Żadnego wesela i jeden pogrzeb. Recenzujemy finał 7. sezonu "Shameless"
Mateusz Piesowicz
19 grudnia 2016, 21:03
"Shameless" (Fot. Showtime)
Zakończenie 7. sezonu "Shameless" było, jak na ten serial, dość spokojne. Nie obyło się jednak bez emocji w stylu godnym Gallagherów – innym niż gdziekolwiek indziej. Spoilery.
Zakończenie 7. sezonu "Shameless" było, jak na ten serial, dość spokojne. Nie obyło się jednak bez emocji w stylu godnym Gallagherów – innym niż gdziekolwiek indziej. Spoilery.
Pamiętacie, jak wyglądał ostatni odcinek poprzedniego sezonu? Nie powinniście mieć z tym szczególnych problemów, bo widzieliśmy go zaledwie kilka miesięcy temu, ale zapominalskim przypominam: Fiona szykowała się do ślubu, a Frank prezentował swoje najgorsze oblicze, przez co skończył, biorąc przymusową kąpiel w jeziorze Michigan. Od tego czasu upłynął cały sezon i sporo się zmieniło, lecz jedno pozostało takie samo – znów w finałowym odcinku kluczową rolę odegrała kobieta w białej sukni.
Ani ślubu, ani wesela jednak nie było, mieliśmy za to pogrzeb i specyficzną żałobę. Śmierć Moniki (Chloe Webb), którą ostatecznie potwierdzono w tym odcinku, uczyniono tu osią fabuły, co sprawiało, że nie wiadomo było, czego konkretnie należy się po tym finale spodziewać. Wszak wypełnione melancholią i nostalgią "żałobne" odcinki nijak do "Shameless" nie pasują, jakoś jednak z tym zgonem trzeba było się uporać. Muszę przyznać, że twórcy wybrnęli naprawdę zręcznie, oferując dokładnie to, za co ich serial uwielbiamy z dodatkiem odrobiny nietypowej zadumy.
"Requiem for a Slut" (lepiej pasującego tytułu nie dało się wymyślić) nie mogło być odcinkiem zwykłym, bo niezwykła była relacja między rodzeństwem Gallagherów a ich matką. W każdym innym serialu dostalibyśmy godzinę wypełnioną żalem i szczerymi emocjami. Tutaj było raczej niezręcznie, a smutku nikt nawet nie próbował udawać. No, może poza Frankiem, jedynym, na którym ta śmierć wywarła duże wrażenie. Trudno się tej sytuacji dziwić, zważywszy, że uczucia, jakie wywoływała Monica u swoich dzieci to coś pomiędzy obrzydzeniem a obojętnością.
Matka to jednak matka, nieważne jak fatalna byłaby w swojej roli, jej odejście musiało jakoś na Gallagherów wpłynąć. "Shameless" nie byłoby oczywiście sobą, gdyby pogrążyło się w żałobie, więc zaangażowano w nią kilka innych czynników, na czele z pojawiającym się nie wiadomo skąd dziadkiem (inna sprawa, że głównie dlatego, że potrzebny był pogrzeb, a ktoś musiał za niego zapłacić) i sporą ilością metamfetaminy w "spadku". To jednak tylko barwne dodatki, bo w gruncie rzeczy finał w głównej mierze skupiał się na dwóch najważniejszych postaciach i ich kompletnie odmiennym podejściu do zaistniałej sytuacji.
"Shameless" od samego początku kręciło się wokół Fiony i Franka, ale w tym sezonie, gdy Gallagherówna zaczęła wreszcie wyraźnie stawiać na siebie, ich konflikt nabrał rumieńców. Śmierć Moniki była więc idealnym sposobem na swoiste katharsis i świeże spojrzenie na skomplikowane relacje tej dwójki. I rzeczywiście, w tym kierunku zdawało się to podążać, bo tak zdewastowanego (emocjonalnie rzecz jasna, fizycznie bywało z nim już znacznie gorzej) Franka jak tutaj, jeszcze nie widziałem. A nie było to jego jedyne oblicze, bo przed końcem odcinka zobaczyliśmy jeszcze zarówno to brutalne, jak i wrażliwe.
Odpowiedź na pytanie, które z nich jest bliższe prawdy, pozostaje nierozstrzygnięta i lepiej, żeby ten stan rzeczy się utrzymał. Bo takiego, jednocześnie obrzydliwego i w przewrotny sposób wzbudzającego litość Franka, ogląda się najlepiej. Nie tylko dlatego, że William H. Macy znów wykonał kawał dobrej roboty (kolejna świetna przemowa), ale przede wszystkim z tego powodu, że ten pokręcony bohater pasuje jak ulał do tego świata. Bez niego w dokładnie takiej postaci, życie Gallagherów byłoby zapewne znacznie lepsze, ale i zdecydowanie mniej ciekawe. Nie mam więc specjalnych nadziei na to, że od przyszłego sezonu coś się zmieni i chyba wcale bym tego nie chciał.
Choć nie da się ukryć, że przyjemnie się patrzyło na te momenty, gdy wszystko układało się tu dobrze. Zwłaszcza ze względu na Fionę, która ma za sobą jeden z najcięższych, ale i najbardziej satysfakcjonujących okresów w życiu. Praca, jaką wykonała w tym sezonie Emmy Rossum, zasługuje na burzę oklasków (i na podwyżkę rzecz jasna, ale tym aktorka zajęła się już skutecznie sama), bo jej bohaterka to w tym momencie serce i płuca "Shameless". Nie mam tu na myśli tylko wybuchu złości i pretensji, jaki zafundowała Frankowi, bo takie zdarzały się już wcześniej, ale raczej kierunek, w jakim podąża ta postać. Gdyby skrócić siódmy sezon tylko do jednego wątku, to byłaby to zdecydowanie historia Fiony.
Odwaga i zdecydowanie, jakiej ta potrzebowała, by w końcu postawić na siebie, nie wycofać się w połowie drogi i ostatecznie zwalczyć w sobie chęć pójścia na skróty, wymagały ogromnej siły. Nikt nie może mieć wątpliwości, że ta dziewczyna ją w sobie ma. Nieważne, czy wymaga to stanowczego odcięcia się od rodzeństwa, własnoręcznego remontu rozpadającej się pralni, czy kolejnej niepewnej inwestycji. Fiona Gallagher może upadać, ale jest więcej niż pewne, że się podniesie i nie pójdzie w ślady własnych rodziców. Bo zbyt wiele już widziała i przeżyła, by uwierzyć, że paczka prochów rozwiąże jej problemy.
Oczywiście można powiedzieć, że pozbycie się narkotyków (wygląda na to, że tylko dwóch porcji – swojej i Liama?) przyszło jej łatwo, bo jako jedyna z rodzeństwa ma teraz w miarę stabilną sytuację życiową, ale byłoby to niesprawiedliwe. Fiona zrobiła wszystko, by nawet w minimalnym stopniu nie przypominać Franka lub Moniki i należy przyznać, że najzwyczajniej w świecie osiągnęła sukces. Przynajmniej na razie, bo gdzie jak gdzie, ale w "Shameless" spokój jest tylko przejściowy.
Trudno więc zakładać, że teraz wszystko pójdzie już z górki, ale mam wrażenie, że tak pełnego nadziei zakończenia sezonu jeszcze tutaj nie było. Począwszy od wspólnego tańca, a skończywszy na krótkim montażu pokazującym, że poszczególni Gallagherowie mają się dobrze (albo przynajmniej lepiej niż wcześniej), wszystko tu wręcz iskrzyło od optymizmu. Może to być nawet nieco zaskakujące, przecież trudno nazwać ich sytuację sielankową. Problem alkoholowy Lipa, uczucia Iana, dziecko i dziwny związek Debbie to nie są sprawy, które znikną ot tak, a skupiony na Fionie i Franku finał potraktował je nieco po macoszemu. Wydaje się jednak, że winą za to trzeba obarczyć przedłużające się negocjacje w sprawie kolejnego sezonu (został zamówiony dopiero kilka godzin po emisji odcinka) i wiszącą w powietrzu groźbę zakończenia serialu – finał wygląda, jakby twórcy pospiesznie dopinali najważniejsze wątki.
Skoro jednak do katastrofy nie doszło, możemy w spokoju czekać na ciąg dalszy. Ten natomiast ciągle ma spory potencjał, tym bardziej, że niektóre wątki solidnie przewietrzono. Choćby Lipa i jego wychodzenie na prostą, które z Sierrą (Ruby Modine) u boku ma spore szanse powodzenia, czy Iana zmagającego się z utratą (chyba ostateczną) Mickeya. A co z Veronicą, Kevem i Svetlaną? Co z odmienionym Carlem? Finał pozostawił mnóstwo pytań i jeszcze więcej możliwości. Narzekać na otwarte kwestie jednak nie zamierzam, bo zakończenie, z jakim nas zostawiono, było satysfakcjonujące. Śmiech, emocje, szaleństwa i wzruszenia podano w odpowiedniej dawce, sprawiając, że będziemy za tymi bohaterami po prostu tęsknić. No i cierpliwie czekać, bo premiera kolejnego sezonu dopiero jesienią.