tylko szczegół, który nie może zmienić faktów. Te natomiast przemawiają zdecydowanie na korzyść twórców, którzy niezmiennie skutecznie potrafią tchnąć życie w swój serial i jego bohaterów. Trzeci sezon był dla wielu z nich okresem przejściowym, z którego dopiero może narodzić się coś nowego (myślę, że zamówienie kolejnych odcinków to tylko kwestia czasu), ale imponuje, że mimo trzech lat obecności na ekranie, te postaci ciągle ewoluują i potrafią zaskoczyć. Byliśmy świadkami zmian małych, gdy dyrygentowi zdarzyło się zaśpiewać, a wiolonczelistce chwycić za gitarę basową, ale również takich znacznie większych. Ot, choćby u Thomasa Pembridge'a (Malcolm McDowell), który z podstarzałego, gderliwego klasyka przemienił się w gwiazdę muzyki elektronicznej. I wcale nie było to oderwane od ziemi!
Trudno znaleźć tu wiodącą postać, która stoi w miejscu. Twórcy mają na swoich bohaterów pomysł i stanowczo w nich inwestują, nie pozwalając im się zasiedzieć i popychając ciągle ku nowym wyzwaniom. Rozbrzmiewające szczególnie mocno pod koniec, ale obecne w całym sezonie zdanie, że "każdy koniec to nowy początek", nie jest tylko pustosłowiem. "Mozart in the Jungle" nie jest szczególnie odkrywczy w tym, co robi, ale robi to po prostu dobrze.
Najlepszym przykładem relacja Rodrigo i Hailey (albo raczej "Hai-Lai"), która już kilkukrotnie otarła się o schematyczne "będą ze sobą czy nie", ale nigdy nie przekroczyła pewnej granicy, za którą stałaby się tandetna. Serial Amazona pokazuje, że zabawa w damsko-męskie podchody jest najbanalniejszym rozwiązaniem. Po co je stosować, skoro ma się do dyspozycji parę tak fantastycznych charakterów? Zamiast kazać im się za sobą uganiać, lepiej będzie po prostu pozwolić im się rozwijać. I tak ona odkrywa w sobie nową pasję, a on stara się zrozumieć, czego właściwie chce. Pytanie brzmi, czy któreś z nich dochodzi do konkretnych wniosków?
Odpowiedź w gruncie rzeczy nie jest istotna. Najbardziej satysfakcjonujące dla nas, widzów jest śledzenie, jak ta dwójka powoli odkrywa samych siebie. W gruncie rzeczy bowiem są oni bardzo podobni. Obydwoje skrywają pod zewnętrzną maską nieco inną twarz, którą niechętnie odsłaniają, (może z obawy przed tym, co się za nią kryje), obydwoje również są pełni sprzeczności. I wydaje się, że obojgu nie zaszkodziłoby skorzystanie z rady Nannerl Mozart – wiecie, tej o zbieraniu swojego "scheiße together".
Nie wiem, w jakim miejscu zastaniemy Rodrigo, Hailey i resztę towarzystwa kolejnym razem, ale mam nadzieję, że sam serial nie zmieni się ani trochę. Bo formuła, jaką stosuje "Mozart in the Jungle" od samego początku, ma się w dalszym ciągu znakomicie. Trochę emocji, nieco humoru (absolutnie cudowna scena z Rodrigo w banku), sporo ekspresji i mnóstwo muzyki, ot, przepis na sukces. Gościnny występ gwiazdy również nie zaszkodzi (m.in. Placido Domingo!). To jednak tylko dodatek do mieszanki, której urokowi muszą ulec nawet najbardziej oporni na takie atrakcje.
Bo "Mozart in the Jungle", jak żaden inny serial, potrafi wydobyć magię z ekranu. I wcale nie potrzebuje do tego wielkich scen. Obok takich są przecież całkiem kameralne, ale jakże zapadające w pamięć, że wspomnę tylko śpiew na ulicy, dyrygowanie niewidzialną orkiestrą czy muzyków włamujących się do własnej filharmonii. Wszystko to zbiera się na nadzwyczajną, czasem skromną, a innym razem wręcz ogniście ekspresyjną całość, z której nieprzerwanie bije pozytywna energia i zwykłe ciepło. Niewiele jest seriali, o których można z pełnym przekonaniem powiedzieć, że ich oglądanie sprawia przyjemność. "Mozart in the Jungle" to jeden z nich.